Muzyka tradycyjna, którą kiedyś rozbrzmiewała polska wieś, miała umilać pracę w polu albo uświetniać wesela. Nie była przeznaczona do występów na scenie, tylko do tańczenia i wspólnych śpiewów. O jej znaczeniu – wtedy i dzisiaj – mówią Dorota Murzynowska i Marcin Żytomierski ze Stowarzyszenia Domu Tańca.
Sylwia Niemczyk: Upewnię się na początek, że nic nie pomyliłam: Wasze stowarzyszenie nazywa się Dom Tańca, a nie: Dom Pieśni i Tańca? To dodatkowe słowo – „pieśni” aż samo ciśnie się na usta.
Marcin Żytomirski: Śpiewa się u nas dużo, ale rzeczywiście nazwa naszego stowarzyszenia nie ma żadnego związku z zespołami pieśni i tańca. Mamy krytyczny stosunek do sposobu, w jaki wiele takich zespołów traktuje muzykę tradycyjną – myślę tutaj o podejściu, które polega na tym, że wybiera się jakieś elementy muzyki tradycyjnej i po swojemu je przetwarza, zgodnie z metaforą jubilerską, którą ukuł, zachwycony zespołem Pieśni i Tańca Mazowsze, sam Jan Brzechwa. Według tej metafory gminna pieśń to, owszem, piękny diament, jednak dopiero po obróbce nabiera on blasku i wartości. Takie myślenie istnieje w zespołach pieśni i tańca do dziś. Przez dekady uleciała jednak społeczna świadomość, czym był „oryginał” i utrwaliła się narracja, że zespoły te prezentują autentyczną kulturę ludową lub co najwyżej jej delikatne przetworzenie. Oczywiście, nie wnosimy tutaj o zakaz eksperymentowania z inspiracjami ludowymi – ale jest dla nas ważne, by właściwie definiować różne zjawiska. Odróżniać folklor od folkloryzmu czy folku. Wierzymy, że fundamentem udanego eksperymentowania z folklorem jest głębokie wgryzienie się w tradycyjną substancję.
Dorota Murzynowska: Ale przede wszystkim jesteśmy orędownikami wiejskiej muzyki i tańca in crudo, czyli bez stylizacji. Opracowywanie wiejskich melodii na brzmienie i instrumentarium rodem z muzyki klasycznej to wylewanie dziecka z kąpielą. Fascynuje nas muzyka, którą kiedyś rozbrzmiewała wieś – bliska ludziom w ich codzienności. Miała charakter użytkowy: służyła wspólnemu byciu w pracy, w czasie wolnym, podczas świąt i rytuałów. Funkcja kształtowała jej brzmienie, słychać to do dziś.
Marcin: To był rozległy świat muzyczny, bardzo zróżnicowany lokalnie i regionalnie, dlatego bliskie mi jest myślenie o nim w liczbie mnogiej – nie o jednej kulturze, ale o kulturach tradycyjnych ziem polskich. Wysiłki zespołów pieśni i tańca przez lata szły natomiast w przeciwną stronę: wytworzenia scenicznej krystalizacji polskości. Ta koncepcja była żywa już podczas II Rzeczypospolitej, gdy na różnych poziomach poszukiwano symboli scalających świeżą polską państwowość. Po wojnie, w epoce przymierza robotniczo-chłopskiego trafiła na podatny grunt.
Dorota: Oczywiście, uprzedzając twoje pytanie, na co dzień nie zajmujemy się żadną „walką” z tego typu zespołami. Cenimy też zespoły lokalne i regionalne, które przecież dzisiaj dla większości ludzi są jedynym sposobem na kontakt z kulturą lokalną – zwłaszcza jeśli sięgają one po miejscową muzykę. Choć to już często jest muzyka w pewnej mierze przetworzona.
Przez powojennych muzycznych „szlifierzy” z państwowych zespołów?
Dorota: Na jej zmianę wpływało więcej czynników. Choćby pojawienie się radia. To przecież musiało wpłynąć na gust słuchaczy, wśród których znajdowali się także wiejscy muzykanci. A skoro zmieniał się ich gust, to przekształcał się ich repertuar i sposób grania. Na przykład: na potańcówkach obok oberków i polek pojawiały się walczyki, tanga i fokstroty. W powojennym radiu popularne były też kapele grające muzykę komponowaną wystylizowaną na ludowo, jak Polska Kapela Ludowa Feliksa Dzierżanowskiego.
