Homo scribens Homo scribens
i
Fot. Pavel Samokhalov
Opowieści

Homo scribens

Magda Cybulska
Czyta się 15 minut

Filolog, eseista, tłumacz z języka japońskiego. Zanim zdecydował się napisać pierwszą powieść, 20 lat tłumaczył powieści innych. Ale kiedy wreszcie w 1998 roku ukazał się pierwszy tom przygód Erasta Fandorina („Azazel), Borys Akunin zyskał sławę porównywalną z największymi rosyjskimi pisarzami minionego stulecia.

Dynamicznie rozwijająca się nowa rosyjska klasa średnia miała do tej pory do wyboru dwa rodzaje literatury – wielkich klasyków i pulp fiction. Nic pośrodku. Kryminały o Fandorinie, XIX-wiecznym detektywie, który łączy w sobie trzy archetypy: brytyjskiego dżentelmena, rosyjskiego intelektualisty i japońskiego samuraja, idealnie zapełniły tę lukę. Do dziś powstało 14 tomów jego przygód, 4 tomy przygód jego wnuka Nicholasa („Przygody magistra”) i 3 tomy z serii „Prowincjonalny kryminał, czyli przygody siostry Pelagii”, które sprzedały się łącznie w ponad 20 milionach egzemplarzy i zostały przetłumaczone na ponad 30 języków.

Borys Akunin skończył właśnie 60 lat i ogłosił, że zamyka serię o Fandorinie (swoim równolatku). Do końca tego roku ukażą się dwa ostatnie tomy, w tym „Planeta Woda”, której akcja rozgrywa się m.in. w Krakowie. Autor zamierza teraz poświęcić się nowym projektom kilkunastotomowej historii Rosji i poważnej literaturze pięknej.

Jak umrze Erast Fandorin?

A skąd pani wie, że umrze?

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Ma już 60 lat. Jak na tamte czasy to podeszły wiek…

To prawda. Ale wciąż jeszcze nie zdecydowałem, jak się z nim rozstanę. Może nie umrze? Może pozwolę mu żyć? Może w ostatnim rozdziale ostatniego tomu jego przygód wyślę go na spokojną emeryturę do Tybetu?

Byłam pewna, że szykuje mu pan jakąś godną śmierć.

Dlaczego? Wszyscy nam w kółko powtarzają, że czeka nas śmierć, ale co to tak naprawdę znaczy? Czym jest śmierć? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Nie chciałbym pchać Fandorina w jakąś nieznaną mi sytuację. To byłoby chyba nie fair.

Fandorin ma cechy kilku postaci literackich – D’Artagnana, Sherlocka Holmesa, Jamesa Bonda. Czy ma coś z pana?

Chyba tylko miłość do Japonii.

Nie wierzę. Jesteście ze sobą już 20 lat. Musieliście się do siebie jakoś upodobnić…

Fandorin jest samotnikiem. Ja mam mnóstwo przyjaciół, z którymi widuję się niemal codziennie. Trudno wyobrazić sobie, żeby Fandorin był szczęśliwie żonaty. Ja jestem. On to człowiek czynu. A ja jestem raczej refleksyjnym typem. Ale, co chyba najważniejsze, Fandorin jest postacią tragiczną. A ja z całą pewnością nie chcę nią być.

Ludzie mogą się do siebie upodabniać, jeśli w punkcie wyjścia łączy ich wystarczająco dużo. Nas nie łączy niemal nic. Recepta, według której go stworzyłem była dość prosta – sięgnąłem po moje ulubione postaci literackie i wziąłem z nich te cechy, za które najbardziej je podziwiam. Potem dodałem tę odrobinę siebie, czyli Japonię, oraz kilka mniej istotnych cech. Wstrząsnąłem, nie zmieszałem, a potem już tylko czekałem, aż mój homunkulus urośnie. Musi pani pamiętać, że tworząc tę postać nie uważałem się jeszcze za pisarza, nie wiedziałem, że Fandorin zyska taką popularność. Stworzyłem go dla żony. Kocha kryminały, dawno temu przeczytała całą Agathę Christy czy Arthura Conan Doyle’a i ciągle narzekała na poziom współczesnych kryminałów. Dlatego postanowiłem napisać coś dla niej. Z nadzieją, że to nie tylko jej potrzeba. 

