1
W tamtych czasach Józef Lewinkopf był jednym z olbrzymów światowego kina, lecz wiele wskazywało, że wkrótce się to zmieni. Znaki zapowiadające jego rychły upadek rozrzucone były po „Trybunie Ludu”, „Le Monde”, „Corriere della Sera” niczym puzzle, które złożyć ze sobą umiało niewielu. Dla reszty pozostawały artykuły obwieszczające kolejne z Lewinkopfowych sukcesów: tu, proszę, niech pan patrzy – tak, zeskanowana – entuzjastyczna recenzja z „Bambuko”. Tu informacja o tym, że decyzją z 11 grudnia 1958 r. Ministerstwo Kultury postanowiło zgłosić ów film do Oscara. Krótka notka, że został nominowany, krótsza, że nagrody nie otrzymał. Nie, nagrania z ceremonii nie posiadam. Posiadam coś innego. Dobrze pan widzi, to Brigitte Bardot… Jak pan to ujął? Oczywiście, że ją siekał. Pytanie, w jakich pozycjach i czy na masce bentleya.
To zdjęcie, na które pan teraz patrzy, zrobiono w roku 1959. Lewinkopf spaceruje z Bardotką po plaży w Saint-Tropez. Niedawno skończył trzydzieści trzy lata, opuścił już Polskę i wygląda na trochę onieśmielonego życiem, które zaprosiło go między swoje uda. Tak właśnie wyglądał świat w roku 1959: Lewinkopf siekał Bardotkę, Ruscy wystrzelili w niebo sondę z kosmodromu „Bajkonur”, ja zaś byłem tak bardzo nikim, jak tylko można być, czyli studentem Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego.
Do Warszawy przyjechałem trzy lata wcześniej, zaraz przed październikiem. Kilka dni po moim przybyciu jesień ścięła młode, niedawno wyrosłe drzewa kolorami ochry, karmazynu i miedzi, a przynajmniej wydaje mi się, że ścięła. Tak samo wydaje mi się, że po niej bielą ulice przykryła zima, po zimie zazieleniła się wiosna, a latem niebo przyjęło kolor błękitny. Gdy byłem nikim, mój świat tworzyły zgoła inne barwy; barwami tymi były odcienie szarości, takie jak na ekranach w warszawskich kinach.
Było ich w całym mieście niewiele mniej niż dwadzieścia, a bilety – tanie. Najmniej płaciło się w „Stolicy” na Mokotowie. Czasem można było nawet wskoczyć za darmo, na najpóźniejsze seanse, i to na nie najczęściej chodziłem. Kończyły się grubo po północy i po każdym czekał mnie nocny marsz do pokoju w studenckim hotelu przy Niemcewicza. Podczas owych spacerów przez miasto, które jeszcze nie do końca podniosło się z gruzów, układałem sceny do innych filmów: tych, które ja kiedyś nakręcę, gdy po skończeniu polonistyki dostanę się na filmówkę. Do Łodzi brano wtedy tylko tych, którzy zrobili już magistra. Że, twierdzi pan, chciałem iść do Łodzi, nie wspomniałem w swojej autobiografii? No, nie wspomniałem.
Nie wspomniałem, bo w końcu na nią nie poszedłem, a nie poszedłem, bo gdy nastała zima roku 1959, jeden z profesorów z polonistyki, którego często w „Stolicy” spotykałem, zaproponował mi napisanie pierwszego tekstu; poszedł w grudniowym „Ekranie”. To była recenzja Lotnej. Zjechałem owo filmidło na tyle złośliwie, by spodobało się to płaczącym za „Po prostu” bikiniarzom, i na tyle zgodnie z obowiązującą linią, by spodobało się to górze. Zresztą, złośliwość to także pewnego rodzaju oficjalna linia… Nie wchodząc w szczegóły: krótko potem zaproponowano mi stałą współpracę z tym i paroma innymi tytułami, i tak, kończąc w 1961 r. polonistykę, miałem już łatkę nie nikogo, lecz młodego, dobrze zapowiadającego się dziennikarza.
Myślałem, że spyta pan o żal związany z decyzją o Łodzi; tymczasem pyta pan, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Bambuko. Krótko po premierze, na kupionym od konika bilecie, i za pierwszym razem mi się nie spodobało. To znaczy, niech pan mnie nie zrozumie źle. Wiedziałem, że jest coś szczególnego w historii dwóch mężczyzn i kobiety zamkniętych w domku w górach; wiedziałem, że jest coś świeżego w miauczeniu snującego się po owym domku kota, które przetykało jazzowy akompaniament. Ale nie, nie spodobało mi się.
A czy się wtedy na Lewinkopfa natykałem? Trudno się było nie natykać, wywiady dał do wszystkich gazet… Ach, ciekawią pana knajpy. To rzadko. Chodził głównie do Kameralnej, a ja – od kiedy przestałem być nikim – do SPATiF-u w Alejach Ujazdowskich, które jeszcze niedawno nazywały się aleją Stalina.
Lokal znajdował się na parterze i w podziemiach świeżo odbudowanej kamienicy, a ściany miał obite purpurowym pluszem, którego barwa nadawała sączącemu się z żarówek światłu pornograficznego charakteru. Gdy położyło się na ramionach jakiejś dziewczyny, ta od razu wydawała się rozebrana. By jednak rozebrała się naprawdę, trzeba było poczekać; w SPATiF-ie obowiązywała szczególna hierarchia, jeśli o dziewczęta chodzi. Najpierw wychodziły z filmowcami, potem – pisarzami; dziennikarzom zostawały ochłapy, ale i tak pierwowo sorta, bo w Warszawie nie było wówczas brzydkich dziewczyn.
