Dziesięcioletni Gerry poznaje nowego nauczyciela i w końcu nauka przestaje być aż taka bezsensowna. Zwłaszcza ta jej część, która nie ma nic wspólnego z wkuwaniem słówek, a polega na obserwacji ptaków i kwiatów albo rozmowach z pewną ekscentryczną staruszką. Przeczytajcie fragment autobiograficznej książki sławnego brytyjskiego przyrodnika.
Po pewnym czasie otrzymałem przykrą wiadomość, że znowu znaleziono mi nauczyciela. Okazał się nim osobnik nazwiskiem Kralefsky, o rodowodzie, na który składało się wiele narodowości, z przewagą jednak angielskiej! Moja rodzina poinformowała mnie, że jest to człowiek niezwykle miły, a nadto bardzo interesuje się ptakami, więc powinniśmy szybko znaleźć wspólny język. Ta ostatnia wiadomość nie zrobiła na mnie najmniejszego wrażenia: spotkałem w życiu wielu ludzi, którzy twierdzili, że interesują się ptakami, a po sprawdzeniu okazywali się szarlatanami, bo nie mieli pojęcia, jak wygląda dudek, albo nie umieli określić różnicy między pliszką kaukaską a zwyczajną. Byłem przekonany, że rodzina wymyśliła tego miłośnika ptaków jedynie po to, by mi osłodzić konieczność ponownego podjęcia nauki. Na pewno cała jego reputacja jako ornitologa wywodzi się z tego, że kiedy miał czternaście lat, hodował kanarka. Ruszyłem więc do miasta na pierwszą lekcję w ogromnie ponurym nastroju.
Kralefsky zajmował dwa górne piętra starego, omszałego czworokątnego budynku na peryferiach miasta. Wdrapałem się po szerokich schodach i z pogardliwą pyszałkowatością wystukałem ostro capstrzyk kołatką zdobiącą frontowe drzwi. Czekałem, najeżony wewnętrznie, i pokopywałem obcasem winnoczerwony dywan. Kiedy miałem właśnie zamiar zastukać ponownie, rozległy się ciche kroki, drzwi otworzyły się szeroko i ukazał się w nich mój nowy nauczyciel.
Natychmiast powiedziałem sobie w duszy, że Kralefsky nie jest istotą ludzką, tylko gnomem, który udaje człowieka, przywdziewając w tym celu nieco staroświeckie, ale bardzo eleganckie ubranie. Miał ogromną głowę w kształcie jaja spłaszczonego z boków, która odchylona do tyłu przechodziła w równo zaokrąglony garb. Sprawiało to dziwne wrażenie, jakby wzruszał ramionami i nieustannie spoglądał ku niebu. Długi, pięknie sklepiony nos o szerokich nozdrzach zakrzywiał mu się pośrodku twarzy, a niezwykle duże, wilgotne oczy miały barwę jasnopiwną. Te oczy były zawsze zapatrzone w przestrzeń, jakby ich właściciel właśnie się budził z transu. Szerokie usta o wąskich wargach świadczyły zarówno o pedanterii, jak i o poczuciu humoru. Teraz miał na twarzy powitalny uśmiech, w którym ukazywał równe, choć nieco pożółkłe zęby.
– Gerry Durrell? – spytał, podskakując jak wróbel w zalotach i machając ku mnie dużymi, kościstymi rękami. – Gerry Durrell, prawda? Wejdź, drogi chłopcze, wejdź!
Kiwnął na mnie długim palcem, więc wszedłem do ciemnego przedpokoju, a deski podłogi zaskrzypiały protestacyjnie pod wytartą skórą dywanu.
– Tędy, proszę. Tu, w tym pokoju będziemy pracować