Jak to jest reżyserować Jandę i Polony naraz? – rozmowa z Żukiem Opalskim Jak to jest reżyserować Jandę i Polony naraz? – rozmowa z Żukiem Opalskim
i
Żuk Opalski w swoim naturalnym środowisku
Przemyślenia

Jak to jest reżyserować Jandę i Polony naraz? – rozmowa z Żukiem Opalskim

Maciej Stroiński
Czyta się 20 minut

Józef Opalski, znany szerzej jako Żuk (kresowe zdrobnienie od imienia Józef, którym nazywano również Piłsudskiego), to żywa strasząca w Krakowie legenda, twórca teatralny, animator ZASP-u, wykładowca krakowskiej AST, a kiedyś UJ-otu. Zresztą kim on nie był – i w Starym Teatrze, i w Operze Krakowskiej, i w Teatrze Słowackiego, i na włoskiej emigracji… Pisał również dla „Przekroju”. Czasem się mówi, że wszyscy w teatrze polskim to uczniowie Lupy. A kto uczył Lupę? No właśnie.

Maciej Stroiński: Kochany Żuku, jeżeli tak mogę mówić: gdy się umawialiśmy, że porozmawiamy, powiedziałeś, że pracujesz, nagrywasz aktorów, a w ogóle to masz fryzjera. Odpowiedź godna najprawdziwszej gwiazdy! Pozwól, że zapytam, nad czym obecnie pracujesz i jak to było obciąć włosy pierwszy raz od epidemii?

Józef Opalski: Oczywiście, że możesz tak mówić. Kropka. Zgodziłem się na tę rozmowę, ale jeśli zaczniesz ją prowadzić w twoim stylu, który czasem jest zabawny i inteligentny, a czasem w ogóle nie rozumiem, o czym piszesz – rzucę w ciebie komputerem. Mam nadzieję, że trafię, i będziesz miał „teatr nowoczesny”.

Fryzjer… To nie jest prosta sprawa. Lubię być dobrze ostrzyżony, więc fryzjer to także sprawa światopoglądu. Przywiązuję się do ludzi i do miejsc. Kiedyś miałem swojego ulubionego fryzjera w Neapolu, od lat mam w Krakowie. Pan Artur z Kazimierza jest nie tylko wspaniałym profesjonalistą, superprzystojnym facetem i ma niezwykły personel, ale na dodatek – biedny! – połknął przeze mnie bakcyla teatru. I to do tego stopnia, że nawet przyjechał na moją ostatnią premierę do Gdyni. Chodzę teraz do Artura (przy zachowaniu wszelkich ostrożności, bo się boję) jak do najbliższych przyjaciół. Zresztą u fryzjera można się dowiedzieć „wszystkiego”. A jestem ciekawy świata z każdej strony…

Informacja

Z ostatniej chwili! To ostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Pracy mam trzy razy więcej niż zazwyczaj. Wszystkie te online’y (studenci, konferencje, spotkania, projekty…) spowodowały, że mój kręgosłup szyjny daje o sobie znać. Z powodów oczywistych piszę np. recenzje z przedstawień dyplomowych w AST, oglądając je na nagraniach. Co ciekawe, kolejny student AST został opanowany przez operę. Wyreżyserował (bardzo dobrze) na dyplom Giove in Argo Lottiego, kompozytora właściwie zapomnianego (1666–1740), który pisał też utwory dla późniejszego króla Polski Augusta III. W swoim czasie Lotti był bardzo popularny (skomponował 23 opery!). Teraz student Szymon Komarnicki pisze u mnie pracę o Billym Buddzie, ale – o operze Brittena. Po Karolinie Sofulak i Przemku Klonowskim to kolejny w ostatnich latach student, który nie może żyć bez opery. Tak jak, znany ci doskonale, Piotr Kletowski, który też stał się operomanem, co się zowie.

To ciekawe, że wiele osób myśli, że jestem opętany operą (może dlatego, że kilka wyreżyserowałem?). Wcale nie. Uważam, że jest to osobliwy rodzaj teatru. Czasem fascynujący. Ale gdybym zabierał ograniczoną liczbę  płyt na wyspę bezludną, to na pewno byłby to Kwintet smyczkowy Schuberta i kwartety Beethovena. Dopiero potem opery, i to w specjalnych, ukochanych przeze mnie wykonaniach, i często w fantastycznej reżyserii.