W ten sposób w roku 1963 poznałem Małolatę, ta zaś doprowadziła mnie do Lewinkopfa i rozstrzygnęło się moje przeznaczenie.
Małolata faktycznie miała lat mało. Maturę, w liceum Żmichowskiej, zdawała w roku, w którym się poznaliśmy. Startowało do niej wielu, bo przyciągała spojrzenia urodą, która dopiero zapowiadała to, że kiedyś będzie piękna: wówczas była tylko przeraźliwie chuda i ruda, a jej ojcem był wysoki urzędnik MSZ-etu. Dużo jeździł po świecie i wtedy puste stało jego mieszkanie w alei Przyjaciół. Kochałem się w nim z Małolatą raz na tydzień i raz na tydzień zadawałem sobie pytanie, dlaczego to mnie wybrała.
Kiedy raz ją o to spytałem, lekko się uniosła, oparła wewnętrzną stroną dłoni o materac i spojrzała na mnie tak, że poczułem, jak jelita skręcają mi się w żeglarski węzeł.
– Nie mam pojęcia – oznajmiła głosem osiemnastolatki, która ostatnio nauczyła się palić papierosy i wypaliła ich już tyle, że innym starczyłoby na całe życie. – Wydaje mi się… wydaje mi się, że po prostu wyglądasz na kogoś, kto ma w życiu szczęście.
Wtedy pomyślałem, że mówi prawdę. Owszem, miałem szczęście. Dwudziestopięcioletni, posiadałem stałe rubryki w „Filmie” i w „Ekranie”, skuter lambretta kupiony z talonu, mieszkanie z przydziału na ulicy Nowotki, powodzenie wśród dziewcząt, które wiedziały, kim jestem, dlatego zapraszałem je do kin i tam kradłem półtorej albo dwie godziny, a z niektórymi, i tak się zdarzało, szedłem do siebie. Czy wy też mówicie o takich jak ja: „w czepku urodzony”…?
Ale jednak, chociaż miałem szczęście, nie czułem się do końca szczęśliwy, jakby mi czegoś do tego brakowało. Tym czymś – tak wówczas sądziłem – była możliwość wyjazdu tam, dokąd wyjechać najbardziej chciałem. Do 1963 r. robiłem już trzy razy dla „Ekranu” korespondencję z festiwalu w Gdyni, bardziej niż nad Bałtyk pragnąłem wszakże pojechać nad inne, cieplejsze morze.
Akredytacja nie była problemem, otrzymywałem ją od zagraniczniaków z Cannes po pierwszej telegraficznej prośbie; problemem był paszport. Raz, w przypływie słabości, poskarżyłem się Małolacie, że mi go nasi nie dają. Kiwnęła rudą główką, a parę nocy później oznajmiła:
– Mam coś dla ciebie. – I jak zwinna szympansiczka zeskoczyła z łóżka, na czworakach podreptała do szafki. Gdy ją otworzyła, od razu, choć było ciemno, rozpoznałem małą książeczkę w granatowej oprawie. Małolata włożyła ją sobie między zęby, wpierw powiedziawszy: – Tata to dla ciebie załatwił.
Chyba już podejrzewałem, co stanie się w Cannes, bo zamiast zdziwić się, że poinformowała o mnie ojca, szepnąłem, że nie chcę tam jechać.
– Nie wygłupiaj się – fuknęła, gdy z powrotem znalazła się na łóżku i wypuściła paszport z buzi na moją pierś. – Tam będzie ten reżyser, o którym na okrągło gadasz.
Tydzień później wstąpiłem na pokład samolotu Air France.
2
Do Paryża doleciałem wtedy przed dziewiętnastą, kolejką naziemną prosto z lotniska pojechałem na dworzec i wsiadłem do pociągu, który nad morze przyjeżdżał rano. Miasto mignęło za szybą kolejki jak arabeska fastrygowana w ciemność. W ramach lektury zabrałem na podróż teczkę poświęconych Lewinkopfowi wycinków z polskich i międzynarodowych gazet. Proszę, tu są. Dobrze pan podejrzewa, wszystko mam zeskanowane.
O Bambuko już rozmawialiśmy, to może teraz o Końcu świata, co, młody przyjacielu? Jego drugi film, nakręcony we Francji, ten, który zaczyna się od sceny pchania przez dwóch rzezimieszków auta. „Le Monde”: „połączenie Eisensteina z Orsonem Wellesem i z Kafką”. „Le Parisien libre”: „film niezwykły, pełen zwierzęcych symboli”. Niby banał, jednak faktycznie było tam mnóstwo kotów, podobnie jak w jego następnym obrazie.
„Niechęć Józefa Lewinkopfa z Claudią Cardinale zdobywa główną nagrodę w Berlinie!”. „Nowy film Józefa Lewinkopfa to arcydzieło światowego kina”. Ależ o nim pisali! Niechęć z jego filmów, tak nawiasem, to lubię najbardziej. W historii faceta z Madrytu, który pogrąża się w psychozie, osiągnął, moim zdaniem, to, o czym marzy większość reżyserów: zrobił film, który należy oglądać dwa razy. Naprzód na poważnie, bo chcemy wiedzieć, jak skończy się ta opowieść; za drugim w sposób właściwy, czyli jako komedię.
