Mam przyjaciółkę imieniem Eleanor. Mamy tyle żarcików, które rozumiemy tylko my dwie, że gdybyśmy popełniły jakieś przestępstwo i policja zarekwirowałaby nasze telefony, rozszyfrowanie naszych SMS-ów wymagałoby ekspertyzy kryptologa pokroju łamaczy kodów Enigmy.
Jedną z najsilniejszych więzi, jakie mogą połączyć ludzi, jest poczucie humoru. Jako komuś, kto praktycznie we wszystkim potrafi dostrzec coś zabawnego, notorycznie zdarza mi się odnajdywać bratnie dusze, śmiejące się z tego samego co ja. Eleanor i ja często wymieniamy między sobą bardzo mroczne żarty, ale też wspinamy się na wyżyny absurdu. Z moim przyjacielem Davidem potrafię godzinami przerzucać się ciętymi ripostami, całkiem jakbyśmy grali w finale Wimbledonu. Podczas rozmów z Tshepo odwołujemy się do naszych dawnych wygłupów i zaśmiewamy do łez. Za każdym razem gdy się widzimy, dodajemy do tej kolekcji nową perełkę.
Chris i ja uwielbiamy się nawzajem pasjami – do tego stopnia, że przez większość czasu skaczemy sobie do oczu, co wiąże się z sięgającym zamierzchłych czasów żarcikiem, jakoby był rogaczem, bo mam romans z jego żoną. WhatsAppowa grupa, którą tworzymy wraz z moimi przyjaciółmi ze szkolnych lat, pełna jest cytatów rozumianych tylko przez nas. Mam koleżankę, do której biura zakradam się pod jej nieobecność i wieszam w nim plakaty – pewnego razu zostawiłam jej powiększoną do gigantycznych rozmiarów fotografię siebie samej.
Te małe uśmiechy losu są równie ożywcze, jak głębokie hausty powietrza. Tym, co potrafi skutecznie poprawić mi podły nastrój, jest zrzut ekranu niespodziewanie lądujący w mojej skrzynce, który mogę zrozumieć wyłącznie ja albo grupa moich najbliższych przyjaciół. Zazwyczaj następują po nim zrzuty coraz większych zbliżeń tego samego przedmiotu lub na szybko wyszukane wariacje na jego temat. Kluczowe znaczenie w podtrzymywaniu tych hermetycznych żartów mają spontaniczność i powtarzalność. Na ich podstawie buduje się riffy, całkiem jak w utworach Led Zeppelin.
Nie trzeba jednak wcale długiej znajomości, by tworzyć z kimś potajemną wspólnotę. Bywa, że przelotnie jednoczymy się w niej z osobami zupełnie nam obcymi. Niejednokrotnie zdarzyło mi się podchwycić wzrok współpasażera w metrze lub kogoś stojącego ze mną w kolejce, kiedy wydarzyło się coś zabawnego: dwoje kompletnie nieznajomych sobie ludzi tłumiących w tej samej chwili cisnący się na usta uśmieszek. Takie sytuacje są najlepsze wówczas, gdy nikt inny nie zorientował się, w czym rzecz, lub gdy reszta jest zbyt „dojrzała”, aby uznać to za zabawne (być może nie powinniśmy się śmiać, gdy ktoś się potknie… ale mimo wszystko to robimy. Przykro mi. To samo dotyczy przejęzyczeń podczas wystąpień na żywo).
Nie jestem właściwie pewna, dlaczego te sekretne żarty i nawiązania tak bardzo mnie bawią, skoro mogę czerpać tyle samo radości z bon motów wymienianych publicznie. Sądzę jednak, że wiąże się to z jakimś wyjątkowym poczuciem wspólnoty i przynależności. Jak to się mówi, „i tak byś nie zrozumiał”. I – Bóg mi świadkiem – nawet nie wiesz, jak bardzo tego żałuję!
Fragment książki Hannah Jane Parkinson Drobne przyjemności, czyli z czego się cieszyć, gdy życie nie rozpieszcza, wyd. Znak Literanova, Kraków 2022. Skróty pochodzą od redakcji „Przekroju”.