O znikaniu można opowiedzieć na wiele sposobów: językiem, obrazem i brzmieniem. Można też je przemilczeć, tak jak w czasach PRL przemilczano zniknięcie Słowińców, ewangelickich Kaszubów. Historię tego ludu przybliżają muzycy zespołu Kiev Office.
Stasia Budzisz: Wasza ostatnia płyta Gjinjenjé, co w języku kaszubskim oznacza „zanikanie”, dotyka jednego z najbardziej przemilczanych, a zarazem wstydliwych tematów współczesnej historii Polski – Słowińców, ewangelickich Kaszubów, którzy padli ofiarą polonizacyjnej polityki połowy XX w. Opowiedzmy nieco szerzej: kim byli?
Maciej Bandur: To lud, który w okolicach Słupska, nad jeziorami Gardno i Łebsko, dotrwał do XX w. Byli potomkami Pomorzan, którzy w VI w. zasiedlali południowe wybrzeże Bałtyku aż po Noteć. Księstwami zachodniopomorskimi rządzili od XII w. Gryfici i, co warto zaznaczyć, była to jedna z najdłużej panujących dynastii w Europie. Władali dłużej niż Piastowie i Jagiellonowie w sąsiedniej Polsce. Gryfici na Pomorzu rządzili do 1637 r. Doszło wtedy do rozbioru szwedzko-brandenburskiego i pomorska państwowość przestała istnieć, ale Słowińcy zostali. Przede wszystkim zachowali swój język, kulturę, obyczaje, duchowość i legendy. Pod wpływem polityki język stopniowo zaczął zanikać. Ustępował najpierw dolnosaksońskiemu, potem nastąpiła silna germanizacja i Kulturkampf, a ostatecznie Słowińców dobiła polska polityka po 1945 r. To, co o nich wiemy, zawdzięczamy pracy etnografów i językoznawców z przełomu XIX i XX w. Dla nas, Pomorzan, ich dziedzictwo jest absolutnie unikatowe.
Wasza płyta to hołd ich pamięci. Co dokładnie ich spotkało? I po co do tego wracacie?
Krzysztof Wroński: Takie upamiętnienie im się po prostu należy. Czuliśmy, że musimy tę historię opowiedzieć, bo każdy z nas jest związany osobiście z Kaszubami i Pomorzem, ja szczególnie z miejscowością Smołdzino, wsią niedaleko Bałtyku i świętej góry Rowokół – ich miejsca kultu. Słowińcy byli jej pierwotnymi gospodarzami.
Maciej Bandur: Jako nastolatek czytałem dużo książek historycznych i starodruków, to tam natknąłem się na ich historię. Bardzo mnie poruszyła. Do czasów PRL-u żyli pod coraz większą presją żywiołu niemieckiego, ale stosunkowo bez wielkich problemów, natomiast ludowa władza podeszła do nich od początku przedmiotowo. To, co wydarzyło się ze Słowińcami na tzw. Ziemiach Odzyskanych, pod które ich tereny podlegały po 1945 r., podchodzi pod międzynarodową definicję czystki etnicznej. Władze najpierw wykorzystały ich do budowania narracji historycznej o słowiańskości, ergo prapolskości Pomorza, a potem przedstawiły jako element niepewny, zgermanizowany i niepotrzebny. Doprowadziły w rezultacie do tego, że ci ludzie opuścili swoją ziemię i z czasem de facto zniknęli jako naród. Z kolei ludzie, których zasiedlono nad jeziorami Gardno i Łebsko, pochodzili z zupełnie innego kręgu kulturowego. Byli to najczęściej przesiedleńcy zza wschodniej granicy. Niektórzy z nich, manipulowani propolską propagandą, przestali traktować Słowińców po ludzku.
Michał Miegoń: Pamięć historyczna, jaką buduje się w Polsce od 1945 r., doprowadziła do tego, że dzisiejsi mieszkańcy terenów między Ustką a Łebą nie mają świadomości, kto mieszkał tutaj przed nimi. Do tej pory powstało o tym zaledwie kilka reportaży i film dokumentalny Mariana Kubery z 1992 r. Wiedzieliśmy, że to trudny temat i duże ryzyko, na wielu płaszczyznach. Przede wszystkim łatwo można popaść w patos. Chcieliśmy stworzyć coś na kształt słowińskiej epopei i oddać głos tym, których już nie ma.
