Szesnastoletni Dawid Spilman mieszka z matką w Jaffie. Pewnego razu babcia kupuje mu bilet do Warszawy. Jak przywita go miasto, w którym mieszkali jego przodkowie?
Chłopiec idący ulicą, chłopiec, który jeszcze nie kochał. Nazywa się Dawid Spilman. Ma szesnaście lat, ale wygląda na dużo starszego. Jest wysoki, ma czarne włosy i granatowe oczy. Czasem patrzą na niego kobiety, wtedy opanowuje go uczucie, którego nie umie nazwać, i odwraca wzrok. Czasem oglądają się za nim mężczyźni. Niepokój, który wtedy czuje, jest jeszcze bardziej dotkliwy. Szesnastoletni Dawid Spilman idzie odebrać bilet na samolot. To dzieje się w Jaffie, nad Morzem Śródziemnym. Właścicielkę biura podróży Dawid zna od dzieciństwa. Gdy był mały, kilka razy był z babcią zimą w Szwajcarii i za każdym razem właśnie u niej kupowali bilety na samolot. Zawsze fascynowały go czarne pieprzyki, tworzące na jej policzkach konstelacje, w których widział Wielki i Mały Wóz. – Ile masz zapłacić? Już nic, przecież twoja babcia zapłaciła. Wtedy, jak zamówiła ten bilet, jeszcze latem. Powiedziała, że to prezent dla ciebie. Niespodzianka – mówi właścicielka biura podróży. – Moja babcia? – upewnia się Dawid. – Wiem, że umarła. Przykro mi, lubiłam ją. Twoja mama zadzwoniła wczoraj i mówiła, że przyjdziesz po bilet. Wydawało mi się, że mówiła coś o Reykjavíku, ale musiała się pomylić. Może miała zły dzień. Albo nie dosłyszałam, na pewno tak było. Nie szkodzi, wszystko jest tak, jak ustaliłyśmy z twoją babcią. Szkoda, że już jej nie ma. Pozdrów mamę! I przyjemnych wakacji! – mówi kobieta, wkładając do koperty bilet na samolot. Dawid idzie ulicą, trzymając niebieską kopertę. Siada na murku odgradzającym plażę od ulicy i patrzy na morze. Otwiera kopertę. W środku jest bilet do Warszawy. A przecież Dawid miał lecieć do Reykjavíku na koncert Björk, to był prezent od mamy na urodziny. Dawid patrzy na gołębie spacerujące po kamienistym brzegu. Jeden gołąb jest biało-niebieski, wysmukły, ma arystokratyczną głowę. Dawid nie lubi gołębi, budzą w nim wstręt, ale ten jest inny. Jest piękny. Babcia Dawida umarła kilka miesięcy temu. W kieszeni kurtki Dawid wciąż ma pieniądze, które dostał od mamy na bilet. Dwa i pół tysiąca szekli. To bardzo dużo pieniędzy. Wyobraża sobie, że to prezent od babci na Chanukę. Od babci, która nie dożyła tegorocznej Chanuki. – Babcia miała zawał. Gdy przyszłam do domu, nie żyła już od kilku godzin. Nie chciałam do ciebie dzwonić i psuć ci wakacji.
Mama powiedziała to, gdy Dawid wrócił z Ejlatu. A może babcia wcale nie umarła? Może mama tamtego dnia wypiła za dużo, wróciła do domu, zobaczyła martwą staruszkę i nawet nie zauważyła, że to wcale nie babcia, a ci z pogotowia na pewno się nie przypatrzyli, dla nich wszyscy starzy ludzie są tacy sami. Może to była jedna z tych starych Rosjanek, które przychodziły do babci się wypłakać. Przyszła i umarła, a babcia skorzystała z okazji i postanowiła zmienić zupełnie swoje życie. „Może tak było – myśli Dawid. – Może”.
Chłopiec, który nie zna swojego ojca, chłopiec wychowywany przez babcię, bo jego mama zawsze jest w pracy, a po pracy musi wstąpić do baru i wypić kilka drinków, żeby się odstresować. To dlatego Dawid tak świetnie mówi po polsku. Jego babcia nigdy nie nauczyła się dobrze hebrajskiego i w domu zawsze mówiła po polsku. Co innego mama, ta zawsze mówi po hebrajsku. No, chyba że kłóciła się ze swoją matką, babcią Dawida. Tak jak wtedy, gdy mieli jechać do Szwajcarii. Za każdym razem. – Czemu chcesz, żebyśmy jechali w Alpy? – pytała babcia. – Bo Dawid ma jeździć na nartach. To wspaniały sport, sama wiesz, przecież trenowałaś – odpowiadała mama. – Trenowałam, ale w Tatrach. Wolałabym, żebyśmy pojechali do Zakopanego. – Do tamtego kraju? Dawid nigdy nie pojedzie do tamtego kraju. Po co tam jechać? Tam są tylko krematoria i baraki! – Mamy tam jeszcze kilku przyjaciół, chyba pamiętasz. Dawid powinien poznać kraj przodków. – Jakich przodków?! – unosiła się mama. – Kraj jego przodków jest tutaj. Gdzie został pochowany Abraham? Może na Powązkach, co? – Na Powązkach jest grób twojego ojca! – Przecież wiem. Zabili go. W tamtym kraju. – Twój ojciec zginął w wypadku drogowym, nie udawaj, że nie wiesz. – Zabili go, przejechała go policja. To kraj antysemitów. A policja jest najgorsza. – Urodziłaś się tam! – wykrzykiwała babcia. – I tak Dawid pojedzie ze szkołą na wycieczkę do Auschwitz. No, chyba że mu zabronisz. – Pewnie, że zabronię. Nawet jakby cały rok tam był, w Auschwitz, co to da? Spalili ich na zawsze, nic im już nie pomoże. W Szwajcarii nie palili Żydów. – Ale za to ich ograbili. Są tacy bogaci za nasze pieniądze. – Ty i tak nie miałaś żadnych pieniędzy. Co mnie to obchodzi. Mają góry i śnieg, a śnieg jest wszędzie taki sam. – Nieprawda. W Zakopanem śnieg ma zupełnie inny kolor. I pachnie jak woda En Gedi. – Mamo, przestań, zaraz mi powiesz, że ten twój śnieg w Zakopanem jest słodki jak manna. – To prawda. Jest jak manna. Nigdzie nie ma takiego śniegu – kończyła rozmowę babcia. I tak było za każdym razem. Data widniejąca na bilecie to 24 grudnia. Bilet do Warszawy, nie do Reykjavíku, gdzie ma odbyć się koncert Björk i gdzie Dawid ma zarezerwowany hostel. Dawid nie lubi Björk. To jego mama ją lubi. Czasem puszcza nocą jej płyty, tak głośno, że sąsiedzi stukają w ściany. A ona słucha Björk i płacze.
