Podobnie jak wiele osób dorastających w Krakowie u schyłku PRL-u pamiętam dzielnicę Kazimierz, która wtedy nie była jeszcze tak zwaną atrakcją turystyczną, przeciwnie – pozostawała obszarem na poły zapomnianym, brudnym, zapuszczonym, wręcz rozpadającym się, nieco groźnym. Na murach zdarzało mi się odkrywać wyblakłe napisy w jidysz, przez rozpadający się mur widziałam dachy opuszczonych synagog. Szkoła oczywiście uczyła mnie o Holokauście, ale żydowski świat, o którym w moim rodzinnym domu bodaj nigdy się nie rozmawiało – pozostawał oddzielony, niczym ten niedostępny, zarosły krzakami cmentarz przy ulicy Miodowej, na którym zarośnięte bluszczem macewy pochylały się coraz niżej ku ziemi.
Dziesięć lat temu przez całkowity przypadek (jeśli takie w ogóle istnieją) pojechałam do Leżajska, gdzie spoczywa rabbi Elimelech, na którego grób w rocznicę śmierci przybywają rzesze ultraortodoksyjnych Żydów. Do nieco zapyziałego miasteczka dotarłam wieczorem, zdawało się, że wszyscy tu już śpią, tylko w jednej z odchodzących od rynku uliczek zobaczyłam sylwetkę chasyda w białym tałesie. Poczułam, że jego obecność jest tu całkowicie naturalna, że tylko dzięki niej dopełnia się układanka polskiej historii, kultury, wręcz – krajobrazu. Że chasydzi przynależą do tego świata, ja zaś chcę lepiej poznać ich świat.
Gdy po raz pierwszy weszłam w tłum mężczyzn w wysokich kapeluszach i czarnych chałatach, otoczył mnie niezrozumiały język. Grób cadyka był oblężony: wokół ludzie modlący się, zapalający świece i wciskający karteczki pomiędzy kraty. Wielu z nich wydawało się zupełnie nieobecnych. Ich twarze już kiedyś widziałam, z tą samą intensywnością spojrzenia wielkich oczu. Na czarno-białych przedwojennych fotografiach z Kazimierza, Lublina, Tarnowa, Krynicy, warszawskich Nalewek.
Teraz twarze związały się nie ze wspomnieniem, z nostalgią, ale z żywymi ludźmi wokół mnie. Zadawałam sobie pytania: kim dokładnie są, co ich tu sprowadza, skąd bierze się ta intensywność modlitwy, która najbardziej rzucała mi się w oczy. Tak rozpoczął się nowy rozdział mojego życia. Wyprawiałam się na spotkanie z przybywającymi do Polski potomkami żydowskich rodzin. Poznawałam spadkobierców narodu, który został skazany na śmierć. O którym również po wojnie starano się zapomnieć, co zrozumiałam, gdy nauczyłam się rozpoznawać dawne synagogi – zamienione na biblioteki, oddziały muzeów czy sklepy. Widziałam losy macew, stających się kawałkiem muru, obmurowaniem nurtu rzeki.
Szybko też zrozumiałam, że chasydzi nie są turystami. Przyjeżdżają z Ameryki, Izraela czy Antwerpii do swoich świętych miejsc. Do ziemi, w której spoczywa cadyk, aby błagać go o wstawiennictwo u Boga. Żeby ich spotkać, trzeba wejść w grube mury starych bożnic albo skierować się na piaszczyste skrzyżowania dróg. Często tych prowadzących do lasu, na wzgórze, gdzieś na uboczu. W podążaniu za pielgrzymami szczególnie przejmujące są przystanki w miejscach, gdzie zniszczenia zupełnie starły żydowskie ślady. Gdy wśród nocnej ciemności słyszy się kadysz odmawiany na placu sprzedaży opału i paliw w Sokołowie Małopolskim czy na pastwisku w Jaśliskach. Tam cmentarze zostały zaorane bądź zalane betonem. A przecież chasydzi mówią, że choć nie zachował się nawet ułomek macewy, przodkowie nie pozostają obojętnymi na wołanie potomków.
Żyjemy w czasach, gdy mury obojętności lub wrogości raz jeszcze wznoszą się wysoko. Chciałabym, żeby moje fotografie, podobnie jak wszystkie przyjaźnie, którymi zostałam obdarzona w trakcie ich powstawania, choć w niewielkim stopniu budowały coś zupełnie przeciwnego: mosty wybaczenia i porozumienia. W końcu kabalistyczna mądrość mówi, że każdy z nas może nieco naprawić świat.
Album Agnieszki Traczewskiej Powroty. Chasydzkie powroty do miejsc nie-zapomnianych ukazał się nakładem Narodowego Centrum Kultury oraz Studia Design.