I cóż, że wirus? I cóż, że wirus?
Przemyślenia

I cóż, że wirus?

Stasia Budzisz
Czyta się 5 minut

No i co, że dżuma, cholera czy inny wirus? Okazuje się, że ludzie zawsze chcą prowadzić normalne życie.

W przypadku epidemii okazałam się kompletną ignorantką. O tyfusach, gruźlicach czy hiszpance czytałam w książkach i byłam przekonana, że kiedy wybucha epidemia (i dokładnie tak samo wyobrażałam sobie stan wojny) życie staje w miejscu. Że ludzie nie są w stanie myśleć o niczym innym niż właśnie o tym, że kończy się ich świat, a oni zaraz stracą życie. Niby bohaterowie Camusa czy Herlinga-Grudzińskiego robili coś jeszcze poza walką o przetrwanie, ale wydawało mi się, że była to po prostu konieczność fabularna, daleka od realności. Nie umiałam sobie wyobrazić, że w obliczu kataklizmu ktoś myśli o czymkolwiek innym. Mimo że wiedziałam, iż żadna apokalipsa nie zabrała ze sobą wszystkich.

A jednak…

Po książkę Jennifer Wright Co nas (nie) zabije. Największe plagi w historii ludzkości sięgnęłam (bez przekonania) drugiego dnia izolacji, ciągle jeszcze nie wierząc w epidemię. „Sezon grypowy” – myślałam. „Były już przecież ptasie, świńskie i inne” – myślałam. „Przesada” – myślałam. „Potrwa to tydzień, nie dłużej” – tego byłam pewna. Wszystko wokół za to mnie dziwiło: kolejki na poczcie, ludzie w maskach, ekspedientki w rękawiczkach, zamknięte szkoły, praca z domu. I panika, że brakuje drożdży. Drożdży?!

No więc tak zaczyna się przerażenie? Puste półki w sklepach są tylko jednym z jego przejawów.

We wstępie u Wright przeczytałam:

„Żyjemy w bezprecedensowo szczęśliwej epoce. Doświadczyliśmy niemal trzydziestu lat bez choroby, której nie umielibyśmy leczyć, zabijającej tysiące zdrowych ludzi w bogatych krajach. Nie potrafię rozstrzygnąć, czy to szczęście się kiedyś skończy – mam nadzieję, że nie – ale w przeszłości zawsze w końcu do tego dochodziło”.

Czyżby rzeczywiście doszło? I to tak zwyczajnie, że moje myśli nie oscylują wokół kataklizmu, że nie panikuję, kiedy ktoś nie zachowuje wobec mnie dystansu, i marzę tylko o tym, że kiedy to się skończy, pójdę z przyjaciółmi na piwo. Bo przecież się skończy, prawda?

Pandemiczne absurdy

Czy to była dżuma, która w XIV w. zabrała ze sobą 30% populacji Europy, czy syfilis, którego pierwszy wybuch pozbawił życia ponad milion Europejczyków, zawsze – jak pokazuje historia – ludzie porzucali racjonalne myślenie na rzecz magii albo wiary. W zależności od tego, co było w mainstreamie. Starożytni Rzymianie obwieszali się talizmanami, które miały ich chronić przed zarazą (ospą – jak podaje Wright – a nie karą za jednopłciowe małżeństwa). Średniowieczni chrześcijanie na drzwiach wycinali krzyże, które miały zabezpieczać ich domostwa przed wizytą czarnej śmierci.

Tak czy inaczej, od zawsze chwytano się różnych metod, by walczyć o życie. Często – jak pisze Wright – zaczynano od cebuli przetwarzanej na wiele sposobów. Wierzono w moc maski, która chroniła od smrodu, bo zgodnie z przekonaniem zabijało właśnie morowe powietrze i spojrzenie w oczy zarażonego. Uciekano się nawet do zamieszkiwania w rynsztoku, picia moczu czy treści wyciśniętej z chorobowych wrzodów. Były też przyjemniejsze sposoby: picie wina (staram się stosować niemal każdego dnia!), przegotowanej wody i używanie mydła. (To ostatnie wzięliśmy sobie do serca, bo – prócz drożdży – mydło najszybciej zniknęło ze sklepowych półek).