To będzie prawdziwa przygoda, jak ucieczka z domu. Dawid powie mamie, żeby nie odprowadzała go na lotnisko, a ona na pewno chętnie na to przystanie, wezwie taksówkę i pomacha mu z okna. Nie dowie się, gdzie Dawid leci. W Warszawie nie ma zarezerwowanego hostelu, bo w żadnym już nie było miejsca. Tym lepiej. Ma dwa i pół tysiąca szekli i dorosły wygląd. Da sobie radę. Poza tym zna pewien adres w Warszawie, adres, który zapamiętał, który widniał na listach przychodzących czasami do babci. Smocza 3. Gdy był mały, lubił wyjmować listy ze skrzynki. – To list z ulicy smoków! – wołał do babci. Kiedyś babcia opowiadała mu o jakiejś rodzinie, która tam mieszka, jakiś mężczyzna, jego syn, jego wnuki, ale to nie było ciekawe i Dawid już wszystko zapomniał. – Jak pojedziemy do Warszawy, to ich poznasz – mówiła babcia. Smocza 3. Mała uliczka, kamienica otaczająca podwórko, na które wchodzi się po schodach, pod wysoką bramą, przy chińskiej restauracji Kanton. Dawid patrzy na tę ulicę z lotu ptaka, z lotu satelity, na ekranie swojego komputera. Bezlistne drzewa rzucają ostre, patykowate cienie, dachy stojących równo samochodów błyszczą w słońcu. Nocą, gdy mieszkanie jest ciche i pełne świateł ulicznych latarni, Dawid budzi się i idzie do pokoju babci. Pokój jest opustoszały, ograbiony ze wszystkiego.
Najbardziej bolesny jest brak obrazów, zostały po nich jasne prostokąty na ścianach. Drzwi pustej szafy są otwarte i chwieją się lekko, jakby przed chwilą ktoś je potrącił. Na metalowym łóżku leży pasiasty, poplamiony materac. Tylko żółte narty pozostawione w kącie przypominają, kto tu mieszkał. Gdy Dawid przyjechał z Ejlatu i mama powiedziała mu o śmierci babci, dodała: – Posprzątałam już tam. Jak chcesz, możesz się przeprowadzić do pokoju babci, będziesz miał więcej miejsca niż w tej swojej komórce. Dawid podchodzi do okna i patrzy na wyludnioną ulicę, kałuże cienia i kałuże światła. Potem kładzie się na materacu w biało-szare pasy i zasypia. We śnie widzi babcię w szafirowym kombinezonie, szusującą w dół po białym stoku. Z daleka babcia wygląda jak młoda dziewczyna, ale Dawid wie, że to jego babcia. W Warszawie, w jednym z mieszkań kamienicy przy ulicy Smoczej 3, w kwadratowej kuchni siedzą przy kolacji cztery osoby: matka, ojciec i dwoje dorastających dzieci. Ich twarze oświetla lampa osłonięta żółtym kartonem. Za oknem widać ciemne niebo z wielkomiejską pozłotą, stanowi ono tło dla poplątanych gałęzi drzew i konturu kościelnej wieży. Ojciec, Mirek Rotwand, jest niewysokim, grubawym mężczyzną z siwymi włosami związanymi w ogonek, jego żona, Krystyna Rotwand, ma ostre spojrzenie i nerwowe ruchy. Chłopiec, osiemnastoletni chudy okularnik z jasną szopą włosów, je szybko i niedbale, opierając głowę na zgiętej ręce. Ma na imię Adam. Dziewczyna, Ania, jest młodsza. To czternastoletnia piękność z zielonymi, wąskimi oczami i czarnymi, prostymi włosami, zaczesanymi do tyłu i spadającymi na plecy. Ma białą cerę i zaróżowione policzki, jakby przed chwilą przyszła z chłodu. Nic nie je, pije tylko herbatę z wielkiej szklanki, bursztynową herbatę z żółtym krążkiem cytryny.