Nagrywam aktorów. Owszem, już mam za sobą dwunastu. Jeszcze dwóch. Czternastu innych nagrywa Inka Dowlasz. Przy pomocy Julii Bromberek w naszym Klubie Aktora przy Rynku (SPATiF, ZASP i Loża w jednym) realizujemy cykl Cyber-ZASP. Czytasz e-teatr, więc wiesz, o co chodzi. Te nagrania sprawiają mi wiele radości, gdyż widać, jak aktorom takie spotkania są potrzebne. Nie chcą wyjść z Klubu, szczęśliwi, że mogą sobie pogadać, napić się czegoś, poprzebywać z innymi. Na przykład Jerzy Trela zadzwonił do mnie aż kilka razy z podziękowaniami. Był już bliski depresji z osamotnienia i izolacji. Teraz, dzięki temu projektowi, aż promienieje, bo znowu był z ludźmi. Zresztą czytanie tych tekstów (od Reja po Witkacego) przynosi nam wiele satysfakcji. Mam nadzieję, że kiedy znajdą się w necie, podzieli ją z nami i nasza publiczność internetowa.

O proszę: Neapol. Zawsze chciałem cię o to zapytać, wreszcie jest okazja. O Neapolu – że tam mieszkałeś i co tam robiłeś z Federikiem Fellinim – usłyszałem zaraz przed początkiem wykładów u Ciebie (bo były takie czasy, że uczyłeś filmoznawców), Oleszczyk mi się wygadał. Jak to się stało, że przeniosłeś się z Krakowa do Włoch, i jak to się stało, że się stamtąd wyniosłeś?

Michał wszystko pokręcił. Gdzie Rzym, a gdzie Krym? O Neapolu za chwilę. Historia z Fellinim jest trochę pretensjonalna (przy znanym ci moim uwielbieniu dla twórcy mojego ukochanego filmu, czyli ), ale prawdziwa. Byłem na kolacji u Felliniego w Rzymie (sic!) i wielki Włoch zaproponował: może pójdziesz z nami na niemiecki balet? Musiałem się skrzywić, gdyż FF uśmiechnął się i powiedział: no, ale to nie jest pierwszy lepszy balet. Wtedy po raz pierwszy (w Teatro Argentina w Rzymie) zobaczyłem Pinę Bausch – oniemiałem. Wówczas też Fellini zaproponował jej rolę księżniczki Lherimii w A statek płynie.

A Neapol? Zaczęło się bardzo prozaicznie. Po prostu UJ szukał kogoś na wyjazd służbowy (uczenie polskiego i kultury polskiej) do Włoch. Marzyłem o Florencji. Z Florencji nic nie wyszło, ale odezwał się Neapol, w którym nigdy nie byłem. Pomyślałem: „Spróbuję”. I tak zaczęła się moja trzyletnia przygoda neapolitańska. Mogłem zostać, ale polskie tęsknoty i Kraków zwyciężyły. Nieraz tego żałuję…

„Przygoda neapolitańska” – uśmiecham się, gdyż bardzo kocham Neapol. Jest to miłość trudna i zawiła. Zaczęło się fatalnie. Ledwie przyjechałem, rozpętało się piekło: olbrzymie trzęsienie ziemi w 1980 roku. Zginęło kilka tysięcy ludzi, miasto było w ruinie, z której zbiera się do dzisiaj. Potem zastał mnie „na obczyźnie” stan wojenny, ale też zaczęła się przyjaźń z Herlingiem- Grudzińskim i jego rodziną, wiele wspaniałych włoskich znajomości, a moi studenci stamtąd do dziś pracują w Polsce. Jeden z nich, Lucio Gambacorta (który pomagał mi tłumaczyć Affabulazione Pasoliniego dla Tadeusza Łomnickiego), zapowiadał się na bardzo wybitnego człowieka, umarł niestety młodo. Włosi niezwykle mi pomagali, a Ania Carrubbo, wybitna włoska polonistka (pisała pracę dyplomową o Gombrowiczu), do dziś zaszczyca mnie swoją przyjaźnią. O latach neapolitańskich trzeba by osobno… Może jeszcze kiedyś do tego powrócę.

Kiedy się do ciebie dzwoni, jako „granie na czekanie” włącza się Édith Piaf. Ze znanych mi osób jeszcze tylko moja Mama ma utwór pod dzwonek, lecz u niej śpiewa Rihanna, tak już wyszło i zostało. Rozumiem, że twoja Piaf to nie jest przypadek? Pamiętam, jak na zajęciach opowiadałeś o niej – że się urodziła niewidoma, i to na ulicy, a jej babcia była burdelmamą i postanowiła pielgrzymować ze swoimi podopiecznymi do Lourdes, by wymodlić wzrok dla wnuczki. Nie przekręcam czegoś? Pamiętam głównie, że się bardzo śmiałem, kiedy to opowiadałeś, chociaż niby nie ma z czego.