Marcin: Prawdopodobnie takim zespołom zawdzięczamy młodszą warstwę repertuaru wiejskich kapel, czyli melodie „techniczne”, utkane z drobnych, gęsto ciętych nutek tworzących przebiegi harmoniczne. Kiedy jeździmy na wieś i prosimy muzykantów o zagranie melodii, często na początek słyszymy właśnie technicznego oberka. Owszem, te utwory dobrze pokazują sprawność muzykanta. Ale nie ma w nich tego, co nas porusza: śpiewności i lokalnego genu.
Dorota: A wracając jeszcze do twojego pierwszego pytania: pojęcie Domu Tańca nie jest też naszym pomysłem. Zostało zaczerpnięte od Węgrów, którzy zafascynowali się niestylizowaną muzyką wiejską już na początku lat 70. XX w. Postanowili zdjąć taniec ludowy ze sceny i wypracowali nową, otwartą formułę jego uprawiania. Táncház to zarówno miejsce imprezy przy muzyce tradycyjnej, jak i sama sytuacja zabawy tanecznej, podczas której w nienatrętny sposób dochodzi do przekazu umiejętności tanecznych i muzycznych. Dziś w samym Budapeszcie funkcjonuje kilkanaście domów tańca: klubów tanecznych z muzyką tradycyjną różnych regionów.
Kiedy w połowie lat 90. także w Polsce pojawiło się zainteresowanie muzyką wiejską, ta węgierska formuła okazała się dobrą inspiracją. Zresztą, w 2011 r. metoda „Táncház” została wpisana do Rejestru Dobrych Praktyk UNESCO w zakresie ochrony niematerialnego dziedzictwa kulturowego jako cenny model przekazu tegoż dziedzictwa.
W powojennych Węgrzech nie było takiego podejścia: muzyka tradycyjna to diament, który wymaga obróbki?
Dorota: Było, ale tam rewolucja domów tańca zaczęła się właśnie w środowisku zespołowym. Młodzi choreografowie i muzycy ruszyli na wieś, gdzie doświadczyli żywych sytuacji tanecznych, dzięki czemu stwierdzili, że właśnie tam jest ukryty skarb. Działalność sceniczna zeszła na dalszy plan.
Kim jesteście: badaczami kultury wiejskiej, edukatorami? Działaczami na rzecz?
Marcin: Wszystkim po trochu. Ale na pierwszym miejscu praktykami. Najważniejsze dla nas jest aktywne uprawianie muzyki tradycyjnej: poznawanie jej u źródła, od artystów wiejskich i z nagrań archiwalnych, by ją wykonywać w sytuacjach tanecznych. Ale też zależy nam, by ta muzyka niosła się jak najdalej, chcemy zarażać nią nowe osoby i pokolenia, więc prowadzimy szeroką działalność edukacyjną. Organizujemy warsztaty tańca, śpiewu, gry na instrumentach. A jakim narzędziem kulturalnej edukacji jest potańcówka! Na pozór beztrosko się bawiąc, ćwiczymy słuch, rytm, motorykę ciała, umiejętności interpersonalne. To też intensywne doświadczenie kulturowe – jako spotkanie miejsko-wiejskie i międzypokoleniowe. Pierwsze potańcówki z udziałem wiejskich kapel w Warszawie odbyły się w 1994 r. Dziś mówiąc „my”, mamy na myśli nie tylko Dom Tańca, ale też duże, ogólnopolskie środowisko miłośników muzyki tradycyjnej, którego jesteśmy częścią. Łączy ono osoby o różnych talentach i pomysłach na to, jak uprawiać starą muzykę wiejską w XXI w. To bardzo żywe zjawisko.
Dorota: Jako Dom Tańca od sześciu lat prowadzimy Ambasadę Muzyki Tradycyjnej na warszawskim Jazdowie. To w naszym zamyśle okno, przez które w ciągu całego roku można „wstawić głowę” do świata kultury i muzyki wsi. A nawet przeskoczyć parapet i samemu zawirować do mazurka czy polki. Gra się u nas na żywo i bez nagłośnienia. Tańczy się w parach, które wirują wokół własnej osi i jednocześnie po kole, więc muszą synchronizować swój ruch z innymi. Muzycy i tancerze są tuż obok, oddziałują na siebie nawzajem, krzesze się wspólna energia.
