Dziesięcioletni Gerry poznaje nowego nauczyciela i w końcu nauka przestaje być aż taka bezsensowna. Zwłaszcza ta jej część, która nie ma nic wspólnego z wkuwaniem słówek, a polega na obserwacji ptaków i kwiatów albo rozmowach z pewną ekscentryczną staruszką. Przeczytajcie fragment autobiograficznej książki sławnego brytyjskiego przyrodnika.
Po pewnym czasie otrzymałem przykrą wiadomość, że znowu znaleziono mi nauczyciela. Okazał się nim osobnik nazwiskiem Kralefsky, o rodowodzie, na który składało się wiele narodowości, z przewagą jednak angielskiej! Moja rodzina poinformowała mnie, że jest to człowiek niezwykle miły, a nadto bardzo interesuje się ptakami, więc powinniśmy szybko znaleźć wspólny język. Ta ostatnia wiadomość nie zrobiła na mnie najmniejszego wrażenia: spotkałem w życiu wielu ludzi, którzy twierdzili, że interesują się ptakami, a po sprawdzeniu okazywali się szarlatanami, bo nie mieli pojęcia, jak wygląda dudek, albo nie umieli określić różnicy między pliszką kaukaską a zwyczajną. Byłem przekonany, że rodzina wymyśliła tego miłośnika ptaków jedynie po to, by mi osłodzić konieczność ponownego podjęcia nauki. Na pewno cała jego reputacja jako ornitologa wywodzi się z tego, że kiedy miał czternaście lat, hodował kanarka. Ruszyłem więc do miasta na pierwszą lekcję w ogromnie ponurym nastroju.
Kralefsky zajmował dwa górne piętra starego, omszałego czworokątnego budynku na peryferiach miasta. Wdrapałem się po szerokich schodach i z pogardliwą pyszałkowatością wystukałem ostro capstrzyk kołatką zdobiącą frontowe drzwi. Czekałem, najeżony wewnętrznie, i pokopywałem obcasem winnoczerwony dywan. Kiedy miałem właśnie zamiar zastukać ponownie, rozległy się ciche kroki, drzwi otworzyły się szeroko i ukazał się w nich mój nowy nauczyciel.
Natychmiast powiedziałem sobie w duszy, że Kralefsky nie jest istotą ludzką, tylko gnomem, który udaje człowieka, przywdziewając w tym celu nieco staroświeckie, ale bardzo eleganckie ubranie. Miał ogromną głowę w kształcie jaja spłaszczonego z boków, która odchylona do tyłu przechodziła w równo zaokrąglony garb. Sprawiało to dziwne wrażenie, jakby wzruszał ramionami i nieustannie spoglądał ku niebu. Długi, pięknie sklepiony nos o szerokich nozdrzach zakrzywiał mu się pośrodku twarzy, a niezwykle duże, wilgotne oczy miały barwę jasnopiwną. Te oczy były zawsze zapatrzone w przestrzeń, jakby ich właściciel właśnie się budził z transu. Szerokie usta o wąskich wargach świadczyły zarówno o pedanterii, jak i o poczuciu humoru. Teraz miał na twarzy powitalny uśmiech, w którym ukazywał równe, choć nieco pożółkłe zęby.
– Gerry Durrell? – spytał, podskakując jak wróbel w zalotach i machając ku mnie dużymi, kościstymi rękami. – Gerry Durrell, prawda? Wejdź, drogi chłopcze, wejdź!
Kiwnął na mnie długim palcem, więc wszedłem do ciemnego przedpokoju, a deski podłogi zaskrzypiały protestacyjnie pod wytartą skórą dywanu.
– Tędy, proszę. Tu, w tym pokoju będziemy pracować – wyśpiewywał cienko, otwierając przede mną drzwi i wprowadzając mnie do małego, skąpo umeblowanego pokoju. Położyłem książki i usiadłem na wskazanym przez niego krześle. Pochylił się nad stołem, wspierając się na czubkach pięknie wymanikiurowanych palców, i uśmiechnął się do mnie niepewnie. Ja odpowiedziałem mu uśmiechem, nie bardzo wiedząc, czego oczekuje.