No widzisz. Z tobą tak zawsze – jak się wzruszasz, to nadrabiasz kpiną. I w życiu, i w pisaniu. Można i tak. Chociaż ja, kiedy się wzruszam, to się wzruszam, a kiedy kpię, to kpię. No i dlatego Piaf. Uwielbiam ją „od zawsze”. Gdy usłyszałem Piaf w Rewii piosenek Lucjana Kydryńskiego – oszalałem. A ja w moich namiętnościach jestem bardzo stały. Pamiętam, mój pierwszy pobyt w Paryżu (bodaj w 1962 roku, z wycieczką licealną), nie miałem wtedy pieniędzy i mogłem kupić tylko małą płytę na 45 obrotów. Kiedy kupowałem Non, je ne regrette rien, sprzedawczynie płakały. Piaf była już bardzo chora… Minęły lata, miałem spotkania w Instytucie Kultury Francuskiej o Piaf, napisałem o niej wiele artykułów, nagrałem wiele audycji radiowych, wreszcie zrobiłem dyplom w PWST z Basią Kurzaj, który potem dyrektor Orzechowski zaprosił do Teatru Słowackiego (nie wiem, dlaczego ty tego teatru tak nienawidzisz?!). Zagraliśmy to w sumie ponad sto razy, nagraliśmy teatr Polskiego Radia, a nawet pojechaliśmy na występy do Paryża. Wyobrażasz sobie? Z Piaf, po polsku, do Paryża! (Graliśmy zresztą nie byle gdzie, bo w Sali Jouveta w paryskiej szkole teatralnej). Mam dziesiątki jej płyt. Wielka Edith nagrała ponad sto piosenek, z czego w Polsce słyszy się, niestety, wciąż dziesięć tych samych…

Z tym dzieciństwem też pokręciłeś. Piaf rzeczywiście urodziła się na ulicy. Natomiast wzrok straciła, kiedy miała 5 czy 6 lat. Jej babcia faktycznie pracowała w burdelu, ale jako kucharka. Prostytutki uwielbiały małą Edith i zawiozły ją na pielgrzymkę do św. Teresy z Lisieux. Odzyskała wzrok i nosiła medalik z wizerunkiem świętej do końca życia. Może dlatego śpiewała tak wiele znakomitych piosenek o prostytutkach, ze sławnym Milordem na czele.

Moja rada: słuchaj Édith Piaf, a będziesz zbawiony.

Tak zrobię! Jednym z twych powołań jest nauczycielstwo. Uczysz młodych reżyserów i młodych aktorów. Jednym z twoich uczniów był sam Krystian Lupa. Jak dzisiaj ci się uczy? Milenialsi cię nie wykańczają? Oni tylko o polityce… Zastanawiam się, jaki masz na nich sposób, bo ja z nimi już nie mogę.

Mylisz się. Większość z nich (niestety!) wcale nie myśli o polityce. To potem, gdy opuszczą uczelnię, szukają swojego „miejsca” w teatrze. I wtedy zaczyna się zabawa! I spektakle zaangażowane, i polityczne. Ale to, jakie robią przedstawienia, zależy bardziej od dyrektorów teatrów i od was, którzy to opisujecie, wychwalacie, nagradzacie… W tym roku miałem zajęcia (online, na moje i ich nieszczęście) z pierwszym i czwartym rokiem reżyserii. Żadnych problemów z komunikacją (sceny u mnie na pierwszym roku są przeniesione na wrzesień). Bardzo ich lubię i chyba (?) oni mnie też. A jakim jestem pedagogiem, możecie mówić wy, których uczyłem. Uważam zresztą, że uczenie jest osobliwym talentem.

Studenci (na wszystkich uczelniach, na których pracowałem) wiedzą i czują, że nie kłamię. Kiedy mi się coś podoba, wpadam w entuzjazm, kiedy nie, wykrzywiam się niemiłosiernie. Innym nie musi się to podobać, co mnie, i proszę mnie nie zmuszać (nie dam się!), żebym krzyczał z zachwytu razem z ławicą wyznawców. Jestem, prawdę mówiąc, dość osobny i staroświecki do bólu. I zawsze taki byłem. Urodziłem się stary, więc nie mogłem się zestarzeć. I od lat: Giorgio Strehler, Brook, Swinarski, Ronconi, Tomasz Mann, Schubert, Kurt Weill, Piaf… Oczywiście dochodzą moje nowe fascynacje: Kabaret Sama Mendesa, Marianne Faithfull, Tom Waits, Robert Lepage. Jak ja o nich nie opowiem, to kto? Staram się też od studentów dowiedzieć jak najwięcej o współczesności i ich fascynacjach. Czasem przyniosą i pokażą coś rzeczywiście ciekawego. Gorzej, kiedy idę na ich spektakle. Często jestem po prostu zażenowany. I wtedy żal mi mojego wysiłku (jak wiesz, w czasie zajęć sprzedaję naprawdę moją duszę). Myślę: „Boże! Nie tego ich uczyłem!”. I bardzo się za nich wstydzę.