Żona to pierwszy czytelnik każdej pana książki?

Tak. Polegam na niej w stu procentach, jest także moim redaktorem. Jeśli mam wątpliwości, co do tego, jak poprowadzić wątek, na niej testuję możliwe rozwiązania. Potrafi być szczera do bólu.

Powiedziała kiedyś: „To nudne”?

Tak, nie raz. Ostatnio całkiem niedawno, kiedy pracowałem nad pierwszym tomem historii Rosji. Dlatego zdecydowałem się pisać ją równolegle w dwóch tomach – historycznym i lżejszym, beletrystycznym, przygodowym.

A co fascynuje was – pana i Fandorina – w Japonii?

Prostota. Estetyka. Podoba mi się, że Japończycy żyją według ścisłych zasad. W przeciwieństwie do większości mieszkańców zachodnich cywilizacji cenię i szanuję zasadniczość. Fandorinowi bliski jest także konfucjanizm. Mnie trochę mniej, chociaż podoba mi się koncepcja religii, która opiera się na utrzymywaniu pewnego ładu, porządku, wsłuchiwaniu się w siebie. Fandorin  nigdy nikogo nie słucha, z wyjątkiem własnego wewnętrznego Ja. Też się  staram tak żyć. To bardzo japońskie.

Fandorina w kulturze Japonii fascynuje także sposób myślenia o śmierci, waga, jaką przywiązuje się tam do sposobu, w jaki umieramy. Dlatego myślałam, że szykuje mu pan jakąś godną śmierć.

To prawda. Fandorin chciałby, żeby jego śmierć była piękna i wzniosła. To mnie irytuje – mam wrażenie, że czasami bierze siebie zbyt poważnie.

A pan nie chciałby umrzeć godną śmiercią?

Nie chciałbym umrzeć śmiercią śmieszną. To jedna z moich obsesji. Boję się, że skończę w sposób, który na zawsze zdeterminuje pamięć o mnie. „Borys Akunin? Czy to ten pisarz, któremu cegła spadła na głowę?”. To przerażające, że ten jeden moment może zaważyć na tym, jak zostanie się zapamiętanym. Że śmieszna śmierć może przekreślić dostojne życie. Pisał o tym już Milan Kundera. Ja też, w eseju o „brzydkich śmierciach pięknych ludzi”. Weźmy takiego detektywa Allana Pinkertona, jednego z najsłynniejszych detektywów w historii, bohatera wielu heroicznych przygód, odkrywcy spisku zmierzającego do zamordowania prezydenta Abrahama Lincolna. Prowadził brawurowe życie. A jak skończył? Poślizgnął się na chodniku, upadając odgryzł sobie język i kilka dni później zmarł na gangrenę.

Czy często myśli Pan o własnej śmierci?

Nie tyle o śmierci, ile o tym, co po śmierci. To prawdopodobnie największa z przygód, która nas czeka. Co tam jest? Inny świat? Inne życie? Inna forma istnienia? A może nic?

Ma Pan jakąś swoją ulubioną odpowiedź?

Nie. Ale jestem bardzo ciekawy. Z wiekiem coraz bardziej.

Skończył Pan właśnie 60 lat. Czy starzenie się też powinno przebiegać godnie?