Wracając do tamtej podróży. Na Gare de Cannes jedzie się z Paryża najpierw przez równiny, potem – góry, a na koniec wzdłuż morza. Owego majowego poranka, gdy pociąg zbliżał się do celu, było ono skąpane w błękicie. Wysiadłem, wciągnąłem rześkie, słone powietrze i uderzyło mnie, jak dostojnie wiatr kołysze palmami na promenadzie. Wyglądało to, jakby wachlował nimi niewidzianą królową. Linię wody od nieba oddzielał cienki, granatowy dukt, a gdy odwróciłem głowę w prawo, ujrzałem wznoszące się za Cannes wzgórza, które warstwy chmur okalały jak rząd ultramarynowych aureol.
Zakwaterowany byłem przy bulwarze Croisette, w hotelu Martinez. Portier na mój widok uniósł brwi, podobnie recepcjonistka i żaden boy nie zaprowadził mnie do pokoju. Może to i dobrze, bo nie dosłyszał mojego jęku na widok wersalki, osobnej łazienki, czterech foteli, telewizora!… i ciągnących się od podłogi do sufitu okien, które wychodziły na gwarną ulicę pełną przechadzających się lub siedzących w kawiarnich ludzi.
Czy Lewinkopf też mieszkał w Martinezie? A niby skąd miałbym to, młody przyjacielu, wiedzieć? Bo na okrągło o nim gadałem, jak powiedziała Małolata?
No, gadałem, ma pan rację. Miałem na jego punkcie obsesję.
Zaczęła się, od kiedy po raz drugi obejrzałem Bambuko. Od tamtej chwili już nie mogłem się wyswobodzić z filmów Lewinkopfa, bo za każdym razem, gdy je oglądałem – a razów tych było dużo, każdy film po dziesięć, po piętnaście seansów – zdawało mi się, że wiem, co znajduje się za płachtą, na której film był wyświetlany. Za tą płachtą – takie przekonanie mnie przepełniało – stał Józef Lewinkopf, stał i śmiał się ze mnie.
Nie chodziłem do Kameralnej, bo bałem się, że go spotkam. Nie chodziłem na oficjalne premiery jego filmów, bo bałem się, że skrzyżuję z nim wzrok. Nie przyjmowałem zamówień na wywiady z nim, bo obawiałem się, że mnie zniszczy jednym spojrzeniem, ale przyjąłem zamówienie na ten, który miałem robić w Cannes, i to był błąd.
Podczas festiwalu nie obejrzałem ani jednego filmu – nawet Dziewczyny i życia, który Lewinkopf wówczas prezentował. Pięć dni spędziłem w pokoju, przeglądając zabrane z Polski wycinki, bo zdawało mi się, że dostrzegłem coś, co potrafili dostrzec nieliczni.
Otóż dostrzegłem to, że Lewinkopf, przez pewnych felietonistów określany jako dziecko szczęścia, wcale taki szczęśliwy nie był i że problemów miał więcej niż jakikolwiek inny filmorób. Korespondencje z planów, na których kręcił, obfitowały w plotki o jego kłótniach z producentami; w pogłoski o tym, że aktorki rezygnowały, gdy próbował je nagabywać; o oskarżenia nikomu nieznanych scenarzystów o plagiat ich tekstów. Tak, w tamtych czasach Józef Lewinkopf był jednym z olbrzymów światowego kina, lecz wiele wskazywało, że wkrótce się to zmieni i jednym z narzędzi tej zmiany miałem być ja, który ostatniego dnia pobytu we Francji stanąłem przed drzwiami apartamentu w innym hotelu, Carlton, i do nich zapukałem, a drzwi otworzyły się.
– Ach, to musi być pan. Pan z Polski, dziennikarz.
Dwa metry, szopa czarnych włosów, podgolony wąsik nad górną wargą, non-ironowa biała koszula rozpięta na trzy guziki, spiczaste buty, szerokie dżinsy.
I ten uśmiech: niewymuszony, jakby radowało go wszystko, co się zdarzy.
Apartament w hotelu Carlton miał trzy pokoje: mnie Lewinkopf przyjął w salonie, staromodnie urządzonym, bo z obitym marmurem kominkiem, niewygodnymi krzesłami i kolekcją osiemnastowiecznych portretów na ścianach. Nad kominkiem było lustro, które chętnie przyjęło na taflę jego odbicie, gdy, wciąż się uśmiechając, usiadł na krześle i poprosił:
– Zanim zaczniemy, niech pan opowiada, co w Polsce. Jak się trzyma Wajda? Czy Skolim ciągle pisze? Czy u Hasa Cybulski na koniu jeździ w okularach?
Podzieliłem się z nim serią najnowszych plotek: kto kogo oszwabił na forsę, a kto ostatnio cieszy się z trypra. Byłem przekonany, iż wprawię go nimi w stan satysfakcji, że to wszystko już jego nie dotyczy; gdybym ja był Lewinkopfem, tak właśnie bym się poczuł.
On jednak tylko życzliwie się uśmiechał, a nagle zawołał:
– Mitsou!
Nie wiedziałem, o co chodzi, dopóki nie skierowałem wzroku na drzwi sąsiedniego pokoju. Siedział pod nimi kot, biały jak niezapisana kartka papieru, nie licząc czarnej pręgi, która przebiegała przez grzbiet. Zawołany, dostojnym krokiem podszedł do fotela Lewinkopfa i hycnął mu na kolana. Reżyser go pogłaskał, kot wyprężył się, uniósł pyszczek, a potem nagłym ruchem z kolan Lewinkopfa zeskoczył i przedefilował w stronę kanapy.