– Przyjaźń! – zakrzyknął z uniesieniem. – Najważniejsze, żeby była między nami przyjaźń! Jestem zupełnie, ale to zupełnie pewny, że zostaniemy przyjaciółmi, a ty?
Skinąłem z powagą głową, zagryzając od środka policzki, żeby się nie roześmiać.
– Przyjaźń – mruczał, zamykając oczy w ekstazie na samą myśl o niej. – Przyjaźń. Tak! Wybornie!
Poruszał bezgłośnie wargami, a ja zastanawiałem się, czy on się modli, a jeśli tak, to czy za mnie, czy za siebie, czy za nas obu. Mucha okrążyła mu głowę, a potem usiadła ufnie na nosie. Kralefsky drgnął, spędził ją, otworzył oczy i zamrugał.
– Tak, tak – oświadczył z przekonaniem. – Jestem pewny, że zostaniemy przyjaciółmi. Twoja mama mówiła mi, że ogromnie lubisz przyrodę. Od razu, widzisz, mamy coś wspólnego… jakby jakieś więzy… prawda?
Wsunął w kamizelkę kciuk i palec wskazujący, wyciągnął wielki złoty zegarek i przyjrzał mu się z wyrzutem. Westchnął, schował zegarek, pogładził łatę łysiny na czaszce, która przeświecała jak płowy kamień spod jego rzadkich włosów.
– Usiłuję być czymś w rodzaju ptasznika, oczywiście amatora – tłumaczył skromnie. – Myślałem, że może miałbyś ochotę obejrzeć moją kolekcję. Sądzę, że nie zaszkodzi nam jakieś pół godzinki wśród skrzydlatych stworzeń, nim zasiądziemy do pracy. Poza tym spóźniłem się dziś rano odrobinę i kilka z nich musi dostać świeżej wody.
Ruszył przodem po skrzypiących schodach na sam szczyt budynku i zatrzymał się przed drzwiami obitymi zielonym suknem. Wyciągnął przeogromny pęk kluczy i pobrzękując nimi, wyszukał właściwy, wsunął go w dziurkę, przekręcił i pchnął ciężkie drzwi. Z pokoju lunęło na nas oślepiające słońce, a z nim ogłuszający chór ptasich głosów. To było tak, jakby z tego niechlujnego korytarza na szczycie własnego domu Kralefsky otworzył nagle wrota do raju. Strych sprawiał wrażenie ogromnego, zajmował całą górę budynku. Podłoga była goła, a jedyny mebel stanowił tu wielki sosnowy stół na środku pomieszczenia. Ale na ścianach, od podłogi do sufitu, wisiały rzędami wielkie, obszerne klatki, w których ćwierkały i podfruwały dziesiątki roztrzepotanych ptaszków. Podłogę powlekała gruba warstwa ziarna, skrzypiącego mile pod stopami, zupełnie jakby się chodziło po kamiennej plaży. Byłem zafascynowany tą masą ptactwa i oglądałem wszystko powoli, zatrzymując się przed każdą klatką, a tymczasem Kralefsky (który widać zapomniał o moim istnieniu) chwycił sporą polewaczkę ze stołu i, tańcząc zręcznie od klatki do klatki, napełniał zbiorniczki wodą.
Okazało się, że się myliłem, sądząc na pierwszy rzut oka, iż to wszystko kanarki; zobaczyłem z radością szczygły malowane jak klauny jaskrawą czerwienią, żółcią i czernią; dzwońce żółte i zielone jak liście cytryn w środku lata; makolągwy w schludnych czekoladowo-białych tweedowych wdziankach; gile z wypiętymi różowymi piersiami i gromady innych ptaszków.
W kącie pokoju znalazłem drzwi prowadzące na balkon. W obu jego końcach znajdowały się duże ptaszarnie, w jednej mieszkał samiec kosa, czarny, aksamitny, z pysznym bananowożółtym dziobem. W drugiej ptaszarni, naprzeciwko, siedział jakiś ptak wyglądający na drozda, w przecudnym niebieskim upierzeniu, boska kombinacja odcieni od granatu do opalu.
– Nagórnik skalny – oznajmił Kralefsky, wysuwając znienacka głowę i wskazując na tego cudownego ptaka. – Dostałem go w zeszłym roku, przysłano mi pisklę… z Albanii, rozumiesz. Niestety, dotąd nie zdołałem zdobyć dla niego towarzyszki.