– Chciałam wam coś powiedzieć – mówi Krystyna Rotwand. – Znowu! O co chodzi? – niecierpliwi się jej córka. – Zaprosiłam na wigilię Amnat z rodziną. – Co za Amnat? Skąd go znasz? – pyta Mirek Rotwand. – Tato, mógłbyś pamiętać. Przecież Amnat u nas sprząta. I prasuje twoje koszule – poucza go Adam. – A co, ona nie ma własnej wigilii? – Ona nie ma wigilii, bo wierzy w Allaha. Nie udawaj, że nie wiesz, Mirek. Ona jest z Czeczenii – mówi Krystyna. – Wygląda, jakby była z Kościeliska, jak góralka – mówi Mirek. – Mamo, nie chcę – protestuje Ania. – Te jej dzieci są okropne. Pamiętasz, jak przyszła z Ibramem, bo ich klasa poszła do kościoła, a jego odesłali do domu? Wiesz, co zrobił? Wziął mój lakier do paznokci i pomalował swój samochodzik. – A pamiętasz, co ty robiłaś z moimi rzeczami, jak byłaś mała? – pyta Adam. – Zaraz, zaraz, cała klasa poszła do kościoła, a żydzi i muzułmanie do domu, tak? I to ma być publiczna szkoła? – unosi się Mirek. – Przestań, Mirek. Ty jak zawsze o Żydach. A może w tej klasie nie było żadnego Żyda, co? – No już dobrze, ale jak ty sobie to wyobrażasz? Muzułmanie na wigilii? Kolacja będzie im pasowała, przecież nie podamy schabowego, ale reszta? Będą się z nami dzielili opłatkiem? Jak to ma być, Krysiu? – Mamo, nie chcę! – powtarza Ania. – Przy opłatku wszyscy się muszą całować, a ja nie będę się całowała z Czeczenami. Dziadka Lolka też się brzydzę, ale to mój dziadek. – Rasistka! – wykrzykuje Adam. – Spokój! – podnosi głos Krystyna. – Właśnie chciałam wam powiedzieć! Tego roku zrezygnujemy z dzielenia się opłatkiem. – Jak to? Wigilia bez opłatka? Ja jestem Żyd i ateista i mnie wszystko jedno, ale ty, Krysiu? Dwieście lat tradycji i nagle bez opłatka? – śmieje się Mirek. – No i bardzo dobrze, nareszcie bez całowania – mówi Ania. – Dziadek Lolek na pewno się obrazi – mówi Adam. – Ale przecież dziadek też jest Żydem, prawda? – upewnia się Ania. – Ale jest też katolikiem. I to jakim! – odpowiada Adam. – Owszem, Lolek jest praktykującym katolikiem, ale jest światłym człowiekiem i zrozumie, dlaczego w tym roku nie podzielimy się opłatkiem. Podzielimy się opłatkiem symbolicznie, w głębi duszy – mówi Krystyna. – W głębi duszy. Świetnie to wymyśliłaś, Krysiu – mówi jej mąż. – A my pójdziemy z twoim ojcem do kościoła na pasterkę, żeby mu to wynagrodzić – dodaje Krystyna. – Co roku chodzimy z ojcem na pasterkę. Mnie wszystko jedno, ja mogę nawet iść do kościoła. Nawet podoba mi się, jak wszyscy padają na kolana i stoi tylko ksiądz i ja. Ale uprzedzam cię: nie będę pościł w ramadanie, żeby solidaryzować się z twoją Amnat – mówi Mirek. W samolocie jest zimno. Dawid zapina szczelnie swoją czerwoną bluzę i naciąga kaptur na głowę. Wygląda, jakby zasnął, ale nie, nie śpi, jest czujny i spięty, jakby w każdej chwili mogło wydarzyć się coś nieprzewidzianego. Ma miejsce przy oknie, obok niego siedzi młoda kobieta z rudymi włosami i pije drinka za drinkiem. Gdy skończy jednego, natychmiast woła stewardesę i złą angielszczyzną domaga się następnego. Kiedy Dawid otwiera na chwilę oczy, kobieta patrzy na niego i uśmiecha się.
– Ma pan ochotę na drinka? Mogę panu załatwić, jeśli pan jest za młody. Dawid kręci głową i znów zamyka oczy. W połowie podróży kobieta zaczyna mówić. Mówi po polsku. Opowiada o swoim ojcu, który mieszka w Netanii i który ożenił się z gosposią, młodą Ukrainką. To nudna i rozwlekła opowieść, ciągnie się aż do chwili, gdy samolot zniża się do lądowania. – Dobrze się z panem rozmawiało – mówi kobieta, zapinając pas. Na zewnątrz zapada zmrok. Dawid patrzy na światła, rozmazane przez deszcz, odbijające się w mokrej płycie lotniska. Jakby lądowali na tafli jeziora. Z daleka widać niewysoki, długi budynek. Taśmociągiem płyną walizki i torby. Dawid wypatruje swojego plecaka. Ludzie po kolei biorą bagaże, w końcu nie ma już żadnej walizki. Dawid podnosi głowę i rozgląda się po jaskrawo oświetlonej sali. Został tu sam na sam z pustą taśmą, która ze zgrzytem okrąża kawałek szarej podłogi. Po dziesięciu minutach z tunelu wyjeżdża niebieski plecak. Dawid zarzuca go na ramię i kieruje się tam, gdzie prowadzą strzałki.