Kozioł ofiarny

Okazuje się bowiem, że kiedy wybucha zaraza, wciąż popełniamy dokładnie te same błędy, co 300, 400 i 500 lat temu. I, choćby wydawało się nam to niedorzeczne, okazuje się, że przeszłość nie jest bardziej niedorzeczna niż teraźniejszość. Bo – jak pisze Wright – „ludzie z przeszłości nie wiedzieli, że żyją w przeszłości”. I zawsze (sic!) szukali winnego.

My też szybko zaczęliśmy szukać winnych, określać źródła zła, nadawać sens chaosowi. I walczyć z koronawirusem: tarczą, monstrancją, święconą wodą. Rzymianie obwinili chrześcijan za to, że zdenerwowali bogów i ci zesłali na ziemię zarazę. Kilka wieków później chrześcijanie oskarżyli Żydów o celowe zatruwanie studni i rozprzestrzenianie się dżumy (Wright wspomina, że w nagonkach życie straciło około 20 tys. Żydów). O syfilis, francuską chorobę, oskarżano nierządnice, o AIDS – homoseksualistów, a o koronawirusa – no cóż, czas pokaże, ale na ten moment Chińczyków, migrantów i technologię 5G.

Samotność, moda i choroba

Niemniej – jak pisze Wright – różne plagi spadały na ludzkość. Jedne budziły strach i panikę, inne nęciły atrakcyjnością. Lęk niosły te, które odciskały swoje piętno: trąd, ospa czy syfilis (głównie, kiedy w wyniku przebiegu tej ostatniej chorym odpadały nosy). Rodziło to wykluczenie i podejrzenie, że choroba jest karą za grzechy, nawet jeśli dotyka duchownych. Widoczną karą.

Inaczej było z gruźlicą. Chyba żadna choroba nie wytworzyła wokół siebie takiego mitu niezwykłości. W końcu zapadali na nią ludzie „lepsi”, będący bliżej Boga, kuracjusze górskich sanatoriów, romantyczni arystokraci, literaccy bohaterowie. Z rzadka wspominało się o okrutnej śmierci, która była końcem tej niezwykle pożądanej (sic!) choroby.

Jennifer Wright prowadzi nas po świecie chorób, nie tylko tych spektakularnych. Skupia się też na mniej znanych, takich jak plaga taneczna, śpiączkowe zapalenie mózgu, polio, a także… lobotomia. Choć ta ostatnia znalazła się tu ewidentnie na doczepkę, bo do książki o chorobach pasuje jak pięść do nosa. Niemniej autorka dowodzi, że historia medycyny nie musi być nudna. I zwłaszcza dziś możemy z niej wiele wyciągnąć, patrząc choćby na połączenia zaraz z polityką.

Tak było w przypadku grypy hiszpanki, która tylko w 1918 r. pociągnęła za sobą 50 mln ludzi w kwiecie wieku. Ale była wojna i nikt nie miał głowy do zarazy! Bo wiadomo, że kiedy wybucha wojna, to pierwsza polega prawda – jak powiedział w 1917 r. Hiram Johnson. Zostają więc dziennikarze, którzy powinni jej bronić, bo „chociaż dokładny opis rozwoju epidemii w prasie nie powstrzymałby wirusa, to pojedynczy nagłówek w jakiejś gazecie w rodzaju »Nie idźcie na żadną paradę. Na miłość Boską, odwołajcie tę głupią paradę« mógł przecież uratować setki ludzi”.

A historia lubi się przecież powtarzać.

Czytaj również:

Dziesięć nowych faktów na temat śmierci Dziesięć nowych faktów na temat śmierci
i
ilustracja: Igor Kubik
Wiedza i niewiedza

Dziesięć nowych faktów na temat śmierci

Kevin Dickinson

Od setek lat w rozmaitych kulturach antropomorfizowano śmierć, by oswoić tę straszliwą tajemnicę. Współczesna nauka zdołała ją odczarować, przedstawiając ją jako proces biologiczny. Mimo to pozostaje wciąż wiele zagadek. Śmierć bada się po to, by ulepszyć życie – a nie dla podkreślenia, jak smutny koniec czeka nas wszystkich. 

Czarna peleryna. Kosa. Uśmiech trupiej czaszki. Ponury Żniwiarz to klasyczne sposoby na przedstawienie śmierci w zachodnich społeczeństwach, ale bynajmniej nie jedyne. Starożytne kultury antropomorfizowały śmierć na przeróżne sposoby. W greckiej mitologii przybierała ona postać uskrzydlonego młodzieńca Tanatosa. Skandynawskie mity mówią o posępnej bogini Hel, hinduizm ma natomiast boga Jamę.

Czytaj dalej