To może budzić skojarzenia z tym, co dzieje się aktualnie – mam poczucie, że kaszubszczyzna stoi nad grobem, że to jej ostatnie chwile, zanim całkiem wchłonie ją polskość. Nie wiem tylko, czy kogoś to obchodzi.
Maciej Bandur: Cały czas przekładam to na Kaszuby. To ciągle aktualny temat, bo ginie cała rodzima kultura Pomorza, nie tylko kaszubska. Zanim kaszubszczyznę wchłonie polskość, miną jeszcze dziesięciolecia. Niemniej przy obecnych wiatrach taki scenariusz jest jak najbardziej realny. Kaszubi en masse wybrali polską tożsamość, uznali polską narrację historyczną i zgodzili się na przypisaną sobie w niej rolę. Chodzi oczywiście o rolę strażników „odwiecznej polskości” południowych brzegów Bałtyku, który czekał na „powrót do Macierzy”, a kiedy to się udało, połączył się z nią mistycznym obrzędem zaślubin w 1920 r. To, co nie udało się polskiej polityce z Mazurami i w dużej mierze na Śląsku, udało się na Kaszubach. Kultura kaszubska przeistacza się w niszowe hobby dla entuzjastów i niestety jest podrzędna wobec polskiej. Owszem, jest może ciekawa i nawet warta tego, by dotować ją z budżetu państwa, ale czy komukolwiek jest potrzebna do oddychania? Nie sądzę.
Michał Miegoń: Jeszcze 15 lat temu na alternatywnej scenie muzycznej Pomorza istniało kilkanaście zespołów rockowych i punkowych, które czerpały z kaszubskiego dziedzictwa. Śpiewali po kaszubsku, wykorzystywali instrumenty z tego terenu. Teraz może doliczyłbym się trzech. Nawet te, które w nazwach odwołują się do kaszubszczyzny, śpiewają po polsku albo angielsku. Co prawda częściej zdarza się, że znów wracamy do surowej muzyki korzeni Kaszub, ale to wciąż nisza.
Kaszuby nie kojarzą się z surową muzyką korzeni, tylko z biesiadą, cepelią i folklorem. Festynizacja postępuje z roku na rok. Za wszelką cenę staramy się być przaśni – zażywamy tabakę, gramy na akordeonie, koniecznie w kaszubskim przebraniu. Większości Kaszubów taki stan zdaje się odpowiadać.
Michał Miegoń: Cepeliada to nie tylko malowanie trawy na zielono, lecz także zysk, pieniądze. Dużo atrakcyjniej i zdecydowanie bardziej opłacalnie jest pokazać Kaszubów w wymyślonych strojach ludowych, niż tak, jak wyglądali w rzeczywistości, czyli zwyczajnie.
Krzysztof Wroński: Ma też szerokie zasięgi, łatwo trafia do mas, więc ciężko z nią konkurować. Poza tym jest łatwa w odbiorze, niewymagająca.
Jestem stąd, od kilku lat pracuję nad książką o kaszubskiej tożsamości i nie opuszcza mnie wrażenie, że mówienie o kaszubskości albo pomorskości kojarzy się z nudą i czymś żenującym. Co możemy zrobić, żeby pozbyć się takiego wizerunku?
Maciej Bandur: Powinniśmy przestać kreować siebie i całą kulturę jako coś groteskowego i zacząć pokazywać to, co jest nieoczywiste. Problem leży m.in. w edukacji – system nauczania skonstruowany jest tak, jakby historia Kaszub zaczęła się w dwudziestoleciu międzywojennym, czyli w momencie, kiedy przyszła tutaj Polska. Rozpatrujemy ją z perspektywy albo polskiej, albo niemieckiej. Kończymy edukację w zakresie zarówno szkoły podstawowej, jak i średniej, i nie wiemy w zasadzie nic o kulturze czy literaturze Pomorza. Nic więc dziwnego, że kojarzy nam się ona z ludowością festynową.
