Sound of Metal w reż. Dariusa Mardera to film, który się nie tylko ogląda, ale też słucha. I im głośniej wybrzmiewa w nim cisza, tym wyraźniej można usłyszeć ludzki dramat i siłę.
Zdarza się, że dostrzegamy wartość czegoś, dopiero gdy to tracimy. Banał, jak wiele banałów, prawdziwy: człowiek łatwo się przyzwyczaja i równie łatwo uznaje za pewnik to, do czego się przyzwyczaił. Zabierz mu ten „pewnik”, a dopiero wtedy odkryje, na jak niepewnym fundamencie budował swoją równowagę. W życiu takim pewnikiem może być na przykład słuch. W kinie może być nim na przykład dźwięk.
Sound of Metal Dariusa Mardera to seans podważania tych pewników, filmowe ćwiczenie z odejmowania. Za treść robi historia tracącego słuch perkusisty. Za formę – próba zapośredniczenia tego doświadczenia poprzez konsekwentne ograniczanie dźwiękowej palety kina. Bohater przestaje słyszeć, więc i widz traci audio.
Takie odejmowanie ma swoje plusy. Bohater może dostrzec prawdę o sobie, która umykała mu w hałasie codzienności. Widz może odkryć, że kino, medium domyślnie wizualne, potrafi snuć zajmującą opowieść również w sferze dźwięku. Strata jest tu więc szansą na przewartościowanie, rozbicie utartych schematów: czy to myślenia, czy patrzenia, czy słyszenia. Zresztą, jak pokazuje Marder, niesłyszący aktywnie zaprzeczają stereotypowi i nie chcą myśleć o sobie jako o niepełnosprawnych.
Żeby jednak nie było: punktem wyjścia Sound of Metal jest trauma. Rubena (Riz Ahmed) i Lou (Olivia Cooke) poznajemy podczas ich wspólnej trasy koncertowej. Na scenie tworzą duet, za kulisami – parę. Niespodziewanie, w zasadzie z minuty na minutę, Ruben przestaje słyszeć. Kariera muzyczna i związek z Lou, dwa nierozerwalnie splecione ze sobą wątki, fundamenty jego dotychczasowego życia, stają nagle pod znakiem zapytania.
Z takiego punktu wyjścia można było odbić w wiele różnych stron: a to bardziej łzawych, a to bardziej optymistycznych, a to bardziej o muzyce, a to bardziej o związku. Marder – nie tylko reżyser, ale też współscenarzysta filmu – wybiera ścieżkę mniej spodziewaną i daje nam opowieść o walce z prywatnymi demonami. Okazuje się bowiem, że Ruben jest narkomanem, który tyleż dzięki Lou, co dzięki muzyce, którą razem stworzyli, skutecznie wyszedł na prostą. W momencie kryzysu, gdy traci jeden z filarów swojej wewnętrznej równowagi, odzywają się jednak jego dawne, toksyczne odruchy.
Marder układa więc scenariuszową drabinkę tak, by przypominała schemat faz wychodzenia z traumy albo odwykowy program 12 kroków. Dlatego, zanim przyjdzie akceptacja, Rubena czeka maraton buntu, niedowierzania i wypierania. Bohater obiera drogę na skróty, z uporem maniaka ignoruje skalę problemu i „po męsku” idzie na zderzenie czołowe. Nie dość, że nie słyszy, to pozostaje głuchy na głos rozsądku. Centralną zagadką filmu jest kwestia, czy będzie umiał przepracować ból i zweryfikować swoją własną ściemę.
Tak ustawiony konflikt skutkuje tym, że widzowi trudno „być” z Rubenem na każdym kroku jego podróży, zwłaszcza gdy ten błądzi, popełniając kolejne głupie błędy. To jednak wymóg opowieści: konflikt jest potrzebny. Nie tylko po to, by oddać prawdę o ludzkim doświadczeniu, ale i po to, by po prostu mogła się toczyć fabuła. Film o facecie, który potulnie realizuje kolejne wytyczne lekarzy, byłby przecież nudny. I właśnie dlatego tak wiele w Sound of Metal zależy od odtwórcy głównej roli. I właśnie dlatego Riz Ahmed tak bardzo zasłużył na oklaski.
Aktor sprostał bowiem wielkiemu wyzwaniu. Łatwo zresztą przepisać jego występ na efektowną wyliczankę umiejętności, które musiał opanować. Gra na perkusji i nauka języka migowego to jednak zaledwie punkt wyjścia, kostium. Istota roli Ahmeda tkwi w tym, co ukryte pod powierzchnią. Niesłyszący mentor Rubena, Joe (Paul Raci), przezywa go w którymś momencie sową i ten żarcik z wielkookiej aparycji aktora trafia w samo sedno. Ahmed opowiada przecież o swoim bohaterze właśnie oczami. Gra głównie twarzą, trochę ciałem, konsekwentnie komunikując to, czego nie widać: raz słyszenie, raz niesłyszenie, zawsze towarzyszący mu dramat. Dramat tym trudniejszy do pokazania, że zakopany gdzieś głęboko, stłamszony i wyparty. Ruben to niezbyt wylewny typ, więc aktor nie bardzo może opierać się na dialogu.
Z pomocą przychodzi mu jednak ścieżka dźwiękowa. To jeden z intrygujących, twórczych paradoksów filmu: zakłócając sygnał audio, reżyser przewrotnie wydobywa go na plan pierwszy. „Podwodne” dudnienie zatkanych uszu, metaliczny brzęk aparatu słuchowego czy po prostu martwa cisza – wszystkie te doznania mają tu wielką ekranową moc i pozwalają nam podpiąć się bezpośrednio pod dyskomfort Rubena. To zdecydowanie największe osiągnięcie Sound of Metal: bezbłędna synchronizacja fonii z aktorstwem Ahmeda. I już choćby dlatego warto zobaczyć – i usłyszeć – ten film.