Machnął mu przyjaźnie polewaczką i zniknął za drzwiami. Ptak przyglądał mi się łobuzerskim wzrokiem, wypiął pierś i wydał serię drobnych cmoknięć, które brzmiały jak rozbawiony chichot. Wpatrywałem się w niego długo i pożądliwie, a potem wróciłem na poddasze, gdzie Kralefsky wciąż napełniał pojniki.
– Czy byłbyś łaskaw mi pomóc? – zapytał, wpatrując się we mnie pustym wzrokiem, a polewaczka osunęła mu się w ręce i woda chlusnęła na wypucowany do glansu czubek jednego buta. – Tego rodzaju zadanie o wiele łatwiej wykonać, jeśli wezmą się do niego dwie pary rąk. O, gdybyś przytrzymał polewaczkę… tak… a ja będę podsuwał pojniki do napełnienia… wspaniale. Wybornie, wybornie! Zrobimy to w mgnieniu oka.
Tak więc ja napełniałem małe gliniane pojniki wodą, a Kralefsky brał je ostrożnie w dwa palce i wsuwał zręcznie w otwory klatki, tak jak się wsuwa dzieciom cukierki w usta. Podczas tego zwracał się do mnie i do ptaków, traktując nas równorzędnie, ponieważ jednak nie zmieniał tonu, nie mogłem się niekiedy połapać, czy mówi do mnie, czy do któregoś z mieszkańców klatek.
– Tak, są dzisiaj w świetnym nastroju, to wszystko dzięki słońcu, wiesz… jak tylko przesunie się na tę stronę domu, zaraz zaczynają śpiewać, prawda? Następnym razem musisz znieść więcej jajek… tylko dwa, moja droga, tylko dwa. Nie można tego nazwać dużym lęgiem, choćby się nie wiem jak bardzo chciało. Smakuje ci nowe ziarno? Sam też hodujesz, co? Tutaj jest wiele bardzo interesujących ptaków… Jak możesz się załatwiać do czystej wody?… Hodowla niektórych to trudne zajęcie, ale daje ogromnie dużo satysfakcji, zwłaszcza krzyżówki… Na ogół miałem duże sukcesy na tym polu… chyba że się znosi tylko dwa jajka, rzecz jasna… Paskuda, paskuda!
Kiedy skończyliśmy rozlewać wodę, Kralefsky stał przez chwilę i wycierając dokładnie ręce małym ręcznikiem, wodził wzrokiem po swoich ptakach. Potem oprowadził mnie po całym pokoju, a przystając przed każdą klatką po kolei, opowiadał mi historię mieszkającego w niej ptaka, jego pochodzenie i mówił, jakie ma co do niego plany na przyszłość. Właśnie oglądaliśmy w pełnym zadowolenia milczeniu tłustego, zarumienionego gila, kiedy ponad pienia ptaków wzbiło się nagle głośne, drżące dzwonienie. Ze zdumieniem stwierdziłem, że dobiega skądś jakby z głębi brzucha Kralefsky’ego.
– Na Jowisza! – zakrzyknął, zwracając na mnie przerażony wzrok. – Na Jowisza!
Wsunął kciuk i palec wskazujący w kamizelkę i wyciągnął zegarek. Nacisnął malutką dźwigienkę i dzwonienie ustało. Bardzo byłem rozczarowany, że źródło tego dźwięku okazało się tak prozaiczne – mieć nauczyciela, któremu co pewien czas dzwoni w brzuchu – to byłaby wielka atrakcja, dodająca uroku lekcjom. Kralefsky wpatrywał się bacznie w zegarek, a na twarzy malował mu się wyraz rozgoryczenia.
– Na Jowisza – powtórzył słabym głosem. – Już dwunasta… doprawdy, jak ten czas leci!… Mój Boże, a ty musisz jechać o wpół do pierwszej, prawda?
Wsunął zegarek z powrotem do kieszeni i pogłaskał łatę łysiny.
– No cóż – powiedział wreszcie – nie ma mowy, abyśmy w przeciągu pół godziny osiągnęli cokolwiek na polu nauki. Wobec tego, jeśli ci to sprawi przyjemność, pójdziemy na dół do ogrodu i zerwiemy trochę jaskółczego ziela dla ptaków. Doskonale im to robi, wiesz, zwłaszcza kiedy zaczynają znosić jaja.
