Luis i Dolores dopieszczali ten salon latami. Beżowe obicia kanapy i foteli współgrały z biblioteczką z surowego dębu. Dębowe były też stół i zapełniona zdjęciami etażerka. Luis i Dolores na Wielkim Murze, syn Andrés z narzeczoną w Pirenejach, córka Carmen z polskim mężem na warszawskiej Starówce, kółko ornitologiczne w pełnym składzie (Luis, pierwszy z prawej, nie wygląda na swoje 80 lat), wielka rodzina Dolores zgromadzona na urodzinach babci.
Od kilku dni Dolores unikała salonu. Gdy musiała już wejść, żeby podlać kwiaty albo odnaleźć jakiś papier, starała się nie patrzeć na etażerkę, ale ta przyciągała wzrok jak magnes. Wśród zdjęć stała urna. Prosta, kamienna, nawet pasująca do wystroju. Ale przecież nie powinno jej tam być. Była dowodem rażącej dysharmonii, przeraźliwego zgrzytu, który wdarł się w porządek życia.
Urnę przywieźli do domu na drugi dzień po uroczystości pożegnalnej, choć właściwie trudno było nazwać uroczystością tę dziwną ceremonię, na której byli obecni tylko oni dwoje: Dolores i Andrés. W każdych innych okolicznościach otwarta trumna stałaby w klimatyzowanej sali domu pogrzebowego, przez cały dzień schodziliby się krewni i przyjaciele, żeby spojrzeć ostatni raz na zmarłego, wycałować Dolores, pogadać. Grupki ludzi stałyby na zewnątrz, paląc papierosy, żartując, pokrzykując. Po kremacji urnę zamurowano by w kolumbarium, a najbliżsi poszliby na obiad do knajpy, w której zmarły wypił za życia wiele litrów wina.
Jeszcze na początku marca nic nie wskazywało, że życie Luisa i Dolores wypadnie ze swojej orbity. Zaczęło się jakoś w połowie miesiąca. Któregoś wieczoru Dolores poczuła, że ma gorączkę. Niezbyt wysoką, 38°C. Postanowiła nic nie mówić, poczekać. Następnego dnia obudziła się bez temperatury. Ulga nie trwała długo, zaledwie do popołudnia. Znów 38. Oznajmiła Luisowi, że będą spali osobno. I poprosiła, żeby na razie nie podchodził do niej zbyt blisko. W owych dniach zbędne były dalsze wyjaśnienia. Ustalili tylko, że Luis przeniesie się do gabinetu. Tam ma książki, komputer, rozkładaną kanapę. I duże okno wychodzące na ulicę.
Dolores zamknęła się w sypialni i zadzwoniła na numer alarmowy. Nie, nie ma potrzeby, żeby jechała do szpitala. Chyba że duszności. Nie wychodzić z domu. Nie przebywać z mężem w tym samym pomieszczeniu. Dezynfekować. Unikać. Czekać. Testu na razie nie zrobią.
Następnego ranka syn zostawił pod drzwiami wielką torbę. Dolores przymierzyła swój nowy uniform: biała maseczka, zielony lekarski kitel, fioletowe rękawiczki. W myślach opracowywała plan domowej separacji. Na początek przygotowała śniadanie mężowi na odświętnej zastawie z sewilskiej porcelany. Wyciągnęła platerowane noże i widelce, te dla gości. Sama pozostała przy fajansowych talerzach i niekompletnych sztućcach, których używali na co dzień.
Z każdym mijającym dniem atmosfera w domu gęstniała. Luis, zamknięty w gabinetowym areszcie, był coraz bardziej zdezorientowany i rozdrażniony. Nie doceniał porcelanowej zastawy ani przygotowywanych przez Dolores obiadów z dwóch dań. Denerwował go widok z okna na pustą ulicę z opuszczonymi żaluzjami barów. Książki zgromadzone w biblioteczce nie dawały poczucia sensu. Wręcz przeciwnie, wydawały się błahe i bezwstydne.
Dolores, wciąż gorączkująca, wdrażała z determinacją nowy regulamin. Żadnej taryfy ulgowej. Po wyczerpujących rytuałach zabezpieczeń i dezynfekcji nie starczało jej sił na rozmowę ani na łagodzenie niemych wyrzutów Luisa.
Którejś nocy Dolores obudził głuchy dźwięk. Pobiegła do gabinetu, zakładając po drodze maseczkę. Luis, nieprzytomny i z rozbitą głową, leżał na podłodze obok przewróconego krzesła. Pogotowie przyjechało szybko i zabrało go do wielkiego, stołecznego szpitala. Rezonans wykazał nieduży wylew. I jeszcze coś, test na obecność wirusa okazał się dodatni. Przez 10 dni na oddziale zakaźnym Luis oglądał tylko kombinezony ochronne personelu medycznego. Kojarzyły mu się z robotami z Gwiezdnych wojen. Lekarze i pielęgniarki krzątali się bezustannie, coś mówili, ale trudno było ich zrozumieć. Luis zdał sobie sprawę, że od tygodni nie czuł dotyku nagiej dłoni.
Dolores wreszcie mogła odpocząć od fioletowych rękawiczek. I od atmosfery nabrzmiałej jak wypełniony ropą pęcherz. Codziennie rozmawiała przez telefon ze szpitalem. Wylew nie pozostawił niedowładów, a objawy wirusa były łagodne. Lekarze nawet dziwili się, że obciążony wszelkimi ryzykami pacjent nie gorączkuje i nie wymaga respiratora. Wreszcie wypisano go do domu z zaleceniem kwarantanny.
Po powrocie Luisa reżim fioletowych rękawiczek nie miał już sensu. Dolores postanowiła jednak zachować rytuał sewilskiej porcelany. Dodała jeszcze wspólne oglądanie filmów o przyrodzie i czytanie na głos. Luis najpierw odmówił czytania, potem oglądania filmów, wreszcie jedzenia i picia. Nie dawał się namówić na żadną z aktywności wymyślanych gorączkowo przez rodzinę i przyjaciół. Któregoś ranka Dolores zastała go nieruchomego w łóżku. Nie oddychał.
Na przyjazd ekipy pogrzebowej Dolores założyła maseczkę i fioletowe rękawiczki. Z odległości przyglądała się, jak istoty w strojach kosmonautów umieszczały zwłoki jej męża w szczelnym worku i spryskiwały substancją odkażającą.
Urnę przywiózł pracownik firmy następnego dnia po kremacji. Dolores przejęła ją nad progiem z jego wyciągniętych rąk, starając się, by fioletowe rękawiczki nie zetknęły się z czarnymi. Po krótkim wahaniu umieściła naczynie na etażerce z surowego dębu i szybko wyszła z salonu, zamykając za sobą drzwi.