Czy czas może pokonać miłość? Niektórzy twierdzą, że nie. A czy miłość może pokonać czas? Na to rzadziej zadawane pytanie odpowiedzi udzielają losy Henryka Ochorowicza i królowej Marysieńki.
Już samo pochodzenie Henryka Ochorowicza zdawało się zapowiadać jego nijakie życie. Ojciec był pedantycznym jubilerem, dość majętnym, ale nieznośnie pozbawionym polotu, matka zaś – nieszczęśliwą żoną pedantycznego jubilera pozbawionego polotu. Ze swoich lat formujących, oprócz samotności i ciszy, Henryk niewiele pamiętał; czas pierwszej wojny nie był łatwy ani cichy, ale jakoś przeminął. Wszystko zresztą zdawało się przemijać w widzeniu, słyszeniu i czuciu Henryka; nic ciekawego też z tego widzenia, słyszenia i czucia nie wynikało. Studia ukończył z kiepskim rezultatem. Nie budził zainteresowania kobiet, sam też niczym się nie interesował. Wreszcie po śmierci rodziców, która go szczególnie nie dotknęła, szybko sprzedał odziedziczony interes i żył, kręcąc się tu i ówdzie, w znoszonym płaszczu i pogniecionym kapeluszu, za towarzysza życia mając rudego kota, a wszystko wskazywało na to, że jego osoba nie pojawi się w żadnym wspomnieniu.
W 1935 r. w jednej z warszawskich księgarenek życie tego człowieka osiągnęło tajemny i ledwie dostrzegalny punkt zwrotny – przeglądając ze znużeniem album historyczny poświęcony wizerunkom rodzin królewskich, zatrzymał wzrok na pewnej bladej twarzy, aby zaraz przeskoczyć na następną stronę. Ów postój trwał może dwie sekundy, ale w duszy Ochorowicza coś się poruszyło; te dwie sekundy wystarczyły, aby bieg jego przerażająco byle jakiego losu uległ zaskakującej mutacji (a może to tylko nam się dziś wydaje, może od początku był on już ustalony?).
Wspomniany album został oczywiście zakupiony, a późnym popołudniem w gabinecie ojca, w zaciszu światła lampy naftowej, na dużym dębowym stole Henryk odnalazł reprodukcję zniszczonego już w tamtym czasie portretu królowej Marii Kazimiery Sobieskiej, żony Jana III Sobieskiego. Jej porcelanowa skóra, czarne włosy i mądre, spokojne oczy wprawiły Henryka w rodzaj transu, z którego wybudził go dopiero wygłodzony kocur, wskakując mu na kolana.
Następnego dnia, nie zważając na ulewę i wiszącą w powietrzu groźbę błyskawic, Ochorowicz udał się do różnych bukinistów i antykwariuszy, aby zaopatrzyć się w niezliczoną ilość podręczników historycznych, kronik, a także w albumy, reprodukcje, ryciny – wszystko, co dotyczyło tego wycinka czasu, który uświetniła swoim istnieniem Maria Kazimiera. Zakupione mapy zamków pozwoliły mu rekonstruować w myślach trasę spacerów królowej. Wyobrażał sobie wielokrotnie, jak w długiej sukni obszytej brokatem i z łańcuchem pereł wokół szyi sunie powolnym krokiem przez krużganek Wawelu, przechodzi w długi korytarz o fioletowych ścianach, skręca w drzwi, przechodzi do jadalni i w milczeniu pełnym wdzięku, wyuczonym sposobem siada na pufie przed kominkiem.
Henryk przeczytał całe mnóstwo dzieł historycznych poświęconych Europie drugiej połowy XVII w., korespondował z uczonymi, największymi autorytetami profesorskimi, aby dowiedzieć się czegoś więcej o dziejach Marii Kazimiery, o zwykłej codzienności dworu, zwyczajach towarzyskich, modzie, a nawet diecie. Spędzał na tym dni, tygodnie, miesiące. Jego mieszkanie wypełniły teczki klasyfikujące zdobyte dokumenty i zapisane notatki.
