Fotografka jak żadna inna Fotografka jak żadna inna
i
fotografia: Maria Lubomirska, Sestri Levante, Włochy, 1908; ze zbiorów rodziny Morawskich
Opowieści

Fotografka jak żadna inna

Joanna Kinowska
Czyta się 8 minut

Właśnie odkurzono archiwa Marii Lubomirskiej. Zeskanowano negatywy oraz odbitki, dzięki czemu ukazał się nowy prywatny mikrokosmos. Z takich ukrytych w skrzyniach światów utkana jest historia fotografii.

Zdjęcia odnalazła rodzina. To trochę więcej niż prywatne fotografie, a trochę mniej niż retrospektywa twórczości mistrzyni fotografii tamtych czasów. Fotografie wyglądają na wykonane spontanicznie na własny użytek, mogły więc się zapodziać w domowych archiwach, nie zwracając większej uwagi. Na strychu, w skrzyniach, pudłach, pudełkach, teczkach. Pod grubą warstwą kurzu. Albo tkwiły w salonach, tyle że ukryte w albumach czy starych książkach. Może czasem nawet ktoś tam zajrzał, chciał wskazać kogoś z przeszłości, zbłądzić wspomnieniem. Taką przeszłość zwykle ogląda się przy okazji pogrzebów czy innych uroczystości. Pewnie te zdjęcia wydawały się zbyt zwykłe, żeby je pchać w świat. Kogo to może interesować? Jaką to ma wartość?

Hobby wyższych sfer

W podobnym prywatnym obiegu żyły zdjęcia wielu fotografów z początku XX wieku. Służyły autorom i autorkom, ich najbliższym kręgom. Potem zaś często gubiły się na całe dekady. Odkrywano je w rozmaity sposób. Największym tego rodzaju znaleziskiem były fotografie Jacques’a Henriego Lartigue’a. Dzięki zapleczu zamożnego ojca młody Jacques miał dostęp do najnowszych aparatów. Robił zdjęcia jako dziecko, później nastolatek i młodzieniec, by ostatecznie oddać się malarstwu. W wieku dojrzałym wrócił do tych fotografii. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności znalazły się one na wystawie w Museum of Modern Art w Nowym Jorku i w magazynie „Life”. W dodatku w jednym z najsłynniejszych numerów, tym samym, w którym pokazywano poklatkowe ujęcia z amatorskiego filmu Abrahama Zaprudera z zastrzelenia prezydenta Kennedy’ego. Lartigue wykonał potężny przeskok od zdjęć, które pokazywał rodzicom i kolegom, po wielomilionowe rzesze widzów.

Książkę Maria Lubomirska. W słowach i obrazach wydał niedawno Ośrodek KARTA, tym samym uzupełniając świat opisany w pamiętnikach Lubomirskiej z lat 1914–1918 (Wydawnictwo Poznańskie, 2001), który już zdążył się trochę zapomnieć. Tenże świat – wyłoniony z teczek i albumów – znakomicie wpisał się w lukę w historii wernakularnej fotografii polskiej – fotografii na najwyższym poziomie, ale jednak prywatnej i opowiadającej przede wszystkim o upływie czasu, pojedynczych chwilach i życiu nieistniejących już wyższych sfer. W tle zaś działy się wielka historia i polityka.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Mam przed sobą kadry Marii Lubomirskiej i od razu łączę kropki: początek XX w., trochę jak Stanisław Wilhelm Lilpop – tylko nie w kolorze. Odrobina radości zupełnie jak u Lartigue’a i intymności jakby od Lady Clementiny Howarden. Są też podróże i ujęcia przywodzące na myśl zbiór kadrów Benedykta Henryka Tyszkiewicza. U wszystkich tych twórców widać jedną cechę wspólną – pozycję społeczną.

Może nie najlepiej się złożyło dla Lubomirskiej, bo w 2023 r. cała Polska zaczytywała się w książkach z przeciwstawnego bieguna. Serca podbiły Chłopki. Opowieść o naszych babkach Joanny Kuciel-Frydryszak czy Nieprzezroczyste. Historie chłopskiej fotografii Agnieszki Pajączkowskiej, więc arystokracja chwilowo zeszła z pola widzenia kulturalnego odbiorcy.

