1.
Irytowali mnie głośnym zachowaniem. Akcentem, który ranił uszy. Ich język wydawał mi się prostacki, nadużywający słowa „kocham”. Kocham te lody! Kocham ten autobus! Kocham to muzeum! Kocham te kanapki! Kocham ten kraj! Kocham to miasto! Przez to, że wszystko i wszystkich kochali, odbierając miłości cześć, powagę, głębokie znaczenie, nie należeli do tych, którym mógłbym zaufać. Moje uprzedzenia skutkowały tym, że nigdy nie zależało mi na wydaniu przekładu za wielką wodą. Tego minimalizmu nie podzielał wydawca. Kiedy zgłosiła się tłumaczka, wyjaśniając w entuzjastycznym e-mailu, że wszyscy nieźle moglibyśmy zarobić na ostatniej powieści, nie pozostało mi nic innego, jak tylko się zgodzić. Lubiłem Aloisa. Od debiutu, w który zainwestował sporo, każda moja następna książka ukazywała się nakładem wydawnictwa „Most”. Ekstrawertyczny, leworęczny, wysoki brunet, obarczony chorwackimi korzeniami matki, po przeczytaniu elektronicznego listu momentalnie zadzwonił.
– Martin?
– Tak, słucham?
– Stary, nie zgadniesz!
– Mam zgadywać?
– Nie, ale napisała do mnie Julia Korn. Była cudowna! Cudowniejsza od ciebie!
– Jasne… Ale, kim do cholery, jest Julia Korn?
– Julia jest amerykańską tłumaczką żydowskiego pochodzenia.
– No i co z tego?
– Jej e-mail był niesamowity! Podnieciłem się. Chyba zwariuję z radości.
– Tylko spokojnie. Alois, o co chodzi?
– Przeczytała twoją ostatnią powieść.
– No, słucham.
– I wiesz, co napisała?
– Nie.
– Napisała, że powieść jest świetna!
– To dobrze.
– Znalazła amerykańskiego wydawcę.
– To chyba nie jest trudne. Wystarczy otworzyć książkę telefoniczną.
– Martin, nie rozumiesz? Wydawca oferuje 50 tysięcy dolarów zaliczki, z których 30 będzie twoich. Jak się zgodzisz. Zgodzisz się, prawda?
– Dam ci znać.
2.
Niemiecki Julii Korn był bezbłędny. Po piątym e-mailu zacząłem podejrzewać, że wychowała się w Austrii czy Niemczech, wyszła za Amerykanina, wyjechała, nauczyła