Tuż przed pierwszomajowym świętem Zakładami Naprawczymi Taborów Kolejowych w Pile wstrząsnęła przerażająca zbrodnia. Na szczęście na miejscu – jak zwykle – był kapral Teofil Olkiewicz.
Piła
Piątek, 29 kwietnia 1966 r.,
godzina 22.30
Cztery lampy uliczne, udekorowane biało-czerwonymi i czerwonymi flagami, niby świeciły, ale tak marnie, że lepiej było uważać na nogi. Zresztą o tej porze w centrum Piły i tak prawie nie uświadczyło się już przechodniów. Bo i nie było po co łazić po mieście. Knajpy zamykano o dziesiątej, więc na żadne kulturalne rozrywki nie można było liczyć. Przez ten niedoświetlony plac Powstańców Wielkopolskich przechadzał się tylko wolnym krokiem dwuosobowy patrol milicyjny. Funkcjonariusze podeszli do trybuny honorowej, którą właśnie wznieśli robotnicy z ZNTK. Ci szczególnie się postarali, bo w zeszłym roku budowała ją brygada z „Polamu” i kolejarze chcieli się wykazać dobrą robotą, wygrywając we współzawodnictwie socjalistycznej pracy. Trybuna wyglądała solidnie, więc władze partyjne, które miały witać z niej przechodzący pierwszomajowy pochód, powinny być zadowolone. Milicjanci obeszli konstrukcję, a jeden z nich zajrzał nawet pod spód, tak na wszelki wypadek, bo przecież nie w poszukiwaniu jakichś niebezpiecznych materiałów. Walka klasowa z reakcją już dawno się zakończyła, więc nikt nie spodziewał się, że ktoś mógłby władzy ludowej chcieć zaszkodzić albo – nie daj Boże – jeszcze ją uszkodzić. Funkcjonariusz wolał jednak dmuchać na zimne i dlatego zajrzał tam, przyświecając sobie latarką. Jednak prócz resztek desek, które zostały po wznoszeniu budowli, niczego nie znalazł. Dokonawszy inspekcji, milicjanci ruszyli przed siebie w kierunku ulicy Świerczewskiego. Tam, w restauracji „Stylowa” niedawno zakończył się dancing, więc należało się spodziewać, że kelnerki będą potrzebowały pomocy, by pozbyć się jakiegoś podchmielonego gościa. Funkcjonariusze w zależności od nastroju albo grzecznie wypraszali pijaka, albo też dzwonili po radiowóz, by odwieźć delikwenta wprost w gościnne progi izby wytrzeźwień.
Gdy na placu zrobiło się już całkiem pusto, z krzaków rosnących na skwerze wyszedł człowiek odziany w ortalionowy płaszcz ściśnięty paskiem. Rozejrzał się, a gdy się upewnił, że jest sam, ruszył szybko w kierunku trybuny. Tam znowu przystanął, omiótł spojrzeniem całą okolicę i wepchnął się pod deski. Po chwili wyszedł, otrzepał uwalane na kolanach spodnie, a potem potruchtał w stronę dochodzącej do placu nieoświetlonej ulicy Budowlanych.
Sobota, 30 kwietnia 1966 r.,
godzina 7.30
Nikt nie umiał pić tak jak kolejarz Stachu Gwizdała. Wystarczyło, że przyłożył kufel do ust i jednym łykiem opróżniał go do połowy.
– Na Pierwszego Maja musi być pogoda – stwierdził, ocierając pianę z wąsów.
– W zeszłym roku padał deszcz – nie zgodził się z nim Antek, którego nazwiska nikt nie znał, poza brygadzistą, i dlatego wszyscy nazywali go Balonem z racji okrągłej i łysej jak kolano głowy.
– No coś ty, Balon. Jak wtedy padało, to teraz wcale nie musi – poparł Stacha Zenek Feliksiak, najmłodszy z całej trójki degustatorów piwa.
– No