Krzysztof Wroński: Poza tym w szkole jesteśmy uczeni historii z perspektywy krakowsko-warszawskiej. To na Pomorzu wiele zaburza, bo ten region ma zupełnie inną przeszłość. Można oczywiście szukać takich materiałów na własną rękę, ale trzeba włożyć w to dodatkowy wysiłek. Poza tym ta wiedza nie jest tak łatwo dostępna.
Michał Miegoń: Kiedy na koncertach wykonujemy a capella Glose po kaszubsku, to nie słyszymy komentarzy w stylu „ale to śmieszny język”, raczej zapada cisza. Niemniej nie widzę nadziei na jakikolwiek krok do przodu w promocji kaszubskiego w Polsce. Ten język z jakichś przyczyn spotyka się z murem, natomiast nie odczuwa się tego w przypadku np. Ślązaków. Jakby kaszubszczyzna nikogo nie interesowała.
Dlaczego?
Maciej Bandur: Ślązacy mieli Oberschlesien, Łemkowie mają piosenkarza i kompozytora Igora Herbuta, a jeśli chodzi o Kaszuby, to do mainstreamu trafiła tylko piosenkarka Natalia Szroeder, która odkąd wypłynęła na szerokie wody, tworzy niemal wyłącznie po polsku.
A jakie jest Wasze nastawienie do polskości?
Maciej Bandur: Ta koncepcja polskości po prostu nie jest nam potrzebna. Oczywiście na ostatniej płycie poruszamy wątki polskie, opowiadamy m.in. o zderzeniu Słowińców z Polską. Staramy się jednak eksplorować głównie pomorskie uniwersum. Podręcznikowo-telewizyjna narracja o polskości to dosyć sztuczny i dziwaczny twór. Bezładny zlepek memów: Mieszko, Grunwald, powstania, mesjanizm, odwieczni wrogowie, żołnierze wyklęci. Mało ma to wspólnego z moją tożsamością.
A jak Gjinjenjé zostało odebrane na Pomorzu?
Krzysztof Wroński: W kaszubskim świecie płyta przeszła bez większego odzewu, ale usłyszeliśmy wiele dobrych słów od ludzi z innych regionów Polski – mimo bariery językowej. Po koncercie na Dolnym Śląsku ludzie mówili nam, że chociaż nie rozumieli słów, czuli, o czym to jest. Nie spodziewaliśmy się, że album o Słowińcach, o których przecież niektórzy nawet nie słyszeli, będzie miał taki oddźwięk.
Michał Miegoń: Odbiór był bardzo dobry również w mediach, album zauważyli czołowi dziennikarze. Niemniej w jednej rozgłośni radiowej powiedziano nam, że nie będą emitować utworów po niemiecku. Chodziło o Plattdeutsch, czyli zróżnicowany język, którego używano od wschodnich Niderlandów aż po Prusy Wschodnie. W zasadzie odbieramy to jako komplement, gdy album wywołuje dyskusje.
Na płycie zdecydowaliście się zamieścić oryginalne nagrania języków słowińskiego, kaszubskiego i Plattdeutsch. Nie mieliście obaw, że zrazicie tym odbiorców, którzy nie będą rozumieć treści?
Maciej Bandur: Na albumie poświęconym Słowińcom nie mogło zabraknąć ich głosu ani języków, którymi się posługiwali. Wykorzystaliśmy ich rzeczywiste wypowiedzi. Jest Karl Judaschke – ostatnia osoba, która potrafiła powiedzieć jeszcze parę zdań po słowińsku w latach 50. Jest Hermann Kötsch – Słowiniec, który postanowił zostać na swoich ziemiach i nie wyjechał do Niemiec. Jego historia jest tragiczna, w 1987 r. popełnił samobójstwo. Niestety nie znamy powodów.
Waszą płytę, którą nazywacie „konceptualną”, ułożyliście chronologicznie. Od początku mieliście taki zamysł?
Michał Miegoń: Zaczynamy od prehistorii, kończymy na teraźniejszości; tekstowo, stylistycznie i muzycznie. Można powiedzieć, że zaczynamy w czasach przed germanizacją i kończymy na polonizacji.