– Wszędzie z nim jeżdżę – oznajmił Lewinkopf tonem usprawiedliwienia.
Pamięta pan, że chciałem mu zadać niewygodne pytania, jakich mu nikt wcześniej nie zadał? Pamięta pan, że chciałem go skompromitować?
Łagodne, cytrynowe słońce wlewało się do apartamentu w hotelu Carlton, osiadało na jasnej klepce, wiatr flirtował z kremową zasłoną. Im dłużej wywiad trwał, tym bardziej byłem przekonany, że nie zadam mu ani jednego niewygodnego pytania. Jak gdyby sama obecność Lewinkopfa sprawiła, że z moich ust wychodziły tylko takie, po których powierzchni on mógł szybować, wesoło, swoim grubym głosem, opowiadając o współpracy ze Svenem Nykvistem, Sophią Loren i Charlesem Bronsonem.
A jednak odważyłem się. Stało się to dopiero na koniec.
– Jak pan wytłumaczy to, że realizacja każdego z pana filmów przebiega tak źle, ale i tak kończą się one sukcesem, co?
Usłyszawszy moje słowa, odrobinę się zmieszał, spuścił oczy, zagryzł wargę.
Potem zaś, jakby to sobie zaplanował, wstał i podszedł do kanapy. Biały kot zdążył się już wdrapać na jej grzbiet. Uważnie śledziłem, jak Lewinkopf chwyta zwierzę w środku tułowia, kot żałośnie miauczy, on zaś – wypuszcza go z dłoni.
Zleciał na podłogę i białą, przetykaną pręgą smugą prysnął do drugiego pokoju.
– Bo ja zawsze spadam na cztery łapy – odpowiedział Lewinkopf, patrząc za kotem.
3
„Spadanie na cztery łapy” brzmiał tytuł wywiadu, który puściłem w „Ekranie”. Tu mam skan, pan patrzy. Na zdjęciu – odrobinę się zatarło, niestety – Lewinkopf odbiera za Dziewczynę i życie Złotą Palmę; nie widziałem tego na żywo. Od razu po tamtej rozmowie, w stanie lekkiego wzburzenia, wróciłem do Warszawy.
„Ten wywiad jest klęską”, tak myślałem. Ale… wie pan co? Tak myślałem ja jeden. Wszyscy inni sądzili coś odmiennego. Czy pan sobie, młody przyjacielu, zdaje sprawę, że lepiej nie sprzedał się żaden numer „Ekranu”? Czy pan może sobie wyobrazić, że poszło go sto tysięcy? Że go sobie wyrywano, w liceach i na uniwersytetach, w kawiarniach i na plażach, w górskich schroniskach i na żaglówkach? Czy mieści się w pańskiej wyobraźni, że się przerzucano odpowiedziami, których Lewinkopf udzielił na moje pytania, chłopcy zadawali je na randkach dziewczętom, a dziewczęta chłopcom?
Na przykład:
„Ja: Jak Lenin mówi pan, że kino jest najważniejszą ze sztuk. Czemu?
Lewinkopf: Bowiem to właśnie w nim gaśnie światło”.
Albo: „Ja: Co pan powie o swoim romansie z Brigitte Bardot?
Lewinkopf (po chwili milczenia): Ostatnio w toalecie w Londynie podszedł do mnie pewien mężczyzna i spytał, czy może dotknąć pewnej części mojego ciała, bo chciałby mieć styczność z czymś, co w niej było. A na poważnie, to się przyjaźnimy”.
Co do niektórych części ciała, to Małolata zdała maturę i uznała, że warto znaleźć sobie kogoś w jej wieku, bo żadna z niej Bogna, a ze mnie żaden Tyrmand. Nie powiedziałbym, żeby rozstanie mnie zabolało. I tak nie była odpowiednią osobą, aby się z nią związać, ja zaś miałem już dwadzieścia sześć lat, towarzysz Wiesław ogłosił niedawno nadejście małej stabilizacji, uznałem toteż, że warto się ustabilizować.
Przeżyłem jeszcze kilka krótkich, lecz satysfakcjonujących przygód z poznanymi na basenie Legii wirażkami, ale w końcu się ożeniłem. Moją wybranką została cicha brunetka, którą najpierw zobaczyłem na zdjęciach. „Ekran”, „Film” i „Przekrój” prowadziły wtedy akcję „Polskie dziewczęta na ekrany” i każda mogła wysłać swój fotos. Przychodziło tego od jasnej cholery, a ja, jako zastępca naczelnego, decydowałem, które ukażą się w piśmie.
Zadecydowałem toteż o druku fotosów Tuszyńskiej i Wachowiak, o druku fotosu mojej przyszłej żony zaś nie zadecydowałem. Zamiast tego, w przypływie dziwnych, nie do końca zrozumiałych dla mnie emocji, napisałem do niej list, długi i zwieńczony zaproszeniem na lemoniadę. Była zahukanym dziewczęciem z Grodziska Mazowieckiego i Warszawa ją onieśmielała, nawet miejsce tak dyskretne, jak kawiarnia PIW-u przy Foksal. Pewnie się pan domyśla, że nie stanowiła wielkiego wyzwania, bo w jej onieśmieleniu krył się zachwyt, że oto ma ochotę zdjąć jej majtki ktoś, kto pił z Konwickim w Jontku. Dwa lata później mieszkanie na Muranowie zamieniłem na domek pod miastem, życie kawalerskie na życie z żoną, a skuter lambretta na samochód marki Łada.