To jest temat, który interesuje mnie w tej chwili chyba najbardziej. Jedną z nieodłącznych cech współczesnej cywilizacji jest kult młodości. To rodzaj iluzji, którą zrodziły kino, telewizja, reklama. Bardzo utrudnia ona życie ludziom takim jak ja, którzy weszli w wiek dojrzały. A najbardziej dojrzałym kobietom. Musimy nauczyć się żyć w starzejącym się społeczeństwie. Długość życia coraz bardziej wzrasta i problem będzie dotyczył coraz większej grupy ludzi. Już dziś widać oznaki zmiany. Dojrzałe życie zaczyna się po czterdziestce. W Spectre, ostatnim filmie o Jamesie Bondzie, pojawia się 50-letnia Monica Bellucci, w bieliźnie, w scenie niemal erotycznej. Kiedyś to było absolutnie nie do pomyślenia. Tołstoj opisał swoją Annę Kareninę jako „niemłodą kobietę”. A ile miała lat? 26! Jak pani zauważyła, Erast Fandorin jest moim równolatkiem, ale w jego czasach oznacza to coś zupełnie innego niż w naszych. On jest już szacownym starcem.

O starości dużo myślał już w Kochanku Śmierci. Jakieś 10 lat temu…

…zaczęliśmy o tym myśleć równolegle! Fandorin opracował zresztą całą teorię na temat tego, co to znaczy starzeć się godnie. Narzucił sobie pewien rygor dnia codziennego. Ćwiczenia dla ciała i dla umysłu, dzięki którym miałby być sprawny i zdrowy. Też mam swoje sposoby. Starość to interesujący czas – nikt nas przecież nie uczy, jak się starzeć, każdy musi sam odkryć swój sposób. Czuję się jak Krzysztof Kolumb, który właśnie wkroczył na nowy ląd.

Nie boi się Pan śmierci. Dlaczego?

Podejrzewam, że w starzejącym się organizmie zachodzą jakieś zmiany fizjologiczne, które ułatwiają godne odejście. Znikają też marne lęki, które towarzyszą ludziom młodym. Ja na przykład przestałem się bać śmieszności. Na starość w ogóle przestałem się martwić tym, co pomyślą o mnie inni. Liczba osób, z których zdaniem się liczę, skurczyła się do zaledwie kilku. To niebywały komfort pozwalający osiągnąć stan, który nazywamy spokojem ducha. Wraz z wiekiem nabrałem też większej wyrozumiałości dla innych, mam w sobie mniej złości. Godne starzenie polega chyba na tym, że człowiek koncentruje się na tym, co wraz z wiekiem dostaje, a nie na tym, co traci. 

A co się traci?

Kondycję! Ale nad tym można pracować, jak Fandorin. Tyle że zajmuje coraz więcej czasu. To, co młodemu człowiekowi było dane za darmo, stary musi opłacić. Ale przede wszystkim traci się przyjaciół, którzy umierają. Jednak to ma swoje plusy. Coraz więcej osób czeka na mnie po drugiej stronie. To moi agenci. Liczę na to, że zanim umrę, zdążą się tam jakoś fajnie urządzić. Umierając młodo, ląduje się po drugiej stronie samotnie.

Zakładając, że jest jakaś druga strona.

Proszę nie myśleć, że wyobrażam sobie tę drugą stronę jako wygodną chmurkę na niebie. Nie próbuję nawet wyobrazić sobie tej drugiej strony, ale zakładam, że istnieje. Jeśli nie – to nie ma o czym gadać!

Czy jest coś, czego się Pan boi?

Złapał mnie kiedyś potworny ból kręgosłupa. Nie mogłem stać, leżeć, pracować, spać. Chodziłem do różnych lekarzy – żaden nie potrafił mi pomóc. W końcu, kompletnie zrezygnowany, poszedłem do chińskiej znachorki. Powiedziała mi, że w tym miejscu kręgosłupa kumuluje się strach przed porażką i może mnie wyleczyć, ale wtedy strach zniknie. Nie zgodziłem się. Ostatecznie trochę go zmniejszyła i przesunęła w wygodniejsze miejsce.