Mężczyzna w mundurze otwiera paszport Dawida i wali pieczątką jak młotkiem. – Dobry wieczór panu – mówi Dawid po polsku. Mężczyzna uśmiecha się szeroko. – Wesołych świąt, chłopcze. Wszystkiego dobrego. – Jakie święta? – Przecież dziś Wigilia. Gwiazdka. Wiesz, co to Gwiazdka? – A, Gwiazdka. Wiem. Ja też panu składam życzenia – mówi Dawid. Gdy był mały, babcia opowiadała mu o Gwiazdce. Opowiadała mu bajkę, bardzo smutną, o dziewczynce, która zamarzła na śmierć. Wielki hol za lustrzanymi drzwiami jest szary i cichy, nie ma tu nikogo. Ruchome schody jadą do góry bez żadnego pasażera. Dawid idzie przed siebie i wychodzi na ulicę, za którą widać parking. Siąpi deszcz. Dawid rozgląda się za taksówką albo autobusem, ale jest zupełnie pusto. Idzie więc ulicą przed siebie, w stronę, którą wskazuje drogowskaz z napisem Centrum. Po lewej stronie mija hotel Marriott. Idzie szybko. Plecak jest ciężki i Dawidowi robi się gorąco, rozpina kurtkę i zdejmuje kaptur. Po pewnym czasie przypina kurtkę do plecaka. Deszcz spływa mu po twarzy. Dawid myśli o śniegu. „Na Gwiazdkę zawsze pada śnieg” – mówiła babcia.
Zatrzymuje się pod ponurym wiaduktem, zdejmuje plecak i stawia go na ziemi. Nagle otaczają go młodzi mężczyźni, chyba są pijani. – Arab! Arabus! Wracaj do siebie, czarnuchu! – Nie jestem Arabem! Jestem Żydem! – Też dobrze! To Żyd! To cholerny Żyd! Dajcie mu, temu Żydowi! Rzucają się na Dawida, chłopiec przewraca się, dostaje kopniaka w brzuch, słychać pisk opon, tupot nóg, hamowanie. Cisza. – Już dobrze, chłopcze. Nic ci się nie stało? Dawid widzi nad sobą piękną i łagodną twarz kobiety podobnej do Kate Winslet. Kobieta podaje mu rękę i Dawid wstaje. Obok stoi mężczyzna. Oboje mają czarne mundury, trochę dalej stoi samochód z napisem Straż Miejska. – Jak się czujesz? W porządku? – Tak. W porządku. Dawid rozgląda się i widzi, że zniknął jego plecak. – Uciekli. Jest Wigilia, jechaliśmy do domu. Odwieziemy cię i po sprawie, w porządku? – Tak. W porządku. – Gdzie mieszkasz? – Na Smoczej 3. Dawid jedzie przez obce miasto na tylnym siedzeniu forda Straży Miejskiej. Wciąż pada deszcz. Ulice są wyludnione, mijane restauracje ciemne i pozamykane. Jak w Jerozolimie podczas szabasu. W niektórych oknach migają kolorowe światełka, na pustym rondzie stoi drzewo ze świecącymi, kolorowymi kulami. Kobieta o twarzy Kate Winslet odwraca się w jego stronę i usiłuje skłonić do rozmowy. Dawid odpowiada monosylabami. Nie powie, że przyleciał właśnie do Warszawy, że ma 16 lat, że nie ma noclegu, że jego matka nie wie, że tu jest. Nie powie nawet, że ukradziono mu plecak i kurtkę, w której miał paszport, pieniądze i telefon. A przede wszystkim nie powie, że jest Żydem. Przed chwilą się czegoś nauczył. I przypomniał sobie słowa mamy: „To kraj antysemitów. A najgorsza jest policja”. – Wesołych świąt! Trzymaj się, chłopcze! I żebyś dostał coś fajnego na Gwiazdkę!
Dawid wysiada z samochodu. Znajduje się pod domem, który zna ze zdjęć satelitarnych. Narożny, wysoki dom. Na drzwiach ciemnego sklepu widać adres: Smocza 3. Obok dwa wystawowe okna, w których stoją stare krzesła, na jednym oknie napis „Tapicerstwo”, na drugim „Politura”. Dawid nie zna tych słów. Nie ma tu wejścia do kamienicy, Dawid idzie dalej, widzi neon restauracji Kanton, po szerokich schodach, pod wysokim łukiem bramy wchodzi na długie, wąskie podwórko. Okna na parterze są okratowane i brudne, pod tylnymi drzwiami restauracji stoją worki z odpadkami. Idzie dalej, mija kilkoro drzwi z napisem Smocza 1. Na szczęście adres Smocza 3 widnieje na jednych tylko drzwiach, są to metalowe, popstrzone graffiti drzwi w samym rogu. Ale są zamknięte, obok widać tabliczkę domofonu. Dawid nie zna numeru mieszkania, nie pamięta nazwiska nadawcy na listach przychodzących do babci. Patrzy w górę, na oświetlone okna. Jest zimno. Słyszy kroki i cichą rozmowę, do drzwi podchodzi dwoje ludzi z dwojgiem dzieci. Kobieta w czarnej kurtce z futerkowym kołnierzem mówi coś do domofonu. Dawid wchodzi za nimi i idzie po schodach za nieznajomymi, którzy rozmawiają ze sobą w obcym języku. Na klatce schodowej nie ma światła, przez wysokie okna na półpiętrach wpada niebieskawy blask latarni. Na drugim piętrze ktoś stoi w otwartych drzwiach i zaprasza do wejścia.
