Pokora polega na tym, że wiesz, na co cię stać. Nie wyobrażasz sobie siebie ani większym niż jesteś, ani mniejszym. Wiesz, co umiesz i wedle tego pracujesz – jak umiesz najlepiej – z Wojciechem Bonowiczem, pisarzem, poetą i autorem książki „Tischner. Biografia” rozmawia duet Bibliocreatio.
Bibliocreatio: Porozmawiajmy o pisaniu. Czym ono dla ciebie jest?
Wojciech Bonowicz: Jest ciekawym i pięknym doświadczeniem, ale też żmudą. Musisz dużo siedzieć, rujnaujesz sobie kręgosłup, krzyż boli i właściwie, jak intensywnie pracujesz, to wszystko cię zaczyna boleć. A jednocześnie pisanie, jak każda twórczość, daje poczucie wyzwolenia. Zwłaszcza kiedy się kończy pracę i widać rezultat, nawet niedoskonały. I potem, kiedy się dostaje zwrot od tych, którzy już przeczytali. Widzisz, że to, co zrobiłeś, zaczyna działać, że wchodzi między ludzi. W literaturze nie jest najważniejsze, czy będzie odbiór, czy go nie będzie. Choć się go pragnie w naturalny sposób. Poczucie wyzwolenia daje już samo stworzenie czegoś.
Na czym polega to wyzwolenie?
Inaczej to wygląda w poezji, inaczej w prozie. W przypadku biografii czy wywiadu-rzeki jesteś z bohaterem bardzo długo. Przygotowujesz się, idziesz nagrać, spisujesz, jeszcze raz nagrywasz. Z bohaterem takim jak Tischner idziesz przez lata. Zbierasz materiały na jego temat, rozpytujesz ludzi, sięgasz do swoich własnych wspomnień, nakładasz na te wspomnienia inne. W poezji wszystko jest skumulowane, przynajmniej u mnie. Wybucha krótkim ogniem. Jak wpadniesz na to zdanie, na ten obraz, odczuwasz natychmiastowy przypływy radości! Ta mała forma jest taka kruchutka. Ma trