Pewien indyjski mnich medytował pod drzewem figowym i przeczuwał, że za chwilę dozna oświecenia. Wiele lat ciężkiej pracy oraz mistrzostwo w kontrolowaniu umysłu i ciała miały zaowocować stanem niewyrażalnej błogości. Nagle umysł niedoszłego świętego nawiedziło zwątpienie.
Uświadomił sobie, że chęć pozbycia się własnego ja wynika przecież z niego samego, z tego, co uważa za źródło wszystkich swoich problemów. To ja chce przekroczyć ja. Jak można ufać czemuś, czego właśnie chce się pozbyć?
Choć mnich mógł kontrolować swoje myśli, tych nie chciał tłumić. Wiedział, że musi uczciwie zmierzyć się z pojawiającymi się pytaniami.
Pragnienie przekroczenia ja jest niczym innym niż troską o siebie, czyli troską o ja – rozumował. Czy to nie trąci egoizmem? I co z tego, że zostanie oświecony, skoro wciąż będą go otaczać cierpiące istoty? Czy mógłby odczuwać błogość, wiedząc, jak inni błądzą i cierpią?
Mnich uznał, że w obliczu nieskończonego bólu i niewiedzy, które są udziałem wszystkich istnień, szczytem egoizmu jest porzucenie ich dla własnego dobra. A ktoś, kto jest egoistą, na pewno nie jest oświecony.
Czy oświecenie jest zatem w ogóle możliwe?
Jeśli wszelkie istoty nie zostaną oświecone, jedyne, co można zrobić, to dać przykład swoją postawą – pomyślał asceta. Jednak w żadnym stopniu nie był on zainteresowany odgrywaniem roli świętoszkowatego wzoru do naśladowania.
Mnichowi nigdy nie udało się rozwiązać tych paradoksów, dlatego przez resztę życia zachowywał się jak nieoświecony głupiec.