Maria Lubomirska, Sestri Levante, Włochy, 1908. Fotografia ze zbiorów rodziny Morawskich.

Lubomirska z domu Branicka, żona Zdzisława, polityka najwyższej rangi w międzywojniu, była praprababką twórców książki, Julii Kotomskiej i Jerzego Morawskiego. We wstępie autorzy zbierają nie tylko informacje o jej pozycji czy małżeństwie, ale też przybliżają samo znalezisko. „Wśród dziesiątek teczek naszą uwagę zwróciło kilkanaście albumów fotograficznych, oprawionych w ciemnozielone, płócienne okładki z czarnym nadrukiem »KODAK«” – wspominają. I dalej: „Maria fotografowała najwięcej w okresie od początku XX wieku […]. Do dzisiaj przetrwało około tysiąca zdjęć”. W publikacji pokazano tylko 84. Nie mogę przestać myśleć o tym, czy i kiedy obejrzymy resztę. Czy jest tak samo pasjonująca jak ten zestaw?

Wytargane kadry

Te zdjęcia, które widać w książce, w większości zachowały się świetnie. Są gładkie i piękne, wyglądają jak świeżo wysuszone odbitki. Tylko jedno nosi wyraźne znamiona czasu.

 

Maria Lubomirska, Dorota (Dosia) Lubomirska, córka Marii i Zdzisława Lubomirskich, Mała Wieś, 1905. Fotografia ze zbiorów rodziny Morawskich.

Pozaginane, poszarpane, porwane na brzegach. Trudno się domyślić, jak duży był ten kadr, ile go jeszcze brakuje. Zachowało się, czyli pewnie było ważne. Być może kiedyś zostało wyjęte z albumu, przenoszone, często oglądane. Mocno się zniszczyło, ale jednak włożono je z powrotem pomiędzy pozostałe. Ta jego materialność uwiera, zwraca uwagę, każe patrzeć poza kadr. To jedno wyjątkowe zdjęcie nawiązuje do historii całej spuścizny, do tego targania dobytku z miejsca na miejsce. Rodzina we wstępie zaznacza: „W mieszkaniu naszej ciotki znajduje się kilka skrzyń wypełnionych teczkami ze starymi dokumentami. To rodzinne »archiwum« zostało w 1945 roku wywiezione z pałacu w Małej Wsi. Wraz z nim, zmuszeni przez komunistyczne władze, opuścili na zawsze swój dom nasi pradziadkowie. Gdy opuszczali rodzinny majątek, mogli zabrać ze sobą tylko skrawek gromadzonego przez pokolenia dobytku – kilka portretów rodzinnych, trochę porcelany, niezbędne meble i kilka walizek rodzinnej korespondencji”.

Maria Lubomirska, Cannes, Francja, 1905. Fotografia ze zbiorów rodziny Morawskich.

Sztuka przypadkiem?

Z samych zdjęć wiemy, że autorka była sprawną fotografką. Miała wyczucie kadru i nastroju. Musiała zdawać sobie sprawę, że jak stanie pod światło, plecami do okna, to uzyska miękki efekt, cała postać się rozświetli, napełni czymś intymnym i zwiewnym. Swój autoportret z Cannes podpisała: „Mój cień – szukający słońca, uciekający przed lustrem”. Postać jest nieostra, delikatnie poruszona. Całość – słowa i obraz – mówią o działaniu celowym, świadomej twórczości.

Maria Lubomirska, Róża z Branickich Tyszkiewicz, Territet, Szwajcaria, 1908. Fotografia ze zbiorów rodziny Morawskich.

Nie wszystkie zdjęcia są wybitne, ale czasem zdarza się takie, które nie tylko przykuwa uwagę, lecz także powoduje, że coś przeszywa ciało. Na przykład portret Róży Tyszkiewicz, siostry Marii. Idealnie skomponowany, naświetlenie miód malina – znakomicie widać czarne ubranie na ciemnym tle. Czy to była tylko chwila w rodzaju: „Chodź, zrobię ci zdjęcie. Przysiądź o tam, na ławce”? Czy też mozolne próby ustawień i pracy z modelką? Bez obejrzenia całości archiwum trudno o pewne wnioski. Zostają nam pojedyncze kadry.