Wszyscy powtarzają: „Uczyłeś Krystiana Lupę”. Ale przecież nie reżyserii go uczyłem! Miałem okres fascynacji, bardzośmy się przyjaźnili. Aż raz Krystian powiedział: „Ty chodzisz po jasnej stronie ulicy, a ja po ciemnej”. Hm, nie jest chyba tak do końca, ale… Mniejsza z tym. Zostały wspaniałe obrazki rysowane przez Krystiana (a rysuje fantastycznie!) na ścianach w moim pokoju. I piękne wspomnienia.

Powiedz mi, proszę, jakie to uczucie reżyserować Krystynę Jandę? I w połączeniu z Anną Polony? Jak to się w ogóle robi? Czy to jest możliwe? Nie każdy reżyser może się pochwalić tą pozycją w życiorysie, a kombo Janda–Polony macie chyba tylko Ty i Borys Lankosz (por. film Rewers).

(śmiech) Znowu będzie trochę pretensjonalnie, czego nie znoszę, ale tak wyjdzie, zapewniam. Kilka lat temu przetoczyła się przez Internet potężna dyskusja o mnie (tak, tak), zapoczątkowana przez jakąś damę, która pisała: „Nie znam bardziej obleśnej postaci”. I jeszcze, że dyktuję krytykom recenzje (taka plota krążyła wtedy po całej Polsce). No i kolejny – czy ja wiem, jak to nazwać? – zarzut, że ze wszystkimi jestem na „ty”. A co mam zrobić? Udawać, że tak nie jest? Chociaż… Spróbuję, bo mnie to bawi.

Otóż: w połowie lat 70. jeździłem do Augustowa na obozy „dla młodych twórców i artystów”. Przyjechał tam także Andrzej Seweryn z młodą studentką z Warszawy. Nazywała się Krystyna Janda. Zaśpiewała Surabaya Johnny, a ja napisałem zachwycony (a pisywałem wtedy do „Studenta”), że ktoś powinien natychmiast zaprosić ją do telewizji. Ha! Tak więc z Krysią (przepraszam, z panią Krystyną) znamy się od lat. Nie widuję się z nią tak często jak z Hanią Polony (przepraszam, panią Anną), która zresztą była moją studentką na reżyserii (sic!). Jakże ona czytała na zajęciach opis ostatniej sonaty Beethovena z Doktora Faustusa Manna – nigdy tego nie zapomnę! Jednym słowem, z panią Krystyną znamy się i przyjaźnimy.

Wyobraź sobie, że obie panie poznały się dopiero na planie Rewersu. (À propos Borysa Lankosza – popatrz, kto akompaniuje na fortepianie Michałowi Stachowskiemu, gdy śpiewa Mozarta na moim benefisie w Teatrze STU. Ciekawe, prawda? Przypomniała mi o tym niedawno Krysia – przepraszam, pani Krystyna – Tkacz). Trochę się plączę w dygresjach. A zatem: obie panie poznały się przy okazji Rewersu. Krysia (pani Krystyna Janda) zaprosiła Hanię (panią Annę) do swojego Teatru Polonia, a Hania zaprosiła mnie. W ten sposób powstał Pan Jowialski Fredry. Przedstawienie cieszące się niesłabnącym entuzjazmem publiczności. Recenzje były różne: bardzo złe (na pohybel!) i bardzo dobre (dziękujemy!). A niedawno Wiktor Zborowski powiedział mi, że to najlepszy Jowialski, jakiego widział.

Jak się pracowało? Nie powiem. Ani mi się śni sprzedawać moich tajemnic o wieloletnich doświadczeniach współpracy z aktorami. Powiem tylko, że było przyjemnie (pani dyrektor Krystyna stworzyła optymalne warunki do pracy), choć czasem… trudno. Jak to w teatrze. Ale ponieważ miałem do czynienia z profesjonalistami najwyższej klasy, nauczyłem się bardzo dużo. Na dodatek uwielbiam Fredrę.