Że stracę zdolność pisania. Że nie będę miał o czym pisać. Nie mam problemu z pomysłami – w komputerze trzymam plik zawierający kilkadziesiąt gotowych pomysłów na książki. Problem jest ze słowami – wykorzystałem już wszystkie znane mi wyrazy, we wszystkich znanych mi konfiguracjach. Mój język stracił świeżość. 

Znam wielu muzyków, reżyserów, których dotknęło to nieszczęście. Nadal nie przestają tworzyć, ale dla sztuki już dawno umarli.

Jak uniknąć ich losu?

Nieustannie podnoszę sobie poprzeczkę. Georges Perec napisał powieść bez użycia litery „e” [Zniknięcie]. U Siergieja Dowłatowa w jednym zdaniu żadne ze słów nie zaczyna się na tę samą literę. To świetne pomysły – zmuszają pisarza do szukania nowych rozwiązań. Polifonia też jest takim sposobem – kiedy historia głównego bohatera opowiadana jest z perspektywy bohatera pobocznego. Często jej używam i wtedy czuję, że muszę pisać jako ktoś zupełnie inny. Staram się też zmieniać gatunki. Czasem piszę ukrytymi rymami. Poza kryminałem fabularnym buduję też w moich książkach drugi kryminał, filologiczny, przeważnie w żaden sposób niezwiązany z wątkiem głównym. Odwracam mitologiczne wątki, nawiązuję do Dumasa, Tołstoja czy Dostojewskiego. Nie zastanawiam się, czy jest to dla odbiorcy czytelne. Zależy mi po prostu na tym, żeby każda książka była dla mnie wyzwaniem. I to kolejny powód, dla którego muszę jak najszybciej rozstać się z Fandorinem. Myślę, że mnie zrozumie. Obaj uważamy, że człowiek powinien właściwie przeżyć swoje życie. Tylko wtedy ten ostatni etap będzie etapem najlepszym. 

Co to znaczy „przeżyć właściwie swoje życie”?

Nie odwracasz oczu od tego, co cię przeraża. I zaczynasz rozumieć, że to nie takie straszne. To dotyczy także śmierci. 

Właściwie przeżyte życie to takie, w którym każda kolejna faza okazuje się lepsza od poprzedniej. Przechodząc z jednej do drugiej, zawsze coś się traci, ale też zyskuje. Istotne jest, żeby to, co uzyskane, było ciekawsze od tego, co utracone. Ale to indywidualna sprawa. Tak jak dla każdego starość zaczyna się w innym miejscu. Są ludzie, którzy pozostają dziećmi do końca życia. Częściej mężczyźni niż kobiety, bo nie przechodzą tej przemiany, która związana jest z narodzinami dzieci. Szczególnie że my instynktownie staramy się  tej przemiany uniknąć i pozostać wiernymi swoim psychicznym nawykom z młodości. Są oczywiście wyjątki – moja ciotka. Urodziła dzieci, ma już wnuki, 84 lata na karku, a wciąż zachowuje się, jakby miała 22. 

A jaki jest Pana wewnętrzny wiek?

45 lat. Kiedy miałem 30 lat, otoczenie brało mnie za flegmatycznego, kiedy skończyłem 60 lat, wiele osób twierdzi, że zachowuję się niepoważnie. Ta druga opcja jest dla mnie dużo wygodniejsza. Ale mam świadomość, że się starzeję i to jeden z powodów, dla których postanowiłem porzucić Fandorina. Kryminał to literatura lekka, rozrywkowa – trochę nie wypada mi jej już uprawiać. Czas na cięższe gatunki. Puszkin mówił: „Wiek prowadzi nas ku ważnym sprawom”. Ja zacząłem pisać historię Rosji.

Dlaczego akurat to?

Bo nie rozumiem mojego kraju. Kiedy w Rosji pojawiła się szansa na zmianę, włączyłem się w ruch dysydencki. Chociaż moje życie polega na podróżowaniu, przez dłuższy czas pozostawałem w Rosji, wspierając demokratyczną opozycję. W końcu zrozumiałem, że nie zmienimy na siłę Rosji. Nie znam już dziś nikogo, kto wspiera Putina. Nikogo, kogo mógłbym przekonać do swoich racji. Ale lud wciąż go popiera i jest głuchy na moje argumenty. Doszedłem do wniosku, że aby go zrozumieć, muszę się cofnąć do samego początku. 

Gdzie był ten pierwszy błąd?

Nie chodzi o błędy. Potencjalnie każda sytuacja może doprowadzić do negatywnych albo pozytywnych skutków. Tak jak w naszym życiu. Często coś, co postrzegaliśmy jako błąd, po latach okazuje się najlepszym, co nam się w życiu przydarzyło. Historia to instrukcja obsługi państwa, narodu. Jak go rozumieć, jak z nim postępować, jak do niego trafić. 

To będzie Pana najważniejsze życiowe dzieło?

Mam dwa takie projekty. Drugi jest czysto literacki. Zacząłem pisać poważną literaturę piękną. W Rosji ukazały się już dwie takie moje powieści. Wkrótce pojawi się trzecia. To wspaniałe doświadczenie. Odświeżające. Odkąd zostałem pisarzem, czyli już od 20 lat, piszę wyłącznie dla innych. Nigdy dla samego siebie. Mam jeszcze tylko jedno niewypełnione zobowiązanie względem wydawnictwa – ostatnią część przygód Fandorina – a później będę wolny. I będę pisał to, na co będę miał ochotę. Marzę o tym momencie.

Ma Pan już Fandorina serdecznie dosyć.

Jestem nim zmęczony. Zaczął mnie irytować, wkurzać. Zmieniłem się, poszedłem naprzód, a Fandorin stał się dla mnie obciążeniem. Przygotowując się do pisania jego kolejnych przygód, muszę dużo podróżować, poznać miejsca, które on poznaje w książkach. Byłem już na pustyni, nauczyłem się nurkować, przeleciałem balonem nad pasmem wysokogórskim i nienawidzę tego. 

O takim życiu marzy większość z nas, a Pan opowiada o tym jak o przekleństwie.

To nie tak. Uważam, że zawód pisarza to najwspanialszy zawód na świecie. Nie zamieniłbym go na żaden inny. Ale mam już 60 lat. Na etapie przygotowań do pisania książki największą przyjemność sprawia mi czytanie. I uważam, że mogę pozwolić sobie już na życie złożone wyłącznie z przyjemności. Na tym polega prawdziwa wolność.

Wolność czy zamożność?

Znam wielu bogatych ludzi, którzy całe życie robią coś, czego nienawidzą. Za dużo pracują, rzadko wypoczywają. Ja mam to szczęście, że zarabiam pieniądze, robiąc to, co sprawia mi największą przyjemność. Praca to coś nieprzyjemnego. Wykonując ją, marzysz o tym, żeby jak najszybciej skończyć i odpocząć. Dla mnie pisanie jest takim odpoczynkiem, moim sposobem na istnienie. Jestem homo scribens, człowiekiem piszącym. 

Czy to znaczy, że pisanie przychodzi Panu łatwo?

Nie, dlatego narzuciłem sobie rygor. Najpierw tworzę listę bohaterów, ich cech, życiorysów, czasem nawet sięgających kilku pokoleń wstecz. Potem – dość precyzyjny plan wydarzeń. Dopiero wtedy zabieram się do pisania. Kiedy zaczynam, mam w głowie idealny obraz tego, jak powinna wyglądać powieść. Później już tylko się od tego obrazu oddalam – brakuje mi cierpliwości i talentu. Oceniam moje książki po tym, jak dużo udało mi się zachować z tego pierwotnego wyobrażenia. Jeśli to 80%, jest świetnie. 

Czytałam, że ma Pan cztery domy – w Moskwie, Londynie i dwa we Francji – a w każdym identyczny gabinet. To prawda?