To wszystko działo się w latach sześćdziesiątych. Z czym one się panu kojarzą? Chędożenie, palenie i muzyczenie, mam odrobinę racji? Dla mnie lata sześćdziesiąte polegały przede wszystkim na umacnianiu pozycji czołowego polskiego publicysty filmowego. Nie było to, jeśli mam być szczery, trudne. W swojej redakcji nie posiadałem wielkiej konkurencji: jeśli się pojawiała, w postaci praktykantów, chyżo przekreślałem ich dopiero co wypączkowaną karierę. Parę innych karier przekreślił towarzysz Wiesław.
Dzięki swojej pozycji mogłem wtedy sporo wyjeżdżać i dlatego – inaczej niż większość dziennikarskiego światka, która musiała polegać na plotkach, którymi w Amatorskiej i Kameralnej zagryzano gorzałkę, lub też w Bristolu płacić paskarskie ceny za dostęp do nieaktualnych tygodników – wiedzę o najnowszych Lewinkopfa poczynaniach czerpałem z zawsze najnowszej, zagranicznej prasy.
Lubiłem to. Lubiłem podróżować na festiwale w Locarno i w Berlinie, i San Sebastián, gdzie bezkarnie, w hotelowych lobbies, przeglądałem świeże, ciepłe jeszcze od drukarskiej prasy numery „News of the World”, które do Polski szły miesiącami. Z nich dowiadywałem się, że w tym samym czasie, gdy ja kupowałem domek pod miastem i samochód marki Łada, Lewinkopf cały czas miał to absurdalne szczęście, którego nie potrafiłem zrozumieć. Stał się, na ten przykład, ozdobą Londynu, do którego się z Paryża przeniósł. Tu ma pan wycinek, proszę, zeskanowałem z „Life’u”: Playboy Club przy 45 Park Lane, obok niego Lownes, o, to jest Michael Caine, a to, drogi panie, Stash Klossowski de Rola. Jego ojciec ma w tej historii dosyć spory udział, choć nie na pierwszy rzut oka. Tu o romansie Lewinkopfa z Marianne Faithfull, którą odebrał Jaggerowi. Tu o tym, że nie wiadomo i cały świat w głowę zachodzi, kto zostanie mężem Catherine Deneuve – on czy David Bailey. Tu on i ten kotek Mitsou. Jak pan widzi, skompletowałem wszystko dokładnie.
Plotki – plotkami, prasa – prasą. Bardziej niż to, z kim Lewinkopf aktualnie sypia, interesowały mnie filmy, które wówczas kręcił.
Kręcił zaś niewiele, bo, jak gdyby nigdy nic, zerwał w tamtych czasach co najmniej trzy kontrakty, jeden z Carlo Pontim, drugi z Caliban Films, trzeci zaś z MGM. Raz wyrzucił aktorkę na dzień przed rozpoczęciem zdjęć, do zdjęć więc oczywiście nie doszło. Raz zabrał się za filmowanie scenariusza, do którego nie kupił praw, autor tegoż zaś – całkiem rozsądnie – dowiedziawszy się, że prace są już w połowie, zażądał kwoty jak za zboże. Parę kilogramów taśmy poszło do śmieci i za te straty Lewinkopf musiał zapłacić z własnej kieszeni. Od roku 1963 do 1969 zrobił tylko dwa filmy, ale i tak spadł na cztery łapy, albowiem oba były skończonymi arcydziełami.
Pyta pan, czym jest według mnie arcydzieło. O tym za moment. Najpierw chcę powiedzieć, co te dwa filmy łączyło: po pierwsze, niespotykana nawet jak na Lewinkopfa obecność kotów (w każdym z nich występowało malutkie stadko); po drugie, aktorka, której nazwisko pan zna, nie ma więc potrzeby wymieniać go głośno. Tak, właśnie ta. Ta, w której się zakochał, a potem się z nią w 1968 r. ożenił, a potem stało się to, co się stało.
Wystąpiła zarówno w Dnie, samym, jak i w Żarze Vivian Darkbloom, w tym drugim – w tytułowej roli kobiety, która rodzi diabła. Czy bez niej owe filmy również byłyby arcydziełami, czyli – pora, bym podał panu definicję – czy bez niej również by sprawiały, że widz zapomina, że ogląda film, nie nabywając wszakże naiwnego poczucia, że przenosi się do innego świata? Tego przecież szukałem w kinie, od kiedy pierwszy raz do niego poszedłem, odpowiedź jednak brzmi: nie wiem.
Wiem tylko, że na Żarze Vivian Darkbloom byłem w Londynie pod koniec lipca 1969 r. i pojechałem tam specjalnie po to. Gdy pokaz się skończył, zapaliłem przed wejściem do kina papierosa i od razu udałem na następny, a potem na jeszcze jeden.
Do Warszawy wróciłem wtedy skołowany; to kolejna cecha arcydzieł. Kiedy człowiek wyjdzie z kina, nawet najbardziej niezwykłe momenty w prawdziwym świecie wydają mu się blade. Blady toteż wydawał mi się tego wieczoru, gdy wróciłem do Warszawy, fakt, że człowiek wylądował na Księżycu; blady wydawał mi się fakt, że pod moją nieobecność przyszedł list, w którym zapowiadano, że towarzysz Wiesław niedługo uhonoruje mnie wysokim odznaczeniem.
To wszystko było blade, a parę dni później stało się to, co się stało.