Jesteś ze wszystkimi na „ty” jak ten lekarz w Pannach z Wilka, którego u Wajdy gra Andrzej Łapicki. Ty napisałeś o Jandzie, a ja o tobie. Debiutując jako krytyk operowy (śmiech), zauważyłem na tych łamach: „Jeśli masz życzenie, by coś działo się w Krakowie, umieść na początku Żuka Opalskiego, najbardziej krakowską z krakowskich osobistości”. Dobrze napisałem? Jaki masz stosunek do swej własnej krakowskości i co w ogóle czujesz do tego miasteczka? Dla mnie to jest dziura z wyboru i bardzo ją kocham. Ostatnio znajoma dzwoniła i pierwsze, o co spytała, jeszcze przed samopoczuciem, to czy mieszkam JUŻ w Warszawie. Taki trend w polskiej kulturze: wszyscy studiowali tutaj, a kariery robią tam.

To jest dziwne pytanie. Odpowiedź tym razem będzie krótka. Wcale nie czuję się krakowską osobistością. I nie bardzo wiem, o co chodzi. Skoro ty tak uważasz, to się tłumacz. Urodziłem się w Krakowie, który jest cudownie pięknym miastem. Spędziłem tu większość życia (choć oczywiście ciągnęli mnie do Warszawy) i jestem przekonany, że sporo tu zrobiłem (te festiwale, imprezy okolicznościowe, pomysły, projekty, których echa rozchodziły się – dosłownie – po całym świecie). Nie wszystko udało się zrealizować. Najbardziej chyba żałuję Festiwalu Wyspiańskiego, który w sensie programu był już właściwie gotowy. Ale Kraków jest też miastem trochę zapyziałym i trochę za bardzo zapatrzonym w siebie. A „Przekrój” właśnie, nie ja, powinien być najbardziej „krakowskim z krakowskich” objawień. Taka jest przecież jego historia. No to walczcie.

Wiem, że projekty masz nie tylko teatralne, ale też „około”. Wydasz swoją korespondencję z Barbarą Swinarską? Co jest największym wyzwaniem przy pracy z tymi listami?

Ale kto to wyda? Moja książka o Hamlecie Swinarskiego jest zaczytana do imentu, a nie ma mowy o kolejnym jej wydaniu. Wydawnictwo Literackie mnie ściga, żeby wydać listy i rozmowy meksykańskie Mrożka (na szczęście chwilowo przestali), w okropnym bałaganie w moim pokoju skrywam listy Herlinga-Grudzińskiego, Jana Kotta, Zdzisława Beksińskiego i wielu innych… A teraz Barbara Swinarska. Przez ciebie i Beatę Guczalską jakoś musiałem się tym zająć, choć – powtarzam – takie grzebanie się we własnej przeszłości jest dla mnie trudne. A często bolesne.

Wyobraź sobie na przykład, że Jan Kott pisze w 1997 roku tekst Narodowy, ale gdzie, wtedy, na szczęście dla mnie, nieopublikowany. Odkryłem go dzisiaj w paczce listów Janka (przepraszam, profesora Kotta), a zupełnie o nim zapomniałem: „Nie jeden »narodowy«, ale pięć albo sześć. I to nie tylko ze stolicy, ale i z prowincji, […] a dwa miesiące w roku w tym gmachu na placu Teatralnym niech będą zostawione dla zaproszeń teatrów zagranicznych i na różne akademie i ceremoniały. Ale jak to zrobić?! Myślę, że Żuk Opalski jest jedynym, który potrafi”. Uff, jak dobrze, że to się nie ukazało. Miałbym za swoje!

Jan Błoński, jeden z moich Mistrzów i ktoś, kogo Swinarski niezwykle cenił (jestem wdzięczny Opatrzności za to, że tak wielu wspaniałych ludzi w moim życiu spotkałem!), często powtarzał, że za bardzo wszystko prywatyzuję. Miał rację: zawsze ważniejsze dla mnie jest to, czy kogoś lubię, czy nie, podziwiam lub szydzę, niż jakieś ogólniki, teorie, postdramaty i postteatry. Może to jakiś defekt, czy ja wiem? Ale rzeczywiście tak jest. I widać to w tych różnych zbiorach moich listów. Aż nadto intymnych. Pewnie była to też kwestia zaufania do mnie, że aż tak osobiście pisali. Wiele tematów w listach dotyczy osób żyjących. I obawiam się, że gdybym je opublikował, musiałbym wyemigrować.

