Imperium kontratakuje Imperium kontratakuje
Przemyślenia

Imperium kontratakuje

Jakub Popielecki
Czyta się 5 minut

Nowa część Gwiezdnych wojen zaczyna się prawie jak Manifest komunistyczny. Marks i Engels otwierali swój klasyczny tekst przestrogą przed krążącym po Europie widmem. Najnowsza część sagi z „odległej galaktyki dawno, dawno temu” wita nas tymczasem zdaniem „Martwi mówią!”. I już ten wykrzyknik, pierwszy znak interpunkcyjny w sunącym przez kosmos otwierającym tekście, brzmi niczym zgrzyt. Nic dziwnego: to wykrzyknik desperacji.

Powrót „martwych” oznacza bowiem konserwatywny zwrot ku przeszłości, ku owemu „dawno, dawno temu”. Krążące nad nowym filmem J.J. Abramsa widmo nie jest ani „mrocznym widmem” z tytułu jednej z poprzednich części serii, ani tym bardziej widmem komunizmu z Marksa. Wręcz przeciwnie: to widmo kapitalizmu. Dzień dobry, poproszę bilet na Gwiezdne wojny, epizod numer $$: „Korporacja kontratakuje”.

Zrekonstruujmy łańcuch przyczynowo-skutkowy. Poprzednia część gwiezdnej sagi, Ostatni Jedi, choć spodobała się krytykom i zarobiła miliony monet, podzieliła widownię na dwa obozy, zantagonizowane niczym Jedi i Sithowie. Jedni chwalili reżysera Riana Johnsona za to, że wytyczył Gwiezdnym wojnom nową ścieżkę rozwoju: rzecz absolutnie niespotykana w przypadku ósmych części multimilionowych franczyz. Drudzy odsądzali go jednak od czci i wiary za niezaspokojenie ich oczekiwań i klasyczne „zabicie dzieciństwa”. Podobnie jaskrawa kontrowersja nie mogła przejść niezauważona w biurach zarządzającego sagą studia Disney. A kiedy następny gwiezdnowojenny film, Han Solo, okazał się finansową klapą, decydenci w garniturach zadrżeli. Skywalker. Odrodzenie to bezpośrednia reakcja na ów kryzys: seans korporacyjnego gaszenia pożaru. 

Taka już prawda o Hollywood. Póki monety się zgadzają, studia mogą sobie pozwolić na eksperymenty i ambitne próby rozwijania marki. Ale w tarapatach zawsze następuje zachowawczy manewr powrotu do matrycy. Nic więc dziwnego, że tym razem za kamerą stanął „bezpieczny” J.J. Abrams, specjalista od lakierowania naszych filmowych wspomnień. Już raz przecież sprawdził się w temacie, kręcąc (co ważne) całkiem niezłe Przebudzenie Mocy, które (co ważniejsze) zarobiło kupę forsy.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Dlatego jeśli w Ostatnim Jedi Johnson wyczyścił fabularną szachownicę Gwiezdnych wojen, robiąc miejsce na zupełnie nowe historie, to w Skywalkerze. Odrodzeniu Abrams mówi: „Hej, fani, wracajcie, wciąż mamy stare pionki, które lubicie”. Proste: Johnson poszedł za logiką historii i potrzebami bohaterów, Abrams idzie za logiką biznesplanu i potrzebami korporacji. Efektem jest jednak brzydki kompromis: cyniczny film dla nikogo.

A już na pewno nie dla tych, którzy szanują Ostatniego Jedi. Abrams – wspierany przez współscenarzystę Chrisa Terrio – bierze sobie bowiem do serca przykaz pracodawców i jedzie po linii najmniejszego oporu. Na początek odkręca więc wszystko, co „napsuł” Johnson. Pierwsza godzina filmu spędzona jest zatem – dosłownie – na przepraszaniu i uspokajaniu zirytowanych fanów. Druga zaś to istne „greatest hits”, gabinet fabularnych luster, w którym odbija się niemal każdy ikoniczny moment sagi. Znacie? To posłuchajcie.

Dość powiedzieć, że Abrams za pięć dwunasta przywraca postać złego imperatora Palpatine’a (Ian McDiarmid), ujawniając, że to oczywiście on Stoi za Wszystkim. Zwrot akcji rodem z fanfiku. Albo lepiej – z piaskownicy. „A teraz Imperator ujawni, że ma flotę tysiąca Imperialnych Niszczycieli!” – powiedział siedmioletni J.J. „A teraz Imperator strzeli piorunem, który unieruchomi wszystkie statki rebeliantów!” – zawtórował mu siedmioletni Chris. Dam głowę, że tak wyglądało pisanie scenariusza.

Oczywiście, kolejne Gwiezdne wojny to filmy przede wszystkim dla siedmiolatków właśnie – nawet jeśli pozostają najbliższe sercom sfrustrowanych facetów w średnim wieku. Można jednak respektować takiego widza, opowiadając mu o laserach i robotach elegancko, z epickim oddechem narracyjnym. Abrams woli jednak narracyjny bezdech. Z miejsca wskakuje więc w nadświetlną, w nadziei, że omami nas kanonadą intensywnych kolorów i jaskrawych emocji, prześlizgując się nad scenariuszowymi dziurami, zbiegami okoliczności czy wymyślanymi na poczekaniu i zaraz łamanymi regułami świata przedstawionego.