Oto Dawid Spilman w obcym mieście, w obcym mieszkaniu. Stoi w wąskim przedpokoju pośród nieznajomych ludzi, którzy witają się, zdejmują płaszcze, coś mówią. Dawid nie zwraca na nich uwagi. Spogląda ponad ich głowami w stronę otwartych na oścież drzwi do dużego, jasnego pokoju, na którego środku widać uroczyście nakryty stół. Pod oknem, obok ustrojonej choinki, stoi dziewczyna; pochylona nad stołem, rozkłada serwetki. Dawid patrzy na jej biały profil w hebanowej ramie włosów. Dziewczyna unosi głowę i jej oczy spotykają się z oczami Dawida. Uśmiecha się. Dawid odwraca się i gorączkowo ściąga bluzę, która jest zbyt mokra i zbyt czerwona. Zwija ją i wsuwa na półkę, pod wiszące palta. Teraz ma na sobie niebieską, rozpiętą pod szyją koszulę. Gdy podają sobie ręce, dziewczyna mówi, że ma na imię Ania, Dawid również przedstawia się imieniem. Podczas siadania do stołu następuje lekkie zamieszanie. Dawid, nie patrząc na dziewczynę, słyszy jej rozmowę z bratem. – Co to za chłopak? Przyszedł z nimi? – pyta Ania cicho. – A jak? Przecież to Czeczen, nie widzisz? – mówi Adam. – Mieli przyjść tylko z dziećmi. Mają dwoje dzieci, wiem. – To skąd się tu wziął? Może spytamy go? – Nie wypada. To pewnie ich kuzyn. Przyjechał do nich na święta z Czeczenii i nie mogli go zostawić samego. – Na święta? Przecież oni nie mają teraz świąt. – No to przyjechał z innej okazji. Dobrze, że postawiłam nakrycie dla wędrowca. Będzie wędrowcem. – A co z prezentem? Nie mamy prezentu dla wędrowca. – A co mi kupiłeś? – Zeszyt. No, nie taki zwykły. Brulion z ekologicznego papieru. Żebyś miała gdzie pisać dziewczęcy pamiętniczek. I żebym go sobie czytał. – Prosiak! Będzie dla niego. Ma na imię Dawid, napisz na tym zeszycie. – Dawid? To chyba nie jest czeczeńskie imię.
– A czemu nie? To imię ze Starego Testamentu. Oni też czytają Stary Testament. Dawid nic nie mówi, machinalnie zjadając wszystko, co zostaje nałożone na jego talerz. Zna te potrawy od dzieciństwa, babcia też je gotowała: bagienna ryba w galarecie, słony śledź w oleju, czerwona, dziwnie pachnąca zupa z pierożkami, rozmiękła kapusta bez smaku. Biały obrus, kryształowy lichtarz z palącymi się świecami, kieliszki, półmiski, błyszczące sztućce, srebrna patera z ciastem. U szczytu stołu, mając po lewej stronie Anię, a po prawej Dawida, siedzi stary, łysy mężczyzna w przyciemnianych okularach. Wysoki, niemal wzrostu Dawida, ma duże, białe dłonie o wypielęgnowanych paznokciach. To Lolek Rotwand, dziadek Ani i Adama. – Co to za wigilia? To nie wigilia! W tym domu nie ma Boga. Zawsze to podejrzewałem, w tym domu nie ma Boga! Tak mówi do siebie stary mężczyzna, a wtedy Ania bierze go za rękę. – Dziadku, nie przesadzaj. Wszystko jest jak zawsze, tylko nie ma opłatka. Ale za to mamy wędrowców. Rodzice Ani siedzą naprzeciwko ludzi, z którymi przyszedł Dawid. Usiłują ich wciągnąć w rozmowę, ale tamci są zbyt onieśmieleni i nie mówią dobrze po polsku, więc jedzą w milczeniu. Przed deserem Ania i jej brat rozdają wszystkim prezenty. Nagle chłopcy, Ahmed i Ibram, zaczynają się bić, wyrywają sobie jakąś zabawkę, ich ojciec krzyczy na nich, a matka ma oczy pełne łez. Na szczęście okazuje się, że jest jeszcze druga taka sama zabawka i konflikt zostaje zażegnany. Od tej pory chłopcy bawią się zgodnie pod stołem, a gospodarze i goście, jakby pękła tama nieufności, rozprawiają o kuchni i świątecznych obyczajach. Czeczeńska rodzina wychodzi. Wszyscy stoją w przedpokoju. Czeczenka, Amnat, podchodzi do Dawida i podaje mu rękę. – Do widzenia panu – mówi. – Co ty, ty nie przyszedłeś z nimi? – pyta Ania. – On nie nasz – mówi Amnat. – Nie jesteś Czeczenem? – pyta Adam. – Nie. Jestem Żydem. – Jak się nazywasz? – pyta ostro Mirek Rotwand. – Dawid Spilman. – Co? Spilman? Pokaż dokumenty. – Wszystko mi ukradli. Dokumenty i pieniądze. – Co ty mówisz? Dawid Spilman? Skąd się tu wziąłeś? – pyta Lolek Rotwand. – Przyleciałem dziś z Izraela. – Poczekajcie. Popilnujcie go – mówi rozkazującym głosem Lolek Rotwand. – Zaraz przyjdę. Coś wam pokażę – dodaje i wychodzi z mieszkania, zamykając za sobą drzwi. Mirek Rotwand i Czeczen, nie mówiąc do siebie ani słowa, przysuwają się do Dawida i stają tuż obok niego. Stary mężczyzna wraca po pięciu minutach, w ręku trzyma lotniczą kopertę. Wyjmuje z niej kolorowe zdjęcie i podaje synowi, a on patrzy na zdjęcie i na Dawida. – Tak, ten sam. Ania wyjmuje zdjęcie z rąk ojca, przygląda się Dawidowi. Wybucha śmiechem. – Na pewno ten sam co na zdjęciu, tylko starszy. I tak samo ma jedną brew wyżej. O co tu chodzi, dziadku? – pyta Ania.