Odnosi się to także do listów Basi Swinarskiej. Basia była osobą piekielnie inteligentną, obdarzoną sporym talentem literackim. Reagowała z furią, gdy ją ktoś zaczepił lub „wlazł jej w paradę”. Nie oszczędzała i mnie (ale to osobna opowieść o jej tłumaczeniach Brechta i listach do redakcji „Nie”). Konrad Swinarski nie rozwiódł się z nią, bardzo był do niej przywiązany i nieraz tłumaczył przed innymi jej „wyskoki” i szaleństwa. Taka jest prawda. I każdy, kto będzie chciał się serio pochylić nad biografią Konrada Wielkiego, będzie musiał zająć się także jego żoną. Choć nie była osobą lubianą i cenioną w środowisku, to przecież towarzyszyła mu i w pracy artystycznej, i w życiu, niesłychanie wszak skomplikowanym. Jej List do Zygmunta (Zygmunta Grenia) opublikowany w „Życiu Literackim” w 1975 roku, po śmierci Swinarskiego, jest wstrząsającym dokumentem. Jak bardzo wszystko to trudne, odczuła Beata Guczalska, publikując tekst Znane i nieznane listy Konrada Swinarskiego („Didaskalia” z października 2018). Od razu była awantura. A to dopiero prapoczątek.

Żuk Opalski w swoim naturalnym środowisku
Żuk Opalski w swoim naturalnym środowisku

Basia miewała pomysły niezwykłe. Np. napis na szarfie z kwiatami na pogrzebie Kaliny Jędrusik: „Witaj Polly – Konrad” uważam za genialny.

Prof. Beata Guczalska z AST przymierza się do książki o Swinarskim. Pomagam jej, ile mogę. Tyle że pisanie o Swinarskim, że „wielkim reżyserem był” jest i nieciekawe, i jakoś nie uchodzi. A biografia tego wspaniałego artysty i niezwykłego człowieka jest piekielnie zawikłana. I tu bez Barbary Swinarskiej ani rusz. Znałem Basię chyba dobrze (na ile można znać dobrze drugiego człowieka?) i wiem, jak bardzo to małżeństwo było skomplikowane i jak bardzo uplątane w swoją epokę. Listy są bezcenne, a Basia miała jeszcze świetny styl. Każdy z tych listów (niektóre bardzo długie) to kawałek mojego życia. A ja tak nie lubię w przeszłość się oglądać!

Chcemy też wydać znane i nieznane (to opowieść osobna) listy Swinarskiego. Bardzo pomaga nam tu Rysia Krzeska (bodaj ostatnia osoba, powiedzmy, z rodziny – gdyż Swinarscy traktowali ją jak przybraną córkę). Niemieckie listy tłumaczy – znakomicie – Paweł Zarychta. Straszna robota – ale fascynująca.

Chciałem cię zapytać o Herlinga-Grudzińskiego, ale on ma mniejsze niż Beksiński szczęście do dzieł na swój temat: o Herlingu powstał w łódzkim Teatrze Powszechnym koszmar pt. Ferragosto, a o Beksińskim, jak wiadomo, Ostatnia rodzina, więc niedziwne, że ja i czytelnicy wolimy posłuchać o tym drugim panu. Teraz, gdy wszyscy nie żyją, możesz mi szczerze powiedzieć: lubisz to jego malarstwo? Było dla Ciebie inspiracją artystyczną? I jaki to był w ogóle człowiek?

Muszę się spiąć, żeby znowu nie utonąć w dygresjach. Te dwa wielkie nazwiska są bardzo istotne w moim życiu.

Zacznę od „Przekroju”, do którego pisywałem dość często, a było to dla mnie i przyjemnością, i – co tu kryć – zaszczytem. Otóż właśnie tutaj 19 marca 1989 r. ukazał się mój wywiad z Herlingiem, który zrobiłem kiedyś, wkrótce po przyjeździe do Neapolu, dla redakcji ówczesnego „Pisma”. Gustaw Herling-Grudziński autoryzował wywiad 12 grudnia 1981 roku. Co było następnego dnia, wiadomo. Rozmowa przeleżała się kilka lat i wreszcie wydrukował ją „Przekrój”. Był to okres, kiedy świtała nadzieja, że pisarz kiedyś do Polski przyjedzie. Często żeśmy na ten temat żartowali, że przechadzamy się po krakowskim Rynku. Jednak to były fantasmagorie. Udało się – przyjechał! – w maju 1991. Mieszkał wtedy zresztą u mnie.