Maciej Bandur: Jo, chcieliśmy pokazać zmieniające się na tym terenie języki i oddać cały krajobraz językowy, jaki na tych ziemiach istniał. Na początku jest słowiński, potem Plattdeutsch, ale nie jakikolwiek, tylko miejscowy, dokładnie ten z terenów Gardny Wielkiej – kolebki Słowińców. Jako ostatni pojawia się polski, bo też przybył tu na końcu.
Jak się tworzy taką płytę?
Krzysztof Wroński: Trzon płyty powstał na dwóch kilkugodzinnych próbach – po prostu ustawiliśmy mikrofony i zaczęliśmy grać, zupełnie bez planu. Potem to odsłuchaliśmy i wybraliśmy najlepsze fragmenty, z których zaczął wyłaniać się koncept. Najpierw pojawiła się więc muzyka, a potem emocje. Odsłuchiwaliśmy, cięliśmy, dogrywaliśmy, dopisywaliśmy, tworzyliśmy teksty i mieliśmy wrażenie, że stoimy na skraju szaleństwa.
Dlaczego?
Krzysztof Wroński: Wszystko przez pandemię. Nie udawało się spotkać całym składem. Do tego doszły całe miesiące bez grania i postprodukcja dogadywana przez komunikatory, co przypominało zabawę w głuchy telefon.
Michał Miegoń: Mieliśmy okresy zwątpienia, a nawet straty zespołowe. Jeden z muzyków odszedł z grupy. Byłem producentem tej płyty i przez pandemię pracowałem głównie samotnie. To trudne. Dużo nam dał wyjazd do Smołdzina i na świętą górę Rowokół, miejsce kultu Słowińców. Rejestrowaliśmy tam dźwięki z terenu i ujęcia do teledysków. To, że dziś rozmawiamy i gramy dalej, to dowód zaufania, którym siebie darzymy. Myślę, że w warunkach pełnego komfortu nie udałoby się nam stworzyć tak gęstej magmy dźwiękowej.
Oprócz gitar i perkusji wykorzystujecie instrumenty rytualne: diabelskie skrzypce oraz bęben szamański. Jaką rolę one odgrywają?
Maciej Bandur: Diabelskie skrzypce wykorzystujemy do robienia hałasu, czyli dokładnie do tego, do czego pierwotnie służyły. Na Kaszuby przyszły one prawdopodobnie z kultury niemieckiej, ale szybko zaczęły pełnić określone funkcje w obrzędowości związanej z kultem przodków. Kaszubi chodzili z nimi podczas świąt zadusznych, nocami, na cmentarze, by ich hałas odganiał złe duchy. Z kolei bęben szamański na tych terenach nie był używany, służył rdzennym ludom syberyjskim do przywoływania duchów, a przecież kiedy pracowaliśmy nad Gjinjenjim, musieliśmy z duchami Słowińców współpracować. Pomysł na wykorzystanie bębna wynikał więc z samego tematu płyty.
Nazwa Waszego zespołu, Kiev Office, w obecnych okolicznościach aż się prosi o wyjaśnienie.
Krzysztof Wroński: Wbrew pozorom z Ukrainą ta nazwa ma niewiele wspólnego. Człon „Kiev” jest zaczerpnięty z tytułu filmu Siergieja Paradżanowa Kiev Frescoes (Kijowskie freski). To jego krótki metraż, który nawiązuje do końca wielkiej wojny ojczyźnianej. Wyszedł w połowie lat 60. i od razu został zablokowany przez władzę. Pierwsze wizualizacje do naszej muzyki pochodzą właśnie z jego niesamowitych, surrealistycznych obrazów. Natomiast „Office” nie kryje w sobie wielkiej tajemnicy, oznacza dokładnie to, co w języku angielskim – biuro. To nawiązanie do tego, że pierwsze próby naszego zespołu w 2007 r. miały miejsce w jednym z biur gdyńskiej stoczni.
Zdradzicie, nad czym obecnie pracujecie?
Maciej Bandur: Zbieramy wątki chłopskie i robotnicze z Pomorza oraz Kaszub. Planujemy zrobić antypańską płytę. Takich historii jest tutaj mnóstwo.
Skład zespołu Kiev Office:
Michał Miegoń – głos, gitara, bas
Krzysztof Wroński – perkusja
Maciej Bandur – głos, bęben szamański, perkusjonalia
Marcin Lewandowski – bas