Najczęściej u nas w Ambasadzie grają kapele z pokolenia uczniów wiejskich muzykantów: 20–40-latkowie mieszkający w miastach, którzy gruntownie poznali muzykancki fach u źródła. Staramy się też regularnie zapraszać artystów wiejskich do prowadzenia warsztatów oraz do gry na zabawach. Przy pierwszej wizycie muzykanci są zwykle zaskoczeni temperaturą parkietu. A potem do tego tęsknią i bardzo chętnie do nas wracają.
Artyści wiejscy pozostają dla nas kluczowym punktem odniesienia, bo przekazują tę muzykę wraz z całym bogatym kontekstem kulturowym. Gdy ich zabraknie, zostanie nam tylko to, czego się nauczyliśmy. No, jeszcze nagrania archiwalne i przeglądanie nut u Kolberga. Wspaniale, że te archiwa i zapisy istnieją, ale energia potańcówki choćby z Orkiestrą Dętą ze Zdziłowic na Lubelszczyźnie jest jednak niepowtarzalna.
Gdzie są w Polsce wsie, w których jeszcze mieszkają tacy muzykanci?
Marcin: Takie wsie można znaleźć w różnych miejscach Polski, choć rzeczywiście są to już wyizolowane krainy. Na przykład, żywym źródłem muzyki tradycyjnej jest wciąż zachodnia Radomszczyzna, mniej więcej 100 km na południe od Warszawy. Kilkanaście wsi pod Przysuchą tworzy muzyczny mikroregion kajoków. We wsi Przystałowice Małe jeszcze 10 lat temu żyło aż trzech czynnych skrzypków, grających w lokalnym stylu, każdy na swój sposób. Mieli szeroki repertuar, złożony głównie z oberków i mazurków granych w okolicy. Jednym z nich był Jan Gaca, który umarł w 2013 r.
Dorota: Warto powiedzieć, że był dla nas mistrzem, a także postacią bliską i ważną. Żyjąc bardzo skromnie, z wielkim zaangażowaniem dzielił się swoją muzyką z rzeszą młodych ludzi z miasta, którzy wielokrotnie przyjeżdżali po naukę. Pobyt u pana Jana był nie tylko bezcenną lekcją muzyczną, lecz także ułatwiał zrozumienie, czym ta muzyka i jej wykonawcy byli kiedyś dla wsi.
Marcin: Drugim skrzypkiem w Przystałowicach był Tadeusz Jedynak, też już nieżyjący. Trzeci, Jan Kmita, jest wciąż czynnym muzykantem. Z kolei trzy kilometry dalej, w Gałkach, istniało prawdziwe zagłębie śpiewaczek świetnie obeznanych z lokalnym idiomem muzycznym. Dziś nadal śpiewa kilka z nich, zwłaszcza zespół Gołcunecki, który prowadzi Maria Siwiec – śpiewaczka stosunkowo młoda, a dysponująca wielkim talentem i wirtuozersko używająca miejscowej materii muzycznej. To bardzo ważna przewodniczka dla naszego pokolenia: uczniów wiejskich muzykantów. Nieraz też posłuchać jej można w Warszawie: choćby na naszych potańcówkach albo na festiwalu Wszystkie Mazurki Świata.
Jak trafiliście w ten region?
Dorota: Można powiedzieć, że przyjechaliśmy tam na gotowe, bo śladem naszych starszych stażem przyjaciół…
Marcin: …a oni z kolei trafili tam śladem małżeństwa Andrzeja i Małgorzaty Bieńkowskich, którzy od początku lat 80. jeździli na wieś radomską i dokumentowali kapele wiejskie. Andrzej Bieńkowski jest malarzem, emerytowanym profesorem ASP, ale także znawcą kultury tradycyjnej, a w latach 80. był też szczęśliwym posiadaczem kamery. Miał genialny pomysł, aby jeździć z tą kamerą za muzyką. Dzięki niemu możemy oglądać np. kilkunastominutowe nagrania skrzypków weselnych – to jest fenomenalny materiał. Nieraz wśród nagrywanych przez niego skrzypków byli tacy, którzy nie grali przez wcześniejsze 30 albo 40 lat, dzięki czemu zachowali archaiczną nutę.
Dlaczego nie grali?
Marcin: Bo np. się ożenili. Wielu skrzypków weselnych – a zostawali nimi tylko najlepsi z najlepszych – przed ożenkiem funkcjonowało od wesela do wesela. Kiedy jednak sami w końcu zakładali własne rodziny, odkładali instrument, bo czuli, że gospodarzowi przystoi już inny tryb życia. Albo zabraniały im grać żony.