4
– To on był celem – oznajmiła moja żona. Za to ją odrobinę, przy całym swoim cynizmie, kochałem: bo chociaż zbliżała się do trzydziestki, potrafiła w pewnych kwestiach zachowywać objawiającą się w spiżowej pewności naiwność pensjonarki.
– To on był celem – powtórzyła. – Ty tak nie uważasz?
– Być może – mruknąłem. Tak naprawdę, niewiele mnie to interesowało. Nie, nie chodzi o to, że ta sprawa zostawiła mnie obojętnym. Co też pan w ogóle mówi!… Więcej: wzbudziła we mnie uczucia, które odrobinę bałem się wówczas nazwać. Dziś jednak się nie boję powiedzieć, że – tak, właśnie, tak – byłem szczęśliwy.
Byłem szczęśliwy, że Józefa Lewinkopfa spotkała największa porażka, jaka go mogła spotkać. „I co – zdarzało mi się wówczas myśleć – teraz spadniesz na cztery łapy? Nie spadniesz, żaden z ciebie kocur. W takiej sytuacji nie da się spaść na cztery łapy. W takiej sytuacji da się tylko walnąć na pysk i się nie podnieść…”.
Owszem, przez pewien czas wydawało się, że się nie podniesie. Pana to dziwi? Codziennie odwiedzałem w tamtym czasie hotel Bristol, jedyne w stolicy miejsce, w którym, za nieskromną opłatą, można było dostać międzynarodową prasę. Lewinkopf trafił na jej czołówki i żaden z artykułów nie był poświęcony jego sukcesom. Szczęście Lewinkopfa bowiem – tak mi się wydawało – wyczerpało się. Przestał je mieć i jego szczęśliwe życie dobiegło końca, akordem równie mocnym, jak ten, od którego się rozpoczęło. Dzisiaj, pan to oczywiście wie i ja to wiem również, uznaje się, że on był tej zbrodni jednaką ofiarą jak i ci, którzy zostali wówczas zamordowani: wtedy jednak policja nie wykluczała, że maczał w niej palce.
Ja też nie wykluczałem.
Wydaje się panu, że to absurd? Proszę przez chwilę pomyśleć: ten człowiek miał wszystko. Żył życie najszczęśliwsze z możliwych, za sprawą dziwnych zrządzeń losu, które stawały mu na drodze. Sypiał z najpiękniejszymi kobietami, pił najlepsze alkohole, brylował na przyjęciach w podniebnych apartamentach i na wielkich jachtach, był na tropikalnych wyspach i na zaśnieżonych szczytach. Każde wrażenia, podniety, nawet najbardziej dojmujące, kiedyś się jednak nudzą. Każde szczęście się nudzi. Więc może – tak rozumowałem – chciał spróbować i tego, dlaczego miałby tego nie spróbować, mhm?
Nawet wówczas, gdy policja wykluczyła jego udział, gazety nie dały Lewinkopfowi spokoju. Niech pan patrzy, to są zdjęcia z jego domu w Szwajcarii, w którym się wówczas zaszył. Tak, dobrze pan widzi: odwiedzają go dziewuchy z lokalnego liceum. „Zboczeniec!” – krzyczy nagłówek i dobrze krzyczy, bo krzyczy tak, jak wszyscy, żeby krzyczał, chcieli. „Zboczeniec”, „maniak”; tak wtedy najczęściej na świecie o Lewinkopfie pisano.
A u nas? U nas, jak pan wie, jeśli ktoś wyskoczy nad taflę morza w tych jego obszarach, do których my nawet nie umieliśmy dopłynąć, podziwia się go mocno, ale tylko po to, by, przy sprzyjających wiatrach, móc go równie mocno znienawidzić. Tu taki artykuł, proszę, niech pan raczy spojrzeć, podpisany znanym panu, bo moim nazwiskiem. Nieźle się zaczyna, co? „Były czasy, w których Józef Lewinkopf był gigantem światowego kina, ale się skończyły i nic nie wskazuje na to, by miało się to zmienić”.
Ten mój artykuł, na który pan patrzy, to była ostatnia rzecz, którą o Lewinkopfie napisałem. Ile, w końcu, można pisać, że ktoś się skończył? Własnej satysfakcji i tak się nie nasyci, satysfakcja czytelników zostaje zbyt szybko nasycona. Prawdopodobnie bym o nim zapomniał, gdyby nie pewien poranek pod koniec kwietnia roku 1972.
Siedziałem akurat w moim gabinecie w redakcji „Ekranu”, przed maszyną do pisania. W powrotnik wkręcona była kartka, na której zamierzałem wystukać recenzję filmu nazywającego się Trzecia część nocy. Nagle z hukiem otworzyły się drzwi i do gabinetu wparował naczelny, by już z progu, zdyszanym głosem, oznajmić:
– Jedziesz do Cannes.
– Wiem, że jadę – mruknąłem. – To przecież ustalone od dawna.
Naczelnemu zaświeciły się oczy.
– Nie – sprecyzował. – Jedziesz do Cannes i zrobisz tam rozmowę. Lewinkopf nakręcił nowy film, dziś w świat poszła informacja. Dzwoniłem do producenta. Tobie jednemu zdecydował się dać duży, osobisty wywiad.
5
Mówi pan, że właśnie Król Edyp był pierwszym jego filmem, który pan zobaczył? Odrobinę panu zazdroszczę. Im dłużej się zastanawiam, tym mocniej sądzę, że właśnie od Króla Edypa Lewinkopfowe filmy powinno się oglądać. Dlaczego? To proste. To w nim jest najwięcej kotów, jego ulubionych zwierząt.