Poszliśmy więc do ogrodu i rwaliśmy jaskółcze ziele, póki samochód Spirosa nie oznajmił o swoim przyjeździe, wydając dźwięk zranionej kaczki.
– Twój samochód, jak sądzę – powiedział grzecznie pan Kralefsky. – Niewątpliwie udało się nam zebrać dobry zapas zieleniny dla ptaków. Okazałeś mi nieocenioną pomoc. Jutro będziesz u mnie punktualnie o dziewiątej rano. Prawda? Wybornie! Możemy uznać, że nie zmarnowaliśmy dzisiejszego ranka: było to jakby zawarcie znajomości, przyjrzeliśmy się sobie nawzajem. I, mam nadzieję, zabrzmiała struna przyjaźni. Na Jowisza, to ogromnie ważne! Tak! No więc, au revoir, do jutra.
Kiedy zamykałem skrzypiącą furtkę z kutego żelaza, pomachał mi uprzejmie, po czym pospiesznie ruszył do domu, zostawiając za sobą ślad złotych kwiatów jaskółczego ziela, a jego garb podskakiwał wśród różanych krzewów.
Rodzina, po moim powrocie, zapytała, jak mi się podobał nowy nauczyciel. Nie wchodząc w szczegóły, odpowiedziałem, że wydaje mi się bardzo miły i na pewno zostaniemy dobrymi przyjaciółmi. Na pytanie, co studiowaliśmy pierwszego dnia, odpowiedziałem, z pewną dozą uczciwości, że poświęciliśmy ranek ornitologii i botanice. To ich zadowoliło. Wkrótce jednak przekonałem się, że Kralefsky był bardzo sumiennym nauczycielem i postanowił zdecydowanie dać mi wykształcenie, bez względu na moje zdanie w tej sprawie. Lekcje były niezwykle nudne, gdyż stosował metodę, która musiała być w modzie gdzieś w połowie osiemnastego wieku. Historię podawał w wielkich, niestrawnych kawałach, a daty musiałem wkuwać na pamięć. Siedzieliśmy i powtarzaliśmy je monotonnym duetem, jak jakieś zaklęcie, które zawodziliśmy bezmyślnie, mając umysły zaprzątnięte zupełnie czymś innym. Geografia ograniczała się, niestety, do Wysp Brytyjskich i musiałem odrysowywać i wypełniać niezliczone mapy konturowe z gromadą hrabstw i głównych miast w hrabstwie. Potem wkuwałem na pamięć nazwy tych hrabstw, ich głównych miast i rzek, główne gałęzie gospodarki, liczbę ludności oraz inne przenudne i całkiem bezużyteczne dane.
– Hrabstwo Somerset? – zawodził, wskazując na mnie oskarżycielsko palcem.
Marszczyłem brwi w rozpaczliwym wysiłku, by sobie coś przypomnieć. Oczy Kralefsky’ego robiły się okrągłe z niepokoju, kiedy obserwował moje starania.
– No cóż – mówił wreszcie, kiedy stawało się jasne, że moja wiedza o hrabstwie Somerset równa się zeru.
– Zostawmy wobec tego Somerset i spróbujmy hrabstwo Warwick. No więc: hrabstwo Warwick. Główne miasto? Warwick! Wybornie! No a co się produkuje w Warwick? No?
Jeśli o mnie idzie, w hrabstwie Warwick nic się nie produkowało, ale szedłem na ryzyko i strzelałem na chybił trafił: węgiel. Odkryłem, że jeśli się człowiek uparł przy jednym produkcie (bez względu na to, jakie hrabstwo czy miasto było na rozkładzie), to wcześniej czy później musiał trafić. Udręka Kralefsky’ego, gdy dawałem błędne odpowiedzi, była nieudawana. Tego dnia, kiedy mu oświadczyłem, że w hrabstwie Essex produkuje się nierdzewną stal, łzy stanęły mu w oczach. Ale zachwyt i radość, kiedy przedziwnym zbiegiem okoliczności usłyszał właściwą odpowiedź na pytanie, wyrównywały mu z okładem długie okresy przygnębienia.