Dorota: Kiedy po latach, namówiony przez Andrzeja Bieńkowskiego, taki skrzypek znowu brał skrzypce do ręki, to grał w stylu, w jakim się grało w jego młodości. Czasem jeszcze przed rozpowszechnieniem się na wsi harmonii i akordeonu, czy erą oberków technicznych, o których mówił Marcin.
Gdzieś jeszcze wyjeżdżaliście, poza Radomszczyznę?
Marcin: W 2012 r. zaczęliśmy jeździć w Świętokrzyskie. Mieliśmy wtedy już za sobą kilka edycji Taboru Domu Tańca, czyli letnich warsztatów wiejskiej muzyki i tańca organizowanych „u źródeł”. Na Taborze gry na instrumentach, śpiewu i wirowania uczą wiejscy mistrzowie, wspomagani przez doświadczonych praktyków młodszego pokolenia. Razem z Michałem Maziarzem, naszym druhem pochodzącym z Jędrzejowa, postanowiliśmy zrobić edycję świętokrzyską. Zebraliśmy drużynę muzyków in crudo chętnych drążyć kielecki repertuar i zaczęliśmy poszukiwanie melodii i ludzi, którzy tamtejszą muzykę pamiętają i uprawiają.
Dorota: Czyli, mówiąc wprost, jeździliśmy i pytaliśmy: „A kto tu grał?”. Rozpytywaliśmy pod sklepem, pukaliśmy od drzwi do drzwi, nieraz nas pogonił jakiś pies. Ale znajdowaliśmy i muzykantów, i melodie.
Marcin: Za wskazówkę mieliśmy nazwiska ludzi, którzy np. w latach 50–80. dali się nagrać Polskiemu Radiu. Korzystaliśmy też z archiwów Instytutu Sztuki PAN. Idąc tym kluczem, jedna z naszych forpoczt trafiła do Stanisława Witkowskiego, klarnecisty, który w młodości szefował rodzinnej kapeli złożonej z pięciu braci Witkowskich. Wkrótce odwiedziliśmy go pełnym składem instrumentalnym, a pan Stanisław przyjął nas, jakby od zawsze na nas czekał. Co nie jest wcale oczywiste, starsi ludzie różnie reagują w takich sytuacjach. Kiedyś poznaliśmy ostatniego skrzypka grającego tradycyjnie w tej okolicy – udało się go namówić na spotkanie tylko dwa razy. Potem już odmówił kontaktu. I umiemy go zrozumieć: przyjeżdżają ludzie nie wiadomo skąd, chcą nie wiadomo czego, może na coś naciągnąć, oszukać.
Jak w takim razie zdobywacie zaufanie?
Dorota: Na wizytę wybieramy się z instrumentami, w myśl reguły, że muzykant muzykanta zawsze w gości przyjmie. Bęben pod pachę, futerał ze skrzypcami i dopiero wtedy pukamy do drzwi. Z panem Witkowskim było tak, że trafił swój na swego, już od pierwszej wizyty zaczęło się wspólne granie.
Marcin: Kiedy go poznaliśmy, był już pod osiemdziesiątkę, ale cały czas grał w orkiestrze opatowskiej wykonującej standardy orkiestrowe. Szybko pojął, że my w innej sprawie, i sypnął jak z rękawa melodiami, które wykonywał za młodu na weselach. Były to przede wszystkim tzw. chłopy albo śpiwy – melodie trójmiarowe, lokalna odmiana mazurków. Wyjątkowej urody i jakby skrojone na instrumenty dęte. Stanisław Witkowski został gwiazdą czterech edycji Taboru Kieleckiego we wsi Sędek, udało nam się też doprowadzić do tego, że do tańca na Taborze zagrała cała kapela braci Witkowskich. Dla wielu starszych mieszkańców okolicznych wsi to był szok usłyszeć kapelę, która grała na ich weselu.
Dorota: Wraz z muzykami współtworzącymi Tabor stwierdziliśmy, że tę muzykę trzeba grać. Tak powstał zespół Tęgie Chłopy, którego członkami jesteśmy do dziś. Konsekwentnie gramy taneczny repertuar ze świętokrzyskich wsi. Stanisław Witkowski wielokrotnie z nami występował, jest też bohaterem jednego z naszych wideoklipów.
A poznaliście też śpiewaków albo śpiewaczki?
