Pechowi szczęściarze powstali na podstawie powieści pt. La noche de la Usina Eduarda Sacheriego (autora m.in. Sekretu jej oczu – ekranizacja tej powieści została w 2010 r. nagrodzona Oscarem za najlepszy film nieangielskojęzyczny).
Grupa mieszkańców małego miasteczka planuje zrzutkę na wykup terenu po opuszczonym zakładzie, by utworzyć spółdzielnię. Skład: były piłkarz, zdobywca najsłynniejszego gola w historii miasteczka, Fermín (w tej roli Ricardo Darín, jeden z najbardziej znanych argentyńskich aktorów, który zagrał choćby we wspomnianym Sekrecie jej oczu czy w jednej z części odjechanych Dzikich historii), jego optymistyczna żona Lidia i syn Rodrigo (Chino Darín, znany ze świetnego Anioła; prywatnie syn Ricarda), starsi peroniści Fontana i Rolo, klasyczna para głupków – bracia Gómez, miejscowa bogaczka Rita Cortese z małomównym synem i Medina, który z wielodzietną rodziną mieszka w domu prawie-że-na-wodzie, który ta woda zalewa przy każdej mniejszej ulewie. Ta prawdziwie cohenowska brygada to postacie wyraziste i charakterystyczne: kolorowe ubrania, grube oprawki okularów, wąsy, kapelusze. Jest wesoło, bo reżyser Sebastián Borensztein zabawnymi scenami i dialogami czyni z filmu też komedię.
Też, bo Pechowi szczęściarze to przede wszystkim kino społeczne. Rzecz dzieje się w miejscowości Alsina, leżącej w obrębie zespołu miejskiego Buenos Aires w Argentynie. Jest rok 2001. Władze kraju ogłaszają zamrożenie depozytów bankowych, kolejne osoby zostają bez oszczędności, rozpoczyna się ogromny kryzys, ludzie wychodzą na ulice protestować, prezydent podaje się do dymisji. W ciągu kolejnych tygodni na jego miejsce wskakuje kilku kolejnych prezydentów. Ta katastrofa – oczywiście – uderza głównie w tych na dole. A na dole mamy właśnie naszych bohaterów i film rozpoczynają słowa jednego z nich, czyli narratora Fermína: „Zgodnie z definicją »frajer« to ktoś, kto myśli powoli, komu brak energii i sprytu. Chociaż już wiemy, że pracowity, uczciwy człowiek, postępujący zgodnie z zasadami też często zostaje frajerem. Ale pewnego dnia dyskryminacja, do której jesteśmy przyzwyczajeni, staje się prawdziwym kopem w twarz. I mówimy sobie: »Dosyć«”. I oto grupa frajerów postanawia wziąć sprawy w swoje ręce w myśl cytowanych przez Fontanę słów ojca anarchizmu Michaiła Bakunina o tym, że jednostka jest ponad państwem i instytucjami. Świadomi tego, że na co dzień każdego z nich państwo i instytucje mają gdzieś, zrobieni w bambuko przez system oraz podpinających się pod niego oszustów, obmyślają zemstę, kolektywną jak ta ich zaplanowana spółdzielnia. Zemstę bardzo robinhoodowską.
To Ameryka Południowa w całej okazałości. Rzeczywistość, w której ludzie zmiatani są codziennie jak niepotrzebne elementy krajobrazu, by nie powiedzieć: śmieci. Miejsce, gdzie ci z nizin walczą o swoje z górą i jej łysymi, wąsatymi urzędnikami w garniturach. Gdzie socjalizm bywa głosem ludu, a nie tylko jakąś pustą wyborczą śpiewką. Zdeptani kolejnymi dyktaturami, juntami, tragediami i wiecznym piętnem bycia planszą do gry między Wschodem a Zachodem mieszkańcy Ameryki Południowej domagają się społecznej sprawiedliwości. W Argentynie dopominają się o nią nie po raz pierwszy (patrz: Matki z placu Majowego czy inne pojuntowskie próby rozliczeń) i ten film jest kolejnym ważnym głosem w polityczno-społecznej zawierusze. A do tego mamy świat pełen kontrastów. Komedia zderza się z tragedią, bo nawet najgorsze rozgrywa się tu w słońcu i przy muzyce.
Film Pechowi szczęściarze nie jest jakąś wybitną kinematograficzną analizą społecznego buntu. Bliżej mu do rozrywki, która sygnalizuje problem właśnie w tym słońcu i przy muzyce. W montażu nie zapomniano o pięknych krajobrazach, a w dźwięku – o strunach gitar. To film, który można nazwać przyjemnym, świat trochę taki jak ta Alsina. Taką ją sobie wyobrażam – miejsce na chwilę, by się zatrzymać, ucieszyć, zastanowić, jechać dalej.