Raz w tygodniu zadawaliśmy sobie tortury, poświęcając ranek na naukę francuskiego. Kralefsky mówił po francusku prześlicznie, więc słuchanie, jak masakruję ten język, było nieomal ponad jego siły. Bardzo szybko stwierdził, że nic nie przyjdzie z uczenia mnie według normalnego podręcznika, odrzuciliśmy więc tę metodę i wzięliśmy trzytomowe dzieło o ptakach; ale i tak szło nam jak po grudzie. Czasem, kiedy czytaliśmy opis upierzenia rudzika po raz dwudziesty, na twarzy mojego nauczyciela pojawiał się ponury wyraz determinacji. Zamykał z trzaskiem książkę, wpadał do przedpokoju i po chwili wracał w wesołym słomkowym kapeluszu na głowie.
– Myślę, że trzeba się trochę orzeźwić… Może zdołamy się otrząsnąć z tego otępienia, jeśli wyruszymy na mały spacerek – mówił, rzucając spojrzenie pełne odrazy na Les petits oiseaux de l’Europe. – Może pójdziemy w jedną stronę przez miasto, a wrócimy przez esplanadę, co? Świetnie. Nie marnujmy czasu. Będziemy mieli okazję poćwiczyć troszkę rozmówki francuskie, prawda? Wobec tego – ani słowa po angielsku. Mówimy tylko po francusku. W ten sposób zaznajamiamy się z językiem praktycznie. – W rezultacie szliśmy przez miasto w niemal całkowitym milczeniu. Uroda tych spacerów polegała na tym, że bez względu na obrany kierunek zawsze znajdowaliśmy się wreszcie – w ten czy inny sposób – na targu ptaków. To tak jak Alicja w lustrzanym ogrodzie: bez względu na to, jak uparcie dążyliśmy w przeciwnym kierunku, niemal zaraz znajdowaliśmy się na małym placyku, gdzie stragany zapchane były pod niebiosa wiklinowymi klatkami, a powietrze aż się trzęsło od ptasich śpiewów. Tu już zapominaliśmy o francuskim: przepadał razem z algebrą, geometrią, datami historycznymi, głównymi miastami hrabstw i podobnymi przedmiotami. Z roziskrzonym wzrokiem, rozpaloną twarzą, przesuwaliśmy się od straganu do straganu, oglądając szczegółowo ptaki i targując się zajadle ze sprzedawcami, coraz bardziej obładowani klatkami.
W pewnym momencie ściągał nas gwałtownie na ziemię zegarek w kamizelce Kralefsky’ego, wydzwaniający delikatnie godzinę, a mój nauczyciel omal nie upuszczał chwiejnej piramidy klatek, usiłując wyciągnąć zegarek i zablokować budzik.
– Na Jowisza! Dwunasta! Któż by to pomyślał, co? Potrzymaj chwileczkę tę makolągwę, dobrze?… ja tylko zablokuję budzik. Dziękuję… Trzeba się spieszyć, co? Chyba nie zdążymy piechotą, z takimi ciężarami… O Boże, o Boże, chyba trzeba wziąć dorożkę. To ekstrawagancja, rzecz jasna, ale cóż robić, jak trzeba!
Pędziliśmy więc przez cały plac, ładowaliśmy nasze rozćwierkane, roztrzepotane zakupy do dorożki i jechaliśmy do domu Kralefsky’ego, a brzęk uprzęży i stukot kopyt końskich mieszały się wesoło z odgłosami naszego ptasiego ładunku.
Po kilku tygodniach pobierania nauki u Kralefsky’ego stwierdziłem, że nie mieszka sam. Co jakiś czas, w samym środku jakichś obliczeń czy recytacji listy głównych miast poszczególnych hrabstw, przerywał mi nagle i przechylał na bok głowę, jakby nasłuchiwał.
– Przepraszam na chwileczkę – mówił. – Muszę iść do matki.