Trzy są identyczne, czwarty kompletnie inny – ten, w którym piszę literaturę rozrywkową. Jest pusty. Tylko biurko, krzesło i białe ściany. Nie chcę się rozpraszać. Pozostałe gabinety rzeczywiście trudno odróżnić. Wyglądają, jakby je żywcem wyjęto z XIX w. 

Czytałam też, że lubi Pan grać. PlayStation czy Xbox?

Chce mnie pani obrazić? Brzydzę się konsolami. Gram na komputerze. W poważne gry strategiczne dla dużych chłopców. Codziennie ratuję świat. 

Ile godzin dziennie?

Dwie? Trzy?

Więcej czasu poświęca Pan na gry strategiczne niż na pracę.

To prawda. Pracuję zawsze rano, godzinę – półtorej. Jeśli potrzebuję pomysłów, idę na spacer, zawsze tą samą trasą, po drodze robię notatki. Potem spotykam się z przyjaciółmi, gram w gry strategiczne, ładuję baterie. Brzmi wspaniale, co? Bo moje życie jest wspaniałe. Jak siebie słucham, to sam sobie zazdroszczę. 

 

Czytaj również:

Przestępca zawsze zostawia ślad Przestępca zawsze zostawia ślad
Opowieści

Przestępca zawsze zostawia ślad

Ryszard Ćwirlej

Tuż przed pierwszomajowym świętem Zakładami Naprawczymi Taborów Kolejowych w Pile wstrząsnęła przerażająca zbrodnia. Na szczęście na miejscu – jak zwykle – był kapral Teofil Olkiewicz.

Piła
Piątek, 29 kwietnia 1966 r.,
godzina 22.30

Cztery lampy uliczne, udekorowane biało-czerwonymi i czerwonymi flagami, niby świeciły, ale tak marnie, że lepiej było uważać na nogi. Zresztą o tej porze w centrum Piły i tak prawie nie uświadczyło się już przechodniów. Bo i nie było po co łazić po mieście. Knajpy zamykano o dziesiątej, więc na żadne kulturalne rozrywki nie można było liczyć. Przez ten niedoświetlony plac Powstańców Wielkopolskich przechadzał się tylko wolnym krokiem dwuosobowy patrol milicyjny. Funkcjonariusze podeszli do trybuny honorowej, którą właśnie wznieśli robotnicy z ZNTK. Ci szczególnie się postarali, bo w zeszłym roku budowała ją brygada z „Polamu” i kolejarze chcieli się wykazać dobrą robotą, wygrywając we współzawodnictwie socjalistycznej pracy. Trybuna wyglądała solidnie, więc władze partyjne, które miały witać z niej przechodzący pierwszomajowy pochód, powinny być zadowolone. Milicjanci obeszli konstrukcję, a jeden z nich zajrzał nawet pod spód, tak na wszelki wypadek, bo przecież nie w poszukiwaniu jakichś niebezpiecznych materiałów. Walka klasowa z reakcją już dawno się zakończyła, więc nikt nie spodziewał się, że ktoś mógłby władzy ludowej chcieć zaszkodzić albo – nie daj Boże – jeszcze ją uszkodzić. Funkcjonariusz wolał jednak dmuchać na zimne i dlatego zajrzał tam, przyświecając sobie latarką. Jednak prócz resztek desek, które zostały po wznoszeniu budowli, niczego nie znalazł. Dokonawszy inspekcji, milicjanci ruszyli przed siebie w kierunku ulicy Świerczewskiego. Tam, w restauracji „Stylowa” niedawno zakończył się dancing, więc należało się spodziewać, że kelnerki będą potrzebowały pomocy, by pozbyć się jakiegoś podchmielonego gościa. Funkcjonariusze w zależności od nastroju albo grzecznie wypraszali pijaka, albo też dzwonili po radiowóz, by odwieźć delikwenta wprost w gościnne progi izby wytrzeźwień.

Czytaj dalej