– To Dawid, wnuk Maryli Kosowskiej, syn Beatki. Znam go od urodzenia, Maryla mi wszystko o nim pisała. Jak miał tydzień, rozchorował się. Ciężkie zapalenie płuc. Ale nie umarł, dzięki Bogu. Lolek Rotwand podchodzi do Dawida, obejmuje go i całuje uroczyście w oba policzki. Dawid widzi jego twarz z bardzo bliska. Stary człowiek ma łzy w oczach. – Maryla i Romek, to znaczy twoja babcia i dziadek, mieszkali właśnie tutaj, w tym mieszkaniu. Tu urodziła się twoja mama, Beatka, bo nie zdążyli do szpitala. Potem mieszkała tu Maryla, już tylko z Beatką. Jak wyjeżdżały, zrobiliśmy dil. Kupiłem od niej to mieszkanie dla młodego. No, nie było to wtedy łatwe, ale jakoś się udało. Za te pieniądze ona kupiła sobie mieszkanie w Jaffie. Dla niej to nie był dobry interes, tamto mieszkanie w Jaffie jest dużo gorsze, prawda? – mówi Lolek Rotwand. Znowu siedzą przy stole, ci, co przedtem, tylko czeczeńska rodzina poszła już do domu. Tym razem Dawid jest najważniejszy, wszyscy zasypują go pytaniami, częstują, troszczą się o niego. – Nie odpisała panu, bo umarła – mówi Dawid. Dopiero cisza, która zapada po tym zdaniu, uświadamia Dawidowi ciężar słów, które właśnie wypowiedział. Stary mężczyzna siedzi z twarzą ukrytą w swoich białych dłoniach. „Jakie on ma młode ręce” – myśli chłopiec. Cisza jest coraz bardziej przejmująca. Wreszcie stary mężczyzna odejmuje ręce od twarzy i wstaje. – Chodź, Dawidzie, musimy pogadać – mówi. Wychodzą na klatkę schodową. Stary mężczyzna wskazuje głową schody prowadzące do góry. – Moje mieszkanie jest piętro wyżej – mówi. Ale kieruje się w dół, a Dawid idzie za nim. Schodzą jeszcze niżej niż poziom podwórka. Na małym, kwadratowym podeście, niemal w zupełnej ciemności, mężczyzna wyciąga klucz i po omacku otwiera nieduże drzwi. Naciska wyłącznik i mroźne jarzeniowe światło zalewa wąski, odrapany korytarzyk, tak niski, że Dawid sięga głową do rur, które biegną pod sufitem. Pan Rotwand zamyka za sobą drzwi. Dawid czuje, że nie ma już odwrotu i że nie dałby rady temu wielkiemu, staremu facetowi. Chowa głowę w ramiona i patrzy pod nogi, na betonową, nierówną podłogę z małymi kałużami brudnej wody. – No, nie bój się. To tylko piwnica. Chcę ci coś pokazać – mówi Lolek Rotwand. Skręcają w prawo i stają przed drzwiami z drewnianych listew opatrzonymi wielką kłódką. Pan Rotwand otwiera kłódkę i wchodzi do celi o ścianach z brunatnych cegieł. Za regałem zastawionym paczkami starych gazet, pod kłębowiskiem brudnych koców czai się jakiś kształt.
– Zobacz, co tu mamy, chłopcze – mówi, rozgarniając kłębowisko. – No jak, widzisz? Co o nim sądzisz? Dawid nie odpowiada. Stoi i patrzy. Spod szaroburych szmat wyłania się czerwony motocykl o klasycznej sylwetce, lśniący, jakby przed chwilą zszedł z taśmy. – Wiesz, co to jest, Dawidzie? – pyta Lolek Rotwand. – Motocykl. – Harley-Davidson. Rocznik 46. – Ale piękny. To pana? – Nie. Twój – mówi z naciskiem Lolek Rotwand. – Mój? Jak to? – Odziedziczyłeś go. Należał do twojego dziadka. – Dziadka Romana? – Straszny z niego był szpaner. Cała Warszawa była jego, jak na nim jechał. – Szpaner? – No, lubił się popisywać. Twoja babcia miała wyjść za mnie, ale w końcu wybrała jego. – Zabili go policjanci. Przejechali go samochodem. – To prawda, ale nie do końca. Wsiadł pijany na harleya, wyleciał z siodła na zakręcie i upadł prosto pod koła milicyjnej warszawy. A on wbił się w kupę piachu i nic mu się nie stało. – On? Jaki on? – Harley. Jak Maryla wyjeżdżała, prosiła, żebym go przechował. Nie mogła go zabrać, zresztą mała nie znosiła motocykli. – Jaka mała? – Beatka. Twoja mama. Potem, jak się urodziłeś, Maryla napisała mi, że mam go dać tobie. Chcesz go? – A jak go zabiorę? – Jakoś to załatwimy. Maryla zawsze chciała, żebyś na nim sobie pojeździł, zanim pójdziesz w kamasze. – Ja? Dokąd mam iść? – Chciałem powiedzieć: zanim pójdziesz do wojska. – Nie wiem, czy mama mi pozwoli. – Pewnie, że nie będzie zadowolona. Ale to była wina wódy, nie harleya. Jest twój, chłopcze. Jak wyjedziesz na nim w tej swojej Jaffie, żadna dziewczyna ci się nie oprze. – Dziękuję panu. – To dla Maryli. O mało co, a ja byłbym