Także moja znajomość z Beksińskim ma związek z „Przekrojem”. Pojechałem do mojego uniwersyteckiego kolegi (dziś profesora filozofii na UJ), Jana Skoczyńskiego, do Sanoka. On właśnie zaprowadził mnie (w 1972 roku) do Zdzisława Beksińskiego. Oszalałem. Beksiński był już wtedy trochę znany, ale niespecjalnie ceniony. Raczej uważano go za dziwaka, w Sanoku zwłaszcza. Ja wtedy nie wiedziałem o nim nic. Nigdy nie zapomnę wrażenia, jakie zrobiły na mnie te obrazy. Całe mieszkanie było nimi obwieszone. Siła i wielkość tego malarstwa stała się dla mnie szokiem. Zawsze zresztą lubiłem mroczne thrillery i w literaturze, i w kinie. Bardzo się boję, kiedy je oglądam. Po tej sanockiej wizycie śniły mi się koszmary, choć gospodarz był bardzo miły i serdeczny. Napisałem do „Przekroju” artykuł (W pracowni wizjonera) i tak zaczęła się nasza znajomość. Odwiedzałem go później w Warszawie. Wymieniliśmy sporo listów…

Połączyła nas namiętność do muzyki. Beksiński malował ze słuchawkami na uszach. Słuchał właściwie bez przerwy. Tadeusz Nyczek pisał, że chciał się nawet kiedyś wyrażać w muzyce. Poprzestał (na szczęście dla nas) na malarstwie. Lecz jednym z jego ideałów było, żeby budować obrazy tak jak się buduje poematy symfoniczne. Muzyka zaczynała się dla niego od (ukochanego także przeze mnie) Schuberta. Śmiał się później nieraz, że zrobiłem z niego w „Przekroju” wizjonera. Ale te notatki z pierwszej wizyty, które wtedy opublikowałem, sprowokowały mnie do takiego określenia. Dzisiaj (łatwo się teraz wymądrzać) może wymyśliłbym to inaczej. Zacytuję jednak ten tekst sprzed prawie 50 lat, gdyż moim zdaniem, przy wszystkim, co wiemy dzisiaj o tym wielkim artyście i niezwykłym człowieku, już wtedy było jasne:

„Zazwyczaj usiłują wsadzić mnie do wspólnego worka z surrealistami, a przecież to są zbyt powierzchowne skojarzenia. Bardziej niż Dali czy Chirico pasjonują mnie Böcklin, Klinger, Beardsley, no i Tadeusz Brzozowski.

Często słucham muzyki. Od momentu gdy w latach okupacji (w chwili, gdy mój ojciec słuchał pod podłogą Londynu) usłyszałem uwerturę do Tannhäusera, zrozumiałem, że ten typ ekspresji muzycznej jest muzyką »dla mnie«. Stąd moje miłości muzyczne: Mahler i Wagner, Karłowicz i Adagio Lamentoso z symfonii Patetycznej Czajkowskiego… A beat? […] Słucham jego form ekstremalnych, jako że beat wszedł dzisiaj już w swą formę schyłkową.

Czytam dużo, najchętniej wizje, proroctwa, pisma ludzi wtajemniczonych – te księgi mnie pasjonują, to jest właśnie ta wiedza tajemna, której potrzebuję, aby wyrazić w moich obrazach to wszystko, co muszę namalować. Moja twórczość to z pewnością sztuka maniakalna, tworzona pod ciśnieniem przymusu. To, co maluję, jest efektem ciągłego wewnętrznego przymuszania – i dlatego właśnie wyrażam świat tak, a nie inaczej”.

Beksiński słuchał maniakalnie zwłaszcza drugich części utworów. Wszystkie te rozdzierające adagia, andanta, larga, grave… Film Ostatnia rodzina zrobił na mnie przejmujące wrażenie. Nie tylko, że film dobry, ale jakoś dojmująco prawdziwy. I to ponure blokowisko przy ulicy Sonaty, gdzie mieszkał i gdzie go odwiedzałem – nie do zapomnienia.

Był ciepłym, mądrym i serdecznym człowiekiem. A jego obrazy towarzyszą mi od lat. Uwielbiam.

Nasza rozmowa ukaże się 13 lipca, dzień po drugiej turze, pozwól więc, że na sam koniec zahaczę o rzeczywistość. Trzeba by zrobić dwie alternatywne puenty naszego gadania, na tak i na nie. Założyłem się ze swoim masażystą, który jest nie tylko za PiS-em, lecz w ogóle w PiS-ie, że jak wygra Duda, on dostaje sok z aloesu, a jak Trzaskowski, ja dostaję colę. A ciebie, estetę i „arystokratę ducha”, takie sprawy jak wybory jakoś bardzo zaprzątają? Obchodzi Cię na przykład, co prezydent tego kraju mówi o LGBT?