Wreszcie zrozumiał. Zrozumiał, że zakochał się w królowej, że padł ofiarą najnieszczęśliwszego uczucia, jakie tylko można sobie wyobrazić, uczucia do osoby nieistniejącej, odgrodzonej od niego nieprzekraczalnym murem czasu. Mało tego, zdawał sobie sprawę, że była to miłość szalona nie tylko dlatego, że jej przedmiotem stała się Maria, która nie żyła od stuleci, lecz także dlatego, że on, Henryk Ochorowicz, nie pochodził z rodziny królewskiej i nawet gdyby żyli w tym samym czasie, jego ambicja, by konkurować z królem Janem III, zabiegając o rękę królowej, albo by prosić papieża o rozwód królewskiej pary, była absurdem. Wszystko to razem wzięte przekraczało granice ludzkiego pojęcia, a sądząc po zachowaniu rudego kota, który stał się niezwykle drażliwy, jak gdyby zazdrosny, może nie tylko ludzkiego.
Ale im dłużej o tym Henryk rozmyślał, tym bardziej nienawidził monarchy. Nie mógł znieść wielokrotnie powtarzanej przez historyków opinii, że małżeństwo Sobieskich było szczęśliwe oraz ugruntowane zarówno w politycznej umowie, jak i w odwzajemnianym uczuciu. Ochorowicz, targany zazdrością, powziął dość osobliwe, brzmiące nieco fantastycznie postanowienie, że „zniszczy Sobieskiego”.
Początkowo posługiwał się dość standardową metodą radzenia sobie ze znienawidzoną przeszłością, znaną już chińskiemu Pierwszemu Cesarzowi, Szy Huang-ti, polegającą na paleniu książek i niszczeniu wszelkich materialnych dowodów istnienia wroga.
Fundusze, którymi dysponował, pozwoliły mu na wykupienie i spopielenie kilku egzemplarzy łacińskich kronik pióra Gaetana Platanii, Włocha związanego z dworem Sobieskich. Kiedy zaś Henryk uświadomił sobie, że musi liczyć się z wydatkami, jeśli nie chce wylądować na ulicy, zmienił strategię na skromniejszą: wyrywał odpowiednie strony z podręczników historii i albumów – w księgarniach, bibliotekach publicznych, kolekcjach prywatnych. Przez kilka lat nie robił w życiu wiele więcej i właściwie codziennie w kieszonce marynarki na swojej lewej piersi nosił obramowaną miniaturkę portretu ukochanej Marii.
Ale ilekolwiek stronic by zniszczył, ilekolwiek haseł encyklopedycznych przekreślił, wysiłek, jakiego się podjął, przekraczał możliwości jednego człowieka, z czego wreszcie zdał sobie sprawę. Postać dumnego monarchy herbu Janina mnożyła się w nieskończoność, jego wąsy ulegały zwielokrotnieniu w drukarniach w całym kraju, jego imię zamieszkiwało pamięć każdego dziecka.
Henryk zrozumiał, że nie jest w stanie zniszczyć pamięci o swoim wrogu. Przez pewien czas całkiem poważnie rozważał myśl, by wysadzić w powietrze kryptę św. Leonarda na Wawelu, miejsce wiecznego spoczynku Sobieskiego – w tym celu zakupił dodatkowe, nowsze mapy wawelskich katakumb, do których planował się włamać, i trochę prochu, wystarczającą ilość, aby zniszczyć sarkofag i spróchniałe drewno trumny. Biedny Ochorowicz uświadomił sobie jednak, że przecież w ten sposób tylko rozsławi imię właściciela sprofanowanego grobowca; istniało zresztą ryzyko, że wybuch uszkodzi grobowiec królowej.
Można domyślać się problemu, który wreszcie Henryk, przymuszony unieszczęśliwiającymi okolicznościami teraźniejszości, musiał roztrząsnąć. Podczas długich bezsennych nocy, gdy siedział przy swoim dębowym biurku w dawno niepranej piżamie, patrząc w oczy ukochanej Marysieńki, zaczął zadawać sobie pytanie, czy możliwe są podróże w czasie. Rozpoczął gorączkowe studia dzieł z zakresu współczesnej fizyki, które polecił mu jego słynny kuzyn, Julian Ochorowicz, a także ezoteryki. Zaprenumerował takie pisma, jak „Kuryer Metapsychiczny »Dziwy życia«”, „Lotos”, „Nowoczesny Ruch Spirytualistyczny” czy „Świat Wiedzy Tajemnej”. W zapamiętaniu czytał też opowiadania Jadwigi Cichockiej i Herberta George’a Wellsa, szukając w nich sposobu na wyważenie bramy przeszłości czy też przejście na drugi brzeg Styksu.