twoim dziadkiem. – Szkoda, że pan nie jest moim dziadkiem. – Pewnie, że szkoda. Przynajmniej jestem żywy, w przeciwieństwie do Romka. I nie myśl sobie, że byłem gorszy od niego. Jeździłem przedwojennym jeepem, wtedy to było coś. Podobasz mi się, Dawidzie. Lubię, jak chłopak jest wysoki i silny. Będzie ci pasował ten motor. To ciężka maszyna, nie dla byle chuchra. Maryla dobrze zrobiła, że kazała mi go schować. Była taka piękna, jak wyjeżdżała, mówię ci. Bez niej Warszawa już nigdy nie była Warszawą. Zbliża się północ. Zaczyna padać śnieg, owadzie płatki wirują wokół ulicznych lamp i powoli opadają na ciemne trawniki. Na puste ulice wylegają mieszkańcy: elegancko ubrani, świąteczni, hałaśliwymi grupami zmierzają w jednym kierunku. Smutna i cicha ulica Smocza, z wybrukowaną, miejscami zapadającą się jezdnią, zmienia się w ludny deptak. – Co się stało? Skąd tu tyle ludzi? – pyta Dawid. – Wszyscy idą do kościoła na pasterkę – mówi Lolek Rotwand. – Wcale nie wszyscy. Ja nie idę – mówi Ania. Schodzą właśnie po szerokich betonowych schodach na ulicę: wszyscy Rotwandowie i on, Dawid Spilman, ubrany w długi, biały kożuch z wielkim kudłatym kołnierzem. Przyniósł go ze swojego mieszkania stary pan Rotwand, bo rękawy kurtek jego syna i wnuka sięgały Dawidowi ledwie za łokcie. – Kupiłem go sobie w Zakopanem. W sześćdziesiątym szóstym, pamiętam dokładnie. Kosztował… – Na pewno kosztował majątek – wtrącił się Adam. – Jest jak na ciebie, Dawidzie. Mój wnuk by się w nim utopił – dokończył pan Rotwand. Dawid nie miał ochoty wkładać na siebie tego ciężkiego, śmierdzącego starą szafą kożucha, ale nie śmiał odmówić. Ale gdy Ania owijała jego szyję robionym na drutach długim szalikiem z wielokolorowej włóczki, stał jak zaczarowany. I gdy potem popatrzyła na niego długo i powiedziała, że wygląda jak ze starego filmu, za nic już by nie zdjął tego kożucha.
A więc idą Smoczą pośród rozweselonych, rozgrzanych jedzeniem i alkoholem ludzi, mężczyzn z gołymi głowami, w rozpiętych paltach i kurtkach, kobiet z odsłoniętymi dekoltami, w błyszczących naszyjnikach, umalowanych, w obłokach perfum. Mijają ten dziwny sklep ze starymi krzesłami na wystawach, z napisami „Politura” i „Tapicerstwo”, skręcają w prawo, w ulicę, która nazywa się Nowolipki. W telefonicznej budce za zamkniętymi szklanymi drzwiami widać jakiś kształt, mężczyzna w szarym płaszczu i kapeluszu klęczy z głową opartą o szybę. – Pewnie upił się i zasnął – mówi Mirek Rotwand. – Nic mu nie będzie. Nie jest zimno. Jak będziemy wracali, to go obudzimy – mówi Krystyna Rotwand. – I zaprosimy go do domu na herbatę, prawda? – śmieje się Mirek Rotwand.
Gdy dochodzą do kościoła, śnieg pada już na dobre, ulice i chodniki jeszcze są czarne i lśniące, ale trawniki, dachy stojących samochodów i gałęzie drzew porasta biały nalot. Idący ulicą kierują się do kościoła, wchodzą dwiema furtami w kutym ogrodzeniu, idą przez okrągły placyk, wchodzą na schody i nikną w świątyni. – Uważajcie na siebie. Adam, masz opiekować się Anią – mówi Krystyna Rotwand. – Przestań, mamo. Nie mam dwunastu lat – protestuje Ania. – Popatrz, Dawidzie, na ten kościół – Lolek Rotwand zwraca się do Dawida. – To kościół świętego Augustyna. Jak Niemcy zburzyli getto, tylko kościół został, sterczał na tym potwornym rumowisku… – Dziadku, jest Gwiazdka, a ty znowu o wojnie – przerywa mu Ania. – To ten kościół, pamiętam go – mówi Dawid. – Jak to, pamiętasz? – pyta Ania. – Ta pocztówka stała zawsze u babci na biurku. Kościół na pustyni i taka dziwna, ciemna chmura na niebie, czarno-białe zdjęcie. – To tutaj się poznaliśmy, niedaleko. Wtedy tu było getto. Maryla miała czternaście lat, ale udawała starszą – mówi stary pan Rotwand, zdejmuje czapkę i idzie w stronę kościoła. Jego syn i synowa idą za nim, machając na pożegnanie. Dawid, Adam i Ania idą dalej Nowolipkami, obok komendy policji skręcają w prawo, mijają kino z wielkim oświetlonym plakatem z portretem czarnoskórej dziewczyny. Wchodzą do metra. Na peronie jest mnóstwo młodych ludzi. Dawid kuli się, bo widzi chłopaków podobnych do tamtych, którzy zabrali mu plecak. Nadjeżdża pociąg.