Najlepsza scena, jak dla mnie, to spotkanie Edypa ze Sfinksem, którego gra jakiś bury dachowiec. Z offu podłożony jest głos, o ile dobrze pamiętam, Michela Piccolego…? Bardziej mnie nawet zaskoczyła niż widzenie u wyroczni, do której roli Lewinkopf zatrudnił piękną, syjamską samiczkę i na potrzeby filmu pofarbował jej sierść na kolor złoty. Dziś to by już nie przeszło. Albo, pamięta to pan, koty posilające się na trupie Lajosa. Albo koty podsłuchujące jak Edyp bierze Jokastę. Koty, koty, wszędzie koty, zwierzęta, które spadają na cztery łapy, jak spadł Józef Lewinkopf, jego wysokość, ich książę.
Po moim pierwszym pobycie w Cannes miasto odwiedzałem właściwie co roku i kiedy tam w siedemdziesiątym drugim jechałem, byłem przekonany, że zdążyłem się do niego, usadowionego na opadającym ku Morzu Liguryjskiemu wzgórzu, przyzwyczaić; a jednak. Gdy pewnego dnia na początku maja wysiadłem z pociągu z Nicei i zobaczyłem, że wiejący od wody wiatr stara się położyć palmy na bulwarze, poczułem się, mimo wszystko, poruszony, jak wówczas, gdy przyjechałem tam po raz pierwszy. Jak wtedy, poszedłem odnieść bagaże do hotelu Martinez; jak wtedy, żaden boy nie odprowadził mnie do pokoju. Nie jęknąłem jednak na widok kolorowego telewizora – miałem taki sam, może odrobinę gorszy, marki Rubin – i nie zamknąłem się na parę dni. Wyszedłem na festiwal.
Dobrze się pan domyśla: w kuluarach nie gadano o niczym poza Lewinkopfem. Czy w filmie umieścił odniesienie do tego, co wydarzyło się w Los Angeles? Czy prawdą okażą się plotki, jakoby wyprodukował chałę? Czy faktycznie aktorka, którą zatrudnił do roli Jokasty, wygląda jak jego – po tym, co się stało, to chyba była – żona?
– Podobno mieli straszne problemy z produkcją – oznajmiła pewna Angielka, którą kojarzyłem z Berlina i z San Sebastián, gdy w centrum prasowym popijaliśmy ciężkie czerwone wino. – Strajki załogi, związki…
Może to od wina, ale poczułem, że krew szybciej płynie w moich żyłach.
Festiwal mijał, oglądałem nowe filmy Ribasa i Carlosa Saury, aż w końcu nadszedł wieczór premiery Króla Edypa. Pindrzyłem się na nią przez dwie godziny, sprawdzając, w którym garniturze z kolekcji Mody Polskiej wyglądał będę najlepiej.
Dziś wiem, że decyzję, by nie założyć żadnego, lecz zamknąć się w pokoju, podjąłem jeszcze, zanim pojechałem do Cannes; ale tamtego wieczoru tego nie wiedziałem, po prostu długo nie mogłem zasnąć. Leżałem w łóżku w hotelu Martinez pod cienką kołdrą, w gaciach i w podkoszulku, i czułem, jak bardzo jest mi zimno. W pewnej chwili pomyślałem, że ten chłód to podmuch powietrza gnanego od kina, w którym właśnie skończył się pokaz, i bierze się z tego, że wszyscy biją brawo. Wówczas zasnąłem, by po obudzeniu skonstatować, że – rzecz dziwna – nie śniły mi się żadne koszmary.
Chce pan usłyszeć coś o wywiadzie, co? Już mówię. Jak dziewięć lat wcześniej, Lewinkopf mieszkał w hotelu Carlton. Był pan w nim kiedyś? Proszę koniecznie pojechać, choć nie jest to tanie. Ów masywny pałac zbudowano na początku ubiegłego stulecia i, jakkolwiek wszystkie wieżyczki, wykusze, boniowania miały, jak sądzę, dodać mu lekkości, nie ma z niej w sobie niczego. Przypomina raczej ciało prehistorycznego zwierzęcia, które obrosło ozdobami na wzór rafy koralowej.
Wjechałem na piąte piętro i zapukałem do drzwi apartamentu numer 101.
– Entrez! – rozległo się.
Nacisnąłem klamkę i natychmiast usłyszałem inny dźwięk, którego źródła początkowo nie potrafiłem zlokalizować: dopiero kiedy spojrzałem w dół, zobaczyłem, że to żałosne miauczenie wydobywa się z pyszczka kota, którego przesunąłem drzwiami.
Był biały, nie licząc czarnej pręgi na grzbiecie.
– To Mitsou – usłyszałem znajomy głos.
Podniosłem wzrok. Bez butów, w hotelowym szlafroku, z czarnymi włosami, które na ostatnich zdjęciach, na których go widziałem, opadały na czoło grzywką, a tamtego dnia były mokre, posklejane wodą i je odsłaniały, przede mną stał Józef Lewinkopf.
– To ten sam, który…? – nie dokończyłem pytania, bo parsknął; jednak nagle spoważniał.
– Poniekąd. Koty, jak powszechnie wiadomo, mają dziewięć żyć. Więc ten Mitsou to także tamten Mitsou, tyle że zupełnie inny… Długo szukałem białego kota z czarną pręgą na grzbiecie. W końcu go znalazłem. Właściwie, to mój agent go znalazł. Ten Mitsou urodził się w Syrii, lecz teraz wszędzie jeździ ze mną. Proszę, niech pan usiądzie.