W wyniku łatwych do przewidzenia niepowodzeń w przypadku amatora tak złożonych zagadnień, którym przecież był, popadł wreszcie w głośną i wilgotną rozpacz, a po pewnym czasie przeobraziła się ona w cichą żałość, bezczynność i senne otępienie, widmową krzątaninę po labiryncie codzienności. Najczęściej jednak spędzał dni na swoim tapczanie, gapiąc się w białą ścianę, w okno, w drzewo za oknem, w księżyc za oknem… Prawdę mówiąc, nie ma większego znaczenia wymienianie wszystkich tych obiektów, bo patrząc na nie, niczego tak naprawdę nie widział.
Pewnego dnia stało się coś dziwnego. Kiedy leżał w łóżku, zbudzony spustoszeniem, jakie zbzikowany kot czynił w kuchni, zdziwiony zauważył, że ma na głowie ręcznie szytą szlafmycę. Poczuł ból głowy, dlatego sięgnął ręką, nieprzytomną i nieprzebudzoną, po porcję aspiryny, lecz złapał garść wysuszonych ziół miłorzębu. Nie rozumiał tego wszystkiego, ale w tym momencie nie zależało mu też, by cokolwiek rozumieć.
Następnego dnia obudził się z obolałymi plecami. Kiedy wreszcie się podniósł, zauważył, że podczas nocy ktoś zamienił jego łóżko w prymitywną pryczę. Kto mógł to zrobić? Podejrzewał, że zioła, które zaparzył wczorajszego dnia, tak go omamiły, że złodzieje mogli go podnieść bez przebudzenia, podstawić staroświecki mebel i uciec. Zgłosił to w Inspekcji Głównej Komendy Policji Państwowej, ale funkcjonariusze go zbyli. Kończąc rozmowę z mundurowym, kątem oka zarejestrował obecność Sarmaty z szablą u boku, który dziarskim krokiem pokonywał korytarz komendy. Ochorowicz zaczął się bać, że popada w obłęd.
Jakiś czas później, kiedy wydawało się, że sytuacja ulega uspokojeniu, Henryk spacerował po Śródmieściu i spostrzegł, że wzdłuż ulicy, przy której mieszkał, nie ma żadnych zaparkowanych czy przejeżdżających automobilów i tramwajów, za to można dostrzec niespokojnie prychające konie z nieużywanymi od stuleci siodłami, na których siedzieli zarośnięci ludzie w brudnoszarych łachmanach, od dawna nienoszonych żupanach, z bukłakami rozgrzewających napojów w dłoniach; na tle międzywojennej architektury Warszawy dawało to obraz, który skłaniał do myślenia.
Henryk poczuł się, jakby ktoś go uderzył kijem, bo dopiero teraz zrozumiał: niektóre elementy rzeczywistości ulegały regresji. Czas się cofał, powoli i nie wszędzie naraz. Tabletki przeciwbólowe przemieniły się w zioła, swój odpowiednik sprzed wieków; automobile – w konie. Henryk domyślił się, że sprawiła to głębia jego uczucia: to uczucie wniknęło tak bardzo w konstrukcję świata, że zmodyfikowało jego wymiar czasowy; mutacja dotarła do każdej z cząstek rzeczywistości, ożywionej i nieożywionej. Materia stopniowo wracała do swoich poprzednich form.
Spokojnie oczekiwał dalszych przemian: każdego kolejnego dnia, kiedy się budził, dostrzegał coś nowego, co było tak naprawdę czymś starszym, któryś z fragmentów rzeczywistości stawał się inny, wcześniejszy. Raz po przebudzeniu, zrzucając z pościeli kocura, odczuł dłonią, że zwierzak ma dzikszą, sztywniejszą sierść. Henryk nałożył spodnie i wydobył z kieszeni monetę z XVIII w. Pojął, że niedługo wydarzy się to, co wydarzyć się musi.
Tego pamiętnego dnia, który wreszcie nadszedł, wstał ze swojej pryczy w przestronnej komnacie i przeciągnął się; narzucił na siebie koszulę z szerokimi mankietami i bawełnianą pelerynę; wyszedł mosiężnymi drzwiami, pokonał długi korytarz o fioletowych ścianach. Był już stary, włosy mu posiwiały, ale nosił się elegancko, dzięki czemu czuł się pewnie. Z bijącym sercem skierował się w stronę dębowych drzwi: potężny głos intuicji podpowiedział mu, że za tymi drzwiami znajduje się sypialnia królowej Marii Kazimiery, która czeka na niego od bardzo, bardzo dawna.
Był to fragment książki, która ukaże się w 2019 r. nakładem Fundacji Przekrój.