– My na Kabaty, chodź, Dawid! – To cześć, dzieciaki! Uważajcie na siebie! – woła Adam i odchodzi. W pociągu jest tłoczno i hałaśliwie, Ania i Dawid siedzą ściśnięci pomiędzy rozgadanymi, mocno umalowanymi dziewczynami. – Myślałem, że mamy jechać razem z twoim bratem – mówi Dawid. – Co ty, Adaś jedzie na Bielany do swojej dziewczyny – odpowiada Ania. – A twoi rodzice? Oni myślą, że jesteście razem. – Niech sobie myślą. Samej by mnie nie puścili. – To gdzie my jedziemy? – Jak to, nie wiesz? Na imprezę! – Jaką imprezę? – No wiesz, party. Wino i jointy. – Wino i jointy? A moja mama zawsze mówi, że tu są tylko krematoria i baraki. – Mama! One wszystkie są takie same – mówi Ania i wyjmuje z kieszeni telefon, wtyka do niego słuchawki, jedną wkłada sobie do ucha, drugą podaje Dawidowi. Włącza muzykę i zamyka oczy. Dawid również wkłada sobie słuchawkę do ucha. I don’t even knowWhat I want out of life, what I’m chasin’Is it hard to see me go? Dawid patrzy na dziewczynę. Jest taka śliczna, otulona swoimi czarnymi włosami i żółtym moherowym szalem. Dawid nigdy jeszcze nie widział tak ładnej dziewczyny. I ta piosenka, której Dawid słucha prawie codziennie, te słowa: „Nawet nie wiem, czego chcę od życia, za czym pędzę”… Dawid znalazł tę płytę na jakimś stoisku w Ejlacie, płytę jakiegoś nieznanego australijskiego zespołu o nazwie Cub Sport. Jak to się stało, że tej muzyki słucha dziewczyna z Warszawy i chłopak z Jaffy? Dawid jedzie czerwonym harleyem przez grafitowy, wulkaniczny krajobraz, pędzi jak wiatr, czarne kamyki jak krople smoły pryskają na boki spod kół. Przed sobą ma krwawe niebo i wąski pasek szosy, okrągłe małe słońce podnosi się nad horyzontem. Za nim siedzi dziewczyna wtulona w jego plecy, obejmuje go w pasie. To ta sama, która jeszcze przed chwilą siedziała obok niego w metrze, czuje jej zapach, dotyk, wie, że to ona. Ale co znaczy to dudnienie, ten straszny dźwięk, który dobiega z tyłu, który jest coraz bliżej? Dawid odwraca się i widzi wielkie blaszane potwory, surrealistyczne pojazdy z Mad Maxa, wojowników uzbrojonych w pordzewiałe wojenne machiny z przyszłości…
– Dawid, wysiadamy! Dawid budzi się. Słuchawka wypadła mu z ucha, głowę opiera o ramię dziewczyny. – Zasnąłeś – mówi Ania. – Zwaliłeś się na mnie. Ale nie ma sprawy. Musisz być zmęczony, ta podróż i to wszystko. W metrze już jest prawie pusto, wiszący naprzeciwko monitor pokazuje świąteczne, błyszczące dekoracje na zadeszczonych ulicach. Głośnik mówi, że zaraz będzie stacja Kabaty i że należy opuścić pociąg. Śnieg, niebieskawy śnieg, pachnący jak woda mineralna! Wszędzie śnieg, na ulicach, chodnikach, śniegowe czapy na samochodach i gałęziach drzew. Po wyjściu z metra Dawid widzi zupełnie inne miasto, białe, przestronne, równe, z rzędami bezosobowo świecących okien w wielkich prostokątach budynków. Dawid zgarnia rękami trochę białego puchu z murku przy ulicy i podnosi do ust. – To prawdziwy śnieg – mówi. – Ja też lubię śnieg – mówi Ania. Dawid bierze ją za rękę i idą przez nocne miasto białą, szeroką ulicą. Słychać dzwonek, Ania wyjmuje z kieszeni telefon i mówi coś cicho.Po chwili od strony wysokiego budynku podchodzi drobny chłopak w zbyt dużej wojskowej parce, na plecach ma gitarę w czarnym futerale. Jego twarz skrywa wielki kaptur z futrzanym oblamowaniem. Ania wydaje okrzyk radości. Całują się na powitanie. – To Dawid, on dziś przyleciał z Izraela. To Biczu, mój chłopak, no wiesz, boyfriend. To od niego ta płyta, której słuchaliśmy w metrze. Fajna, prawda, Dawid? Tak mówi Ania, a Dawid kiwa głową i wita się z chłopakiem. Chłopiec idący zaśnieżoną ulicą. Nazywa się Dawid Spilman. Ubrany w brudnobiały kożuch z wielkim kołnierzem idzie pomiędzy dziewczyną, którą kocha, a jej ukochanym. Rozmawiają. Śmieją się. To dzieje się w Warszawie, w noc wigilijną. Co będzie dalej, co się wydarzy? Może dziewczyna wybierze jednak jego, Dawida, jadącego przez pustynię na czerwonym harleyu? Może nie zobaczą się przez dwadzieścia lat, a potem będą ze sobą aż do końca życia? A może kiedyś Dawid dowie się, że umarła, i ukryje twarz w dłoniach?