Z początku trochę mnie to zdumiewało, gdyż byłem przekonany, że Kralefsky jest za stary, by mieć żyjącą matkę. Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że jest to tylko elegancka forma zawiadomienia mnie o pójściu do ubikacji, gdyż zauważyłem już, że nie wszyscy mówią o tych sprawach równie otwarcie jak moja rodzina. Nigdy mi jakoś nie przyszło do głowy, że jeśli moje przypuszczenia są słuszne, to Kralefsky spędza w ubikacji więcej czasu niż jakakolwiek inna znana mi ludzka istota. Pewnego ranka zjadłem na śniadanie ogromną ilość nieśplików, które fatalnie na mnie podziałały w samym środku lekcji historii. Ponieważ Kralefsky był taki przesadny w sprawie ubikacji, postanowiłem równie elegancko sformułować moją prośbę i zdecydowałem, że najlepiej będzie użyć jego własnego dziwnego zwrotu. Patrząc mu prosto w oczy, powiedziałem, że chciałbym odwiedzić jego matkę.
– Moją matkę? – Był zdumiony. – Chcesz odwiedzić moją matkę? Teraz?
Nie rozumiałem, po co te ceregiele, więc tylko skinąłem głową.
– No cóż – powiedział z powątpiewaniem – na pewno będzie zachwycona, ale lepiej pójdę i sprawdzę, czy można.
Wyszedł z pokoju z miną nieco zdumioną, a po kilku minutach wrócił.
– Matka przyjmie cię z przyjemnością – powiedział – ale prosi, żebyś jej wybaczył odrobinę nieładu.
Moim zdaniem mówienie o ubikacji jak o istocie ludzkiej było przesadną elegancją, ale ponieważ Kralefsky dość dziwacznie traktował całą sprawę, postanowiłem się do niego dostosować. Nic mi nie przeszkadza nieporządek jego mamy, powiedziałem, bo nasza zawsze wygląda tak, że aż przykro patrzeć.
– Ach… tak… rozumiem – wymamrotał, rzucając na mnie trochę przerażone spojrzenie. Poprowadził mnie korytarzem, otworzył drzwi i ku mojemu ogromnemu zdumieniu wprowadził do wielkiego, cienistego pokoju sypialnego. Pokój był pełen kwiatów: wszędzie stały wazony, wazy, wazoniki pełne cudownych kwiatów rozświecających ciemność, jak ściany wysadzane klejnotami w zielonym półmroku jaskini. W końcu pokoju stało ogromne łoże, a na nim wsparta na stosie poduszek leżała malutka postać, nie większa od dziecka. „Musi być bardzo stara”, pomyślałem, kiedy podszedłem bliżej, gdyż jej piękne, delikatne rysy powlekała siatka zmarszczek żłobiących skórę tak miękką i aksamitną jak u małego grzybka. Ale najbardziej zadziwiające były jej włosy. Opadały na ramiona ogromną gęstwą i sięgały aż do połowy łóżka. Trudno o bardziej intensywny i piękny odcień kasztana – były lśniące i połyskliwe, jakby stały w ogniu; przywodziły na myśl jesienne liście i olśniewające zimowe futro lisa.
– Mamo kochana – odezwał się delikatnie Kralefsky, który przekolebał się przez pokój i usiadł na krześle przy łóżku. – Mamo kochana, przyszedł do ciebie Gerry.
Maleńka postać na łóżku podniosła cienkie, blade powieki i spojrzała na mnie olbrzymimi brązowymi oczyma, tak bystrymi i inteligentnymi jak oczy ptaka. Podniosła spod tych kasztanowatych splotów smukłą, pięknie rzeźbioną rękę obciążoną pierścieniami i wyciągnęła do mnie, uśmiechając się figlarnie.
– Ogromnie mi pochlebia, że chciałeś do mnie przyjść – powiedziała miękkim, matowym głosem. – Tyle ludzi uważa dzisiaj osobę w moim wieku za straszną nudę.
Zamruczałem coś, speszony, a bystre oczy popatrzyły na mnie z iskierką rozbawienia. Zaśmiała się śpiewnie jak kos i poklepała dłonią łóżko.
– Usiądź. Usiądź i porozmawiaj ze mną chwilę.
Podniosłem ostrożnie kasztanowate włosy i przesunąłem trochę, robiąc sobie miejsce na łóżku. Były miękkie, jedwabiste i ciężkie, jak płomiennej barwy fala przelewająca się między palcami. Pani Kralefsky uśmiechnęła się do mnie, podniosła pasmo w palcach i skręciła delikatnie, aż zalśniło płomieniem.
