Tamtego roku tańczyliśmy w takt kardiomonitora.
Syn pospieszył się na świat; raptem kilo żywej wagi.
Wielgachna głowa, wytrzeszczone oczy, wytężone żyły.
Na oddziale spotkałem Grace. Doświadczoną jamajską pielęgniarkę,
która na dyżurze śpiewała piosenki popowe jak psalmy.
„Twój syn to zadziora. Tylko patrzeć, jak zdejmie sobie maseczkę tlenową”.
Na korytarzach nasyconych karbolem mówiono o niej półgłosem.
Nawet lekarze oddawali jej pierwszeństwo, gdy stawką była
precyzja – trafienie w wąziutką smużkę żyły syna.
Uprzedzała rezydentów o drżących rękach: „Masz najwyżej dwie próby”.
Na nocnym dyżurze przesuwała inkubator syna do swojego pokoju,
nie zrażając się kłębowiskiem kabli i maszynerią.
Gdy podczas porannego obchodu lekarz powiedział nam,
że syn może nie przeżyć, a jeśli nawet, to być może nigdy nie opuści szpitala,
szybko wzięła nas na bok: „Nie ma prawa tak mówić – tak szorstko”.
Gdy inny lekarz mówi pielęgniarkom, by nie karmiły już dziecka, które wkrótce umrze,
każe lojalnym pielęgniarkom karmić. „Żadne dziecko nie musi umierać
z pustym brzuchem”. Siedziała po ciemku, kołysząc najedzone dziecko,
tuliła je, nucąc niespiesznie melodię „Happy” Pharrella. I tak sobie myślę,
że gdyby przypadkiem mnie tu nie było, a życie mojego syna właśnie by gasło,
to niech to będzie ona, Grace.
Z tomu Portable Paradise (Peepal Tree Press, 2019)