Lubomirska nie teoretyzowała na temat swojej sprawności twórczej ani nie informowała, czym są jej zdjęcia. Zapewne gdyby pisała coś o tym w pamiętnikach, dostalibyśmy w książce te fragmenty. Była zatem po prostu użytkowniczką aparatu, który służył jej do zatrzymania pewnych chwil. Widać, że zabierała go ze sobą wszędzie – na wycieczkę w góry, w zaśnieżone przełęcze i na plażę. Zdecydowanie więcej w niej potrzeby zapisu momentów niż odświętnego fotografowania. Aparat miała pod ręką w codziennych sytuacjach. Podczas herbatki w ogrodzie, zabawy dzieci, przesiadywania na werandzie. Ale także gdy w otoczeniu zjawiał się ktoś nowy, skrupulatnie rejestrowała tę chwilę. Nie ma tu sztywnego pozowania, przybierania min, prostowania się. Modele i modelki są sobą, widać, że przywykli do bycia uwiecznianymi.

Maria Lubomirska, Dorota Lubomirska, Mała Wieś, 1908. Fotografia ze zbiorów rodziny Morawskich.

Niektóre zdjęcia są wręcz swobodne, niedbałe. Tak jak to, przedstawiające Zdzisława, jej męża, przy wózku. Nie przyłożyła się do kompozycji albo była tak zachwycona, uniesiona emocjami, że nie dojrzała, gdzie jej się kończy kadr. Może pomyślała, że wyrówna to później, bo przecież ona tu rządzi? A że przy okazji uwieczniła również swój cień? No trudno, nie jej jednej to się zdarzyło. Przecież to wcale nie umniejsza wartości zdjęcia. Sama fotografia jest za to kompletnie surrealna. Wózek, w którym spodziewamy się dziecka, pełen jest psów, zapewne szczeniąt. Zamiast guwernantki – ubrany jak na spacer mężczyzna, a dzieci – podrośnięte – tuż obok, dawno niepotrzebujące już wózka. Jest coś radosnego w tym zdjęciu, lekkiego, ciepłego jak ten dzień, w którym Maria je zrobiła.

Maria Lubomirska, Zdzisław Lubomirski, Mała Wieś, 1904. Fotografia ze zbiorów rodziny Morawskich.

„Je suis mandaryn” [Jestem mandarynem] podpisała portret mężczyzny siedzącego po turecku na ławce ogrodowej. Fotografia z przymrużeniem oka. Zapis chwili albo zabawa dwojga fotografów. Uwieczniła postać dobrze obytą z aparatem. Benedykt Henryk Tyszkiewicz był ojcem jej szwagra, społecznikiem, badaczem, człowiekiem zaangażowanym politycznie, podróżnikiem i fotografem. Te słowa nie oddają skali owych pasji, bowiem poza wojażami po Europie czy do Stanów Zjednoczonych rozpoczął podróż jachtem dookoła świata. Jego prace także stosunkowo niedawno zostały odkryte. Miały już swoje prezentacje w Muzeum Niécephore’a Niépce’a w Chalon-sur-Saône (1999) czy w Łazienkach Królewskich w Warszawie (2023), włączany jest w pokazy historycznej fotografii zarówno polskiej, jak i litewskiej.

Jaki związek się tu pojawia, poza rodzinnym? Zastanawiam się, czy to właśnie Tyszkiewicz miał wpływ na fotografowanie Marii? Niewykluczone. Gdy Maria zaczynała robić zdjęcia, już się dobrze znali, już byli rodziną. Nie ma wcześniejszych zdjęć (przynajmniej w książce) niż z roku 1904. W tym samym roku Maria urodziła swoją drugą córkę, a trzecie, ostatnie dziecko, Dorotę. Ciekawy splot dat. Przypomina historię, jakich mnóstwo w tamtych czasach. Nie tylko Lubomirska zaczęła swoją fotograficzną przygodę po urodzeniu wszystkich dzieci. Czy uczyła się sama, czy pod okiem doświadczonego Tyszkiewicza?