– Resztka mojej próżności – powiedziała. – Wszystko, co zostało z mojej urody.
Popatrzyła na swoje włosy, uśmiechając się promiennie. W ciszy zabrzmiał nagle budzik Kralefsky’ego. Mój nauczyciel wyciągnął go natychmiast z kamizelki i sprawdził godzinę.
– Na Jowisza! – krzyknął, zrywając się na nogi. – Te pisklęta pewno się już wykluły! Przepraszam cię, mamo, na chwilę, ale naprawdę muszę pobiec i sprawdzić!
– Biegnij, biegnij! Pogadamy tu sobie z Gerrym, póki nie wrócisz… Nie martw się o nas!
– Wybornie! – zawołał Kralefsky i potoczył się między ścianami kwiatów, jak kret ryjący sobie drogę przez tęczę. Drzwi zamknęły się za nim z westchnieniem, a pani Kralefsky obróciła głowę i uśmiechnęła się do mnie.
– Powiadają, że kiedy człowiek robi się stary, to jego ciało zaczyna zwalniać tempo. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Według mojej teorii człowiek wcale nie zwalnia tempa, tylko życie zwalnia tempo w stosunku do niego. Rozumiesz? Wszystko staje się takie powolne, ociężałe, a ty możesz o tyle więcej zauważyć. Ile to widzisz rzeczy! Niezwykłych rzeczy, które dzieją się naokoło, a których istnienia nigdy byś nie podejrzewał. To naprawdę cudowna przygoda.
Westchnęła z zadowoleniem i rozejrzała się wokoło po pokoju.
– Weź na przykład kwiaty. – Wskazała ręką wypełniające pokój wazony. – Czy słyszałeś kiedyś, jak kwiaty rozmawiają?
Potrząsnąłem głową, ogromnie zaintrygowany; myśl, że kwiaty mogą ze sobą gadać, była dla mnie całkiem nowa.
– Zapewniam cię, że to prawda – powiedziała. – Prowadzą ze sobą długie rozmowy… Przynajmniej sądzę, że to są rozmowy, bo, oczywista, nie rozumiem, co one mówią. Jak będziesz miał tyle lat, co ja, pewno też je będziesz słyszał; to znaczy jeśli zachowasz w tych sprawach otwarty umysł. Większość ludzi powiada, że jak człowiek się starzeje, to już w nic nie wierzy i niczemu się nie dziwi i w ten sposób staje się bardziej dostępny oderwanym pojęciom. Bzdura! Wszyscy starzy ludzie, jakich znam, zamknęli swoje umysły jak szare łuszczaste ostrygi, nim ukończyli dwadzieścia lat.
Spojrzała na mnie ostro.
– Czy uważasz mnie za dziwną osobę? Stukniętą, co? Że ci opowiadam o gadających kwiatach.
Szybko i szczerze jej zaprzeczyłem. Powiedziałem, że jest bardziej niż prawdopodobne, iż kwiaty rozmawiają ze sobą. Przypomniałem, że nietoperze wydają ciche skrzeki, które ja mogę dosłyszeć, ale które dla osoby starszej są niedosłyszalne, ponieważ dźwięki są zbyt wysokie.
– Tak, właśnie tak! – zawołała zachwycona. – To sprawa długości fal. Ja to wszystko przypisuję temu procesowi zwalniania. Jeszcze jednego się nie zauważa, kiedy się jest młodym, mianowicie że kwiaty mają charakter. Różnią się między sobą, podobnie jak ludzie. Spójrz tylko, pokażę ci. Widzisz tę różę? Stoi sama w oddzielnym pucharku.
Na małym stoliku w rogu pokoju stała w niedużym srebrnym pucharze wspaniała aksamitna róża, tak ciemnoczerwona, że niemal czarna. Był to niebywałej urody kwiat, o płatkach idealnie wygiętych, pokrytych meszkiem tak miękkim i nieskalanym jak puch na skrzydle świeżo wylęgniętego motyla.