Marcin: Głównie śpiewaczki – panów śpiewających na starą nutę jest już niewielu. O paniach z Gałek już wspomniałem. Na Radomszczyźnie wiejski śpiew – pełnym, naturalnym głosem – zachował się dłużej niż w Kieleckiem, może dlatego, że lepiej idzie w parze ze skrzypcami, niż głośniejszymi instrumentami dętymi. Był ważnym elementem obrzędów weselnych, śpiewaczki pełniły funkcję obrzędowych przewodniczek. Do dziś spotkać się tu można z wielkim bogactwem przyśpiewek: złośliwych, dowcipnych, lirycznych.
Znakomite śpiewaczki też spotkać można na Lubelszczyźnie, choćby panie z zespołu Jarzębina, które świat zna z oficjalnego hymnu mistrzostw Euro 2012, a powinien również z dziesiątek unikatowych pieśni obrzędowych. Gdy słucha się pań na żywo – lub śpiewa razem z nimi – ciarki chodzą po plecach.
Dorota: A z kolei w Świętokrzyskiem dokonaliśmy własnego „odkrycia”. Poznaliśmy niesamowitą śpiewaczkę, panią Marię Gałkę. Kiedyś ktoś nam powiedział, że pod lasem jest kobieta, która gra na tzw. organce, czyli harmonijce ustnej. Od dzieciństwa mieszka z siostrą w domu pośród lasu – kiedyś była tu wieś, ale w czasie wojny przechodziła linia frontu i okoliczne pola zostały zaminowane, dlatego po wojnie mieszkańcy przesiedlili się w inne miejsce. Kilka rodzin zdecydowało się zostać, m.in. rodzice pani Marii. Pojechaliśmy do niej pierwszy raz, odszukaliśmy dom, zapukaliśmy – cisza. Ale zauważyliśmy jakiś ruch w oknie. Podjechaliśmy drugi raz, po jakimś czasie trzeci – też nic. W końcu zwierzyliśmy się z tego miejscowemu i zaprzyjaźnionemu z nami gospodarzowi – i dobrze zrobiliśmy, bo okazało się, że panią Marię zna i może nas zaprotegować. Dopiero wtedy wreszcie do nas wyszła. I już po chwili rozmowy wyjęła organkę i zaczęła grać. Od razu nas uderzyło, jak dobrze czuje tę muzykę. W pewnym momencie odjęła organkę od ust, żeby zaśpiewać przyśpiewkę – a wtedy zmiotło nas kompletnie. Jakby ostała się z dawnego muzycznego świata: trzyma się na uboczu, nie lubi kontaktu z ludźmi, a jednocześnie śpiewa i gra tak, że nie da się tego opisać! Wiele jej przyśpiewek z pewnością ma przedwojenny rodowód. Do dzisiaj myślę o spotkaniu z nią w kategoriach cudu.
Macie poczucie misji: „ocalić od zapomnienia”?
Marcin: To brzmi trochę jak – „uratować i włożyć do szuflady”. Chcemy więcej: ocalić dla kultury. To jest ważna część dorobku naszej wspólnej spuścizny. Niedowartościowana, bo na skutek procesów modernizacyjnych odcięły się od niej nowe pokolenia mieszkańców wsi, nie przeniknęła ani do kultury popularnej, jak np. w Grecji, ani do wysokiej – jak w Szwecji, Rosji czy na Ukrainie, gdzie wykonawstwem muzyki tradycyjnej zajmują się akademie muzyczne. Tymczasem istnieją oryginalne, nadzwyczajnej urody melodie, teksty i tańce, którymi zachwyciliśmy się my, więc prawdopodobnie mogą dać napęd do działań twórczych i animacyjnych również tym po nas. Niech nie będą skazani na Hej sokoły i Szła dzieweczka! A na razie możemy egoistycznie pędzić życie, obcując z nietuzinkowym pięknem w dobrym towarzystwie, bo to muzyka do przeżywania razem.
Dorota: Ta muzyka przez dziesiątki lat integrowała rodzinę, sąsiedztwo, wieś. Dziś ten czynnik łączący dalej w sobie ma. Jest wspaniałym katalizatorem spotkań, co w naszej Ambasadzie skrzętnie wykorzystujemy. Bez niej i zgromadzonej wokół niej kompanii czułabym w życiu brak. Mówiąc po prostu, dzięki tej muzyce jestem szczęśliwsza.