Władczym ruchem ręki wskazał mi fotel; usiadłem. Z okien apartamentu rozciągał się widok na plażę, nad którą sklepiało się szare, zapowiadające deszcz niebo.
– Nie widziałem pana wczoraj w kinie – wyrwał mnie z zamyślenia głos Lewinkopfa.
– Bo mnie tam nie było – mruknąłem; nie miałem nawet ochoty silić się na kłamstwo. Tymczasem Lewinkopf uśmiechnął się i nic nie powiedział, tylko podszedł do komody, na której stał srebrny dzbanek z kawą, nalał do filiżanki. Zwróciłem uwagę, że tylko do jednej, chociaż obok stała druga, jakby przeznaczona dla mnie. Napił się, odstawił swoją i usiadł w fotelu naprzeciwko, założył nogę na nogę. Miał bardzo opalone i bardzo owłosione łydki.
– A zatem, podejrzewał pan, że żadnego wywiadu nie będzie – rzekł. Przytaknąłem, chociaż nie podejrzewałem, że z nim to podejrzenie dzieliłem. – Poznałem ostatnio pewną kobietę, dziewczynę właściwie… – zaczął Lewinkopf, na chwilę się zamyślił, mówił dalej: – … która przekonała mnie, bym z panem porozmawiał. Zna pana. Wyjechała z Polski po Marcu, razem ze swoim ojcem, lecz wcześniej… No, cóż…
Potrzebowałem chwili, by zrozumieć, że mówi o Małolacie. „Mieliśmy tę samą kobietę” – przeszło mi przez głowę i spytałem, by zamaskować podniecenie:
– Och, a co ona powiedziała?
– Powiedziała, że mnie pan nienawidzi. – Lewinkopf splótł swoje smukłe dłonie na wysokości ust. – Ciekawi mnie dlaczego. Za co.
– Nie nienawidzę pana – rzuciłem na wydechu.
– To, że pan tak twierdzi, jest najlepszym dowodem na to, że w istocie jest inaczej – po tym, jak to oznajmił, zapadła cisza.
– Nienawidziłem pana kiedyś – przerwałem ją w końcu i kiedy to mówiłem, byłem przekonany, że mówię prawdę. Lewinkopf natychmiast podchwycił:
– Za?
Nie wiedziałem, jak to ująć. Ja, czołowy polski filmowy publicysta, nie wiedziałem, jakich słów użyć, wyobraża pan to sobie? Zabrakło mi zdania!
– … za to – wysłowiłem się w końcu – że jest pan tak szczęśliwy.
Zdziwienie, które wylało się na jego twarz, z pewnością nie było udawane. Lekko się jakby zapadł w swoim tapicerowanym pluszem fotelu, a potem powiedział:
– Ja, szczęśliwy?
Przytaknąłem. Pamięta pan, jak opowiedziałem o moim największym koszmarze? Tym o Lewinkopfie ukrytym za płachtą, na której wyświetla się film, śmiejącym się ze mnie?
Tamtego dnia Józef Lewinkopf śmiał się śmiechem gardłowym, dobiegającym z dna brzucha, który bardzo wolno i długo wsiąkał w ściany hotelowego apartamentu.
– Ja? – duknął, gdy skończył.
– Tak, pan – warknąłem, a Lewinkopf kiwnął głową, jakby sam się ze sobą zgadzał.
– Ja, proszę pana, mam w życiu szczęście – oznajmił. – Jak kot: spadam na cztery łapy. Ostatnio Stash Klossowski podarował mi obraz swojego ojca, jego autoportret; nazywa się Jego Wysokość Książę Kotów. No i ja też jestem książę kotów, lecz proszę mi powiedzieć: pan widział kiedyś szczęśliwego kota? Psy pan widział szczęśliwe, ale koty…?
Nie odpowiedziałem, on stwierdził nagle:
– To pan mi to uświadomił.
– Ja? – uniosłem brwi.
– Tak, pan – potwierdził. – W tym hotelu, kiedy pokazałem panu poprzedniego Mitsou, nie pamięta pan? Wreszcie mi pan uświadomił, co dotychczas kierowało moim życiem: szczęście, wpędzające mnie w najgorsze otchłanie nieszczęścia, aby mnie z nich podnieść.
– Czyli jest pan szczęśliwy – zaryzykowałem.
– Nie, nie… – niedbale machnął ręką. – Mam szczęście. Zawsze spadam na cztery łapy, lecz żeby na nie spaść… Cóż, muszę najpierw spadać.
Milczałem, Lewinkopf pokiwał głową; zrozumiałem, że spotkanie jest skończone.
Tamtego dnia widziałem go jeszcze raz, w Palais du Cinema. Kiedy w pełnej eleganckich gości sali, ociekającej złotem i czerwienią sali wyczytano nazwisko laureata Złotej Palmy to, że brzmiało ono: „Lewinkopf”, nie stanowiło dla nikogo zaskoczenia. Patrzyłem, jak, odziany w smoking, wspina się po spływającym po schodach dywanie, by odebrać nagrodę, patrzyłem i zastanawiałem się, czy i ja miałem szczęście.
Wziąłem pierwszą fuchę, jaka się nadarzyła, miast zdawać na filmówkę; choć parę razy proponowano mi, bym został na Zachodzie, zawsze odmawiałem.
I przecież wszystko mi się układało, miałem żonę i domek pod miastem, i nie byłem nikim, co do tego czułem się przekonany.
Szczęścia nie było. Ja byłem szczęśliwy.
wrzesień 2017