W roku 1943 amerykański archeolog i antropolog, dr Indiana Jones z Princeton University, wpadł w posiadanie bogato zdobionego antycznego talizmanu. Odczytał zapisane na nim greckie imię Epifanesa.
Prędko skojarzył je z rytuałem sekty gnostyckiej karpokratian, która żywiła pewien ekscentryczny pogląd: ilość grzechów, jaka przypada na życie jednego człowieka, jest skończona. A skoro tak, rozumowano, im szybciej wykonamy wszystkie złe uczynki, tym prędzej dojdziemy do świętości. Sekta ta, jak można się domyślić, nie miała dobrej opinii. Oddawajmy się rozpuście, mogła brzmieć jej dewiza: któregoś dnia, po którejś z libacji, po którymś morderstwie, po którejś z orgii obudzimy się zbawieni.
Dr Jones rozmyślał chwilę o tej szalonej koncepcji, po czym schował talizman w szufladzie swojego biurka i zapomniał o nim. Następnego dnia, zgodnie z planem, spakował bicz, kapelusz i udał się na pustynię Gobi w poszukiwaniu starożytnych manuskryptów.
Było tylko kwestią czasu, kiedy ten wybitny człowiek dokona sensacyjnego odkrycia; po wielodniowej i uciążliwej podróży przez piasek, opieczony słońcem i wysmagany wiatrem dr Jones odnalazł gliniane naczynia wypełnione unikatową zawartością: papirusem zapisanym ręką Maniego. Były to listy i dwa traktaty proroka w języku staroperskim. Amerykanin oczywiście znał ten język, dlatego od razu pozwolił sobie na lekturę. Mani utrzymywał, że Jezus i Ozyrys są tą samą osobą; ponadto pisał, że istnieje światło i ciemność, dwie skłócone zasady rządzące światem, jedna dobra, druga zła. Dr Jones żartobliwie stwierdził pod nosem, że jest prześladowany przez problematykę dobra i zła.
W drodze powrotnej z pustyni napotkał ekspedycję nazistów; w błyskotliwy sposób utarł im nosa. Nazajutrz na przedmieściach Ułan Bator spotkał głodnego chłopca w podartych spodniach; podzielił się z nim pożywieniem i dał mu trochę dolarów. Na przekór własnemu ironicznemu usposobieniu w ostatnich dniach wzrosła w nim potrzeba czynienia dobra.
Jeszcze tego samego dnia znalazł leżącą na drodze torbę plastikową; podniósł ją i wyrzucił do kosza. Ujrzał kobietę mocującą się z ciężkim wiadrem z wodą; pomógł jej je nieść. Gdy wracał do obskurnego hotelu, zaskoczył go widok smutnego kota; podszedł do niego i go pogłaskał.
Lecz kiedy jego dłoń utraciła kontakt z sierścią, zaszła w nim zmiana. Spostrzegł na chodniku kolejny śmieć, który wypadało podnieść, lecz ręka odmówiła mu posłuszeństwa. W nagłym błysku przerażającego olśnienia zrozumiał: wyczerpał limit. Poczuł, jak jego serce zalewa czarny ocean mroku. Rzucił kamieniem w kota i przestał być doktorem Jonesem.