Maria Lubomirska, Benedykt Henryk Tyszkiewicz, Czerwony Dwór, Litwa, 1904. Fotografia ze zbiorów rodziny Morawskich.

Zdjęcia Lubomirskiej, te dobre i te mniej udane, razem mówią o przepychu. Są po prostu użytkowe. Tyle słów i obrazów zostawiła jedna osoba, ani wybitna fotografka, ani pisarka. Na kartach pamiętników opowiada o wszystkim – o relacji z córkami, obowiązkach i spotkaniach męża, o chorobach, pogodzie, lekturach i polowaniach, o polityce czasem pukającej do drzwi, czasem odleglejszej, o wspomnieniach i cieszeniu się chwilą. Nic nadzwyczajnego. Podobnie jak te zdjęcia. Razem jednak układają się w niezwykle szczegółowy obraz życia.

Historia w książce została ułożona w sposób nielinearny. Wpisy z pamiętników i listów zestawiono z fotografiami na potrzeby właśnie tej publikacji. Układ oparto na bardzo prostej zasadzie: gdy mowa o konkretnej córce – to ona widnieje na zdjęciu obok, jeśli o mężu formalnie – widać przedstawienie o bardziej oficjalnym charakterze, a jeśli o uczuciach – znacznie intymniejsze w wyrazie. „Maria Lubomirska nie tylko sama wykonywała zdjęcia i tworzyła z nich albumy, sama również je opisywała – wyimki z jej oryginalnych podpisów podaliśmy pod zdjęciami pochyłym pismem” – pisze we wstępie Ewa Kwiecińska, redaktorka publikacji. Czyli Maria miała zapędy kronikarskie, nie chodziło jej jedynie o sztukę? A może to sztuka wydarzyła jej się przypadkiem?

W takich sytuacjach zawsze cisną się podobne pytania: ile jeszcze takich skrzyń i kufrów? Kogo jeszcze odkryjemy? Gdzie te zdjęcia potem się odnajdą?

Maria Lubomirska, Róża Tyszkiewicz, Zdzisław Lubomirski i Benedykt Tyszkiewicz na dworcu w Lozannie, Szwajcaria, 1907. Fotografia ze zbiorów rodziny Morawskich.

Maria Lubomirska. W słowach i obrazach, koncepcja, wybór tekstów i zdjęć, opracowanie: Julia Kotomska, Ewa Kwiecińska, Jerzy Morawski, wyd. Ośrodek KARTA, Warszawa 2023.

Czytaj również:

Przekroczyć horyzont zdarzeń Przekroczyć horyzont zdarzeń
i
zdjęcie: Kacper Kowalski
Przemyślenia

Przekroczyć horyzont zdarzeń

Joanna Kinowska

Debiut Kacpra Kowalskiego – Efekty uboczne – był kolorowy, zachwycający i mocno dekoracyjny, a jednocześnie mimo pięknej otoczki wprost opowiadał o tym, jak wielkie piętno nasze działania odciskają na środowisku. Posypały się nagrody z całego świata, łącznie z World Press Photo – największym bodaj wyróżnieniem dla fotografów dokumentalnych.

Potem był Over, a wraz z nim nadeszła ogromna zmiana. Czarno-białe zdjęcia, ogromny niepokój, pytania o przekraczanie granic – i znów o to, jak to widać z góry. Kariera Kacpra wystrzeliła. Jego prace w Muzeum SFO w San Francisco można oglądać do połowy kwietnia, do połowy marca trwa wystawa w Galerii Bildhalle w Amsterdamie, od końca stycznia kolejna w Berlińsko-Brandenburskiej Akademii Nauk. Ostatnie dwa projekty jego autorstwa – Arché oraz najnowszy Horyzont zdarzeń – na pierwszy rzut oka są bardzo podobne. Ponownie czarno-białe i wciąż dokumentalne (choć trudno w to czasem uwierzyć!), różnią się jednak kierunkiem poszukiwań.

Czytaj dalej