Jako lejąca się z ekranu, hipnotyzująca melasa – działa. Abrams jest zbyt sprawnym reżyserem, by nie zasypać nas iskierkami humoru, eksplozjami akcji, operatorskimi smaczkami. Wypada to jednak desperacko, zupełnie niczym otwierający film wykrzyknik. Nawet jeśli z ekranu raz za razem bije autentycznym kinematograficznym pięknem, twórca nie pozwala się nim nasycić, bo zaraz goni do kolejnego landszaftu. Oglądać ten film to jak kartkować kalendarz National Geographic: widoczek, widoczek, widoczek, następny, jeszcze jeden, szybciej, szybciej!

Szkoda, bo zarówno Przebudzenie Mocy, jak i – zwłaszcza – Ostatni Jedi najsilniej stały bohaterami. Spektakl kosmicznych atrakcji napędzały tam wiarygodne portrety psychologiczne i autentyczna chemia między aktorami. W Skywalkerze za spontaniczne interakcje robi zaś jałowe trajkotanie i przekomarzanie się, a zamiast scenariuszowych ścieżek rozwoju jest scenariuszowe dreptanie w miejscu. Poe (Oscar Isaac), Finn (John Boyega), Rose (Kelly Marie Tran) nominalnie są w filmie, coś tam krzyczą, gdzieś tam biegną, do kogoś tam strzelają. Ale nie przechodzą żadnej drogi, żadnej przemiany, nic nie osiągają. Nowe postacie – w rodzaju Zorii Bliss (Keri Russell) – nie wnoszą nic poza wizualnym urozmaiceniem w kadrze. „Stara gwardia” – w rodzaju Palpatine’a – odcina zaś kupony, usztywniona w powtarzaniu tych samych od lat póz.

Film stara się przynajmniej oddać sprawiedliwość dwóm centralnym figurom dramatu – Rey (Daisy Ridley) i Kylo Renowi (Adam Driver). Za dużo tu jednak markowanych scenariuszowych kropek, niezasłużonych narracyjnych ulg i banalnie melodramatycznych rewelacji. Za dużo schematów typu „Rey porzuca przyjaciół i odchodzi na bok, by zająć się sprawami Mocy, po raz trzeci z rzędu w tym samym filmie”. Nawet ich potyczki na miecze świetlne wypadają blado – może dlatego, że jest ich tu aż tyle (chociaż doceniam inscenizacyjny pomysł, by pokazać zmęczenie pojedynkujących się, którym w trakcie walki… drętwieją ręce). Szkoda patrzeć, jak intensywne, ewidentnie głęboko przeżyte aktorstwo Ridley i Drivera marnuje się na podprowadzenie żenująco zachowawczych puent.

Abrams manifestował, że chce zamknąć tym filmem całą dziewięcioczęściową sagę. Niestety, nie udaje mu się nawet zamknięcie najnowszej trylogii: stawki nie czuć za grosz, a koniec wydaje się arbitralny, wyrachowany. Dlatego nic dziwnego, że w tak mechanicznym filmie najlepiej wypadają… roboty. Stary znajomy C3PO (Anthony Daniels) dostaje (chyba po raz pierwszy w historii serii) całkiem wdzięczny wątek. Debiutujący na ekranie D-O trafia zaś prosto w widzowskie emocje, które przeliczą się bezpośrednio na pieniądze, jakie wydamy, by kupić jego rozmaite podobizny. Oba droidy stają się też – oczywiście zupełnie niechcący – rzecznikami zrobionych w balona widzów Skywalkera. Pierwszy daje sobie wymazać pamięć, drugi – niegdyś źle potraktowany – intonuje grzeczne: „Nie, dziękuję”.

 

Czytaj również:

Tramp Tramp
Przemyślenia

Tramp

Jakub Popielecki

Joker jaki jest, każdy widzi: blada cera, zielona fryzura, czerwony uśmiech. Ale porównajcie wersję Jacka Nicholsona z wersją Jareda Leto, wersję Heatha Ledgera z wersją Cesara Romero czy Marka Hamilla – na dobrą sprawę więcej tu różnic niż punktów wspólnych. Na dodatek ich głównym spoiwem jest coś poza samym Jokerem, czyli Batman. Taka migotliwość, nieskończona adaptowalność jest jednak fundamentem jego ikonicznego statusu. Zabójczy klaun nie stoi w miejscu, tylko zmienia się z biegiem czasu, ewoluuje. Pokaż mi Jokera, a powiem ci, który mamy rok.

Kiedy postać jest aż tak plastyczna, rodzi się jednak pytanie: gdzie leży granica między Jokerem a czymś zaledwie jokeropodobnym? W swoim filmie Todd Phillips naciąga strunę do – wydawałoby się – granic możliwości. Joker to zazwyczaj enigma: nie wiemy, kim jest ani skąd się wziął (a jeśli nawet wiemy, to zawsze z marginesem wątpliwości). Joker tymczasem wyjaśnia niemalże wszystko. Co więcej, daje nam Jokera bez – wydawałoby się kluczowego – Batmana. Zabierz klaunowi tajemnicę, zabierz mu Człowieka Nietoperza – i co zostanie?

Czytaj dalej