Może się zdziwisz, ale bardzo! Nawet gdy nie chciałem interesować się polityką, polityka interesowała się mną. Od czasu, jak dostałem pałą w ’68 roku na krakowskim Rynku, kiedy moi koledzy pochodzenia żydowskiego byli zmuszani do natychmiastowego opuszczenia kraju (choć tu się urodzili i czuli się stuprocentowymi Polakami). Stan wojenny zastał mnie w Italii, pisałem np. o Kantorze do „Kultury” paryskiej, pod pseudonimem, bo Herling, zamawiając tekst, bardzo dbał o moje bezpieczeństwo. Niewiele to pomogło. Byłem nękany przez ubecję i namawiany do współpracy. Do tej pory nienawidzę lotniska w Balicach, gdzie zawsze miałem rewizję osobistą i trzymali mnie wielokrotnie po 20 godzin, z uśmiechem na ustach pytając: „A co tam u pana Gustawa?”. Moja siostra, przerażona, czekała, żeby mnie wreszcie wypuścili. Rozkręcali mi długopisy, sprawdzali każdą kartkę – na szczęście ważnych rzeczy, które przewoziłem, ukrywając w najdziwniejszych miejscach, nie znaleźli. Nie przyjechałem na uroczystości 100-lecia urodzin Karola Szymanowskiego (1982), które wszyscy (no, prawie wszyscy) zbojkotowali. Moja siostra wpadła na genialny pomysł: wysłała mi telegram (a telegramy można było nadawać tylko w wypadkach wyjątkowych, np. śmierci). Napisała: „Szymanowski nie żyje. Nie przyjeżdżaj na pogrzeb”. Przeszło. Mógłbym powtórzyć za Herbertem, że zawsze towarzyszyła mi „potęga smaku”.

W ostatnich latach biegałem pod sądy ze świeczką, protestowałem, gdzie mogłem, podpisywałem petycje… Wierzę, że nie na próżno. A to, co pan prezydent plecie o ideologii LGBT, wydaje mi się niewiarygodne. W 2020 roku! Niestety, w naszym kraju rozpanoszyły się dwa wirusy, jeden to światowa pandemia, drugi nasz, przaśny, polski. Od jakiegoś czasu cytuję Pieśni wielkiego Jana Kochanowskiego, że Polak „i przed szkodą, i po szkodzie głupi”. Czasem wydaje mi się, że śnię. Że to wszystko jest niemożliwe.

Na zakończenie mam dla ciebie zagadkę: kto to napisał 15 lat temu? „Ogłosił Pan kiedyś, że kto kocha Deborę Warner, ten kocha Pana. Mam zatem nadzieję, że to, co zamierzam wyznać, nie okaże się nieprzystojne: kocham Deborę Warner”.

Google nic nie podpowiada, czyli się domyślam, że to z jednego z wypracowań na temat „Muzyka i ja” pisanych u Ciebie pod koniec semestru. Po tym tropie idąc, dochodzę do wniosku, że to… ja pisałem.


Jeśli podoba Ci się, to co robimy – wesprzyj nas!
Fundacja PRZEKRÓJ

Czytaj również:

Obłęd. Przypadek Mariana Henela Obłęd. Przypadek Mariana Henela
i
Marian Henel, Wielkie tyłki (fragment), 1981, 240x480 cm, fot. A. Podstawka
Opowieści

Obłęd. Przypadek Mariana Henela

Stach Szabłowski

Marian Henel to artysta szczególny. Przez trzy dekady tkwił za murami szpitala psychiatrycznego, gdzie kreował światy, które przesuwają granice wyobraźni. Niczym pająk tkał sieć erotycznych fantazji, tworząc dzieła intrygujące, ale też przerażające. Co znajdziesz, gdy zdecydujesz się wejść w tę pajęczynę? Czy jego twórczość to soczyste kuriozum okraszone sadystyczną erotyką i mrocznymi podszeptami? A może mamy przed sobą case study, które każe na nowo przemyśleć, czym naprawdę jest sztuka?

Nadarza się wyjątkowa okazja do poszukania odpowiedzi na te pytania: pierwsza wystawa, na której zaprezentowano dzieło życia artysty samouka – jedenaście monumentalnych, wizjonerskich dywanów, które stworzył podczas swojego pobytu w szpitalu dla nerwowo i psychicznie chorych w Branicach na Dolnym Śląsku. Organizator ekspozycji, Muzeum Narodowe we Wrocławiu, zatytułował ją Obłęd. Przypadek Mariana Henela – lubieżnika z Branic.

Czytaj dalej