– Czy nie cudo? – spytała pani Kralefsky. – Prawda, że przepiękna? A wiesz, że ją mam już dwa tygodnie? Trudno w to uwierzyć, prawda? I przyszła do mnie wcale nie w pąku, nic podobnego, była już rozchylona. Ale wyobraź sobie, przyszła tak chora, że wątpiłam, czy z tego wyjdzie. Osoba, która ją zerwała, była nieopatrzna i umieściła ją w pęku marcinków. Błąd, fatalny błąd. Nie masz pojęcia, jaka to jest okrutna rodzina, marcinki. To kwiaty bardzo prymitywne, bardzo przyziemne, no i, rzecz jasna, umieszczenie wśród nich takiej arystokratki jak róża to dopraszanie się kłopotów. Kiedy się tu znalazła, zwiędła i opuściła głowę, tak że nawet jej nie zauważyłam wśród tych marcinków. Ale na szczęście usłyszałam, jak na nią wygadują. Drzemałam, kiedy zaczęły, a najostrzej, jak mi się zdaje, te z żółtymi środkami, które są zawsze najbardziej wojownicze. Oczywiście nie wiedziałam, co mówią, ale ton był straszny! Z początku nie mogłam się połapać, do kogo się zwracają, sądziłam, że się kłócą między sobą. Wstałam z łóżka, żeby sprawdzić, co się dzieje, i wtedy znalazłam tę nieszczęsną różę, zduszoną między nimi, śmiertelnie udręczoną. Wyjęłam ją, włożyłam do osobnego wazonu i dałam jej pół tabletki aspiryny. Aspiryna świetnie robi różom. Miedziaki wrzuca się chryzantemom, groszek pachnący lubi brandy, a odrobina soku cytrynowego bardzo pomaga mięsistym kwiatom, takim jak begonie. Kiedy ją wyciągnęłam z towarzystwa marcinków i dałam ten środek wzmacniający, ożyła natychmiast i teraz wydaje się taka wdzięczna; najwyraźniej stara się jak najdłużej zachować urodę, żeby mi się w ten sposób odwdzięczyć.
Spojrzała czule na różę jarzącą się w srebrnym wazonie.
– Tak, wiele się nauczyłam o kwiatach. Są jak ludzie. Stłoczy się ich za dużo i natychmiast zaczynają sobie działać na nerwy i więdną. Pomieszaj różne gatunki, a będziesz miał problem różnic klasowych w bardzo brzydkim wydaniu. No i oczywiście ogromnie ważna jest woda. Wiesz, niektórzy ludzie sądzą, że są bardzo dobrzy dla kwiatów, bo zmieniają im co dzień wodę. Okropność. Niemal możesz wtedy usłyszeć, jak kwiaty umierają. Ja zmieniam im wodę raz na tydzień, wrzucam do niej garść ziemi i są bardzo zadowolone.
Otworzyły się drzwi i wtoczył się Kralefsky z triumfalnym uśmiechem.
– Wykluły się wszystkie – oznajmił. – Wszystkie cztery. Tak się cieszę! Niepokoiłem się, bo to jej pierwszy lęg.
– To dobrze, kochanie, bardzo jestem rada – ucieszyła się pani Kralefsky. – Świetnie, że się udało. A my tu prowadziliśmy z Gerrym bardzo ciekawą rozmowę. Przynajmniej mnie się wydała ciekawa.
Podniosłem się i powiedziałem, że ja również uważam ją za niezmiernie interesującą.
– Musisz jeszcze kiedyś do mnie przyjść, jeśli cię to nie znudzi – powiedziała. – Pewno moje pomysły wydadzą ci się nieco ekscentryczne, ale może jednak warto ich posłuchać.
Uśmiechnęła się do mnie z łóżka, przykryta ogromnym płaszczem włosów, i podniosła rękę w uprzejmym, odprawiającym geście. Szedłem przez pokój za Kralefskym, a przy drzwiach obejrzałem się i uśmiechnąłem. Leżała bez ruchu, uległa pod ciężarem tych włosów. Jeszcze raz podniosła rękę i skinęła. Wydało mi się w tym mroku, że kwiaty przesunęły się ku niej, stłoczyły się wokół jej łóżka, jakby czekały, że im coś powie. Stara, pokonana królowa leżała w majestacie, otoczona szepczącym dworem kwiatów.
Fragment powieści Geralda Durrella Moja rodzina i inne zwierzęta, Oficyna Literacka Noir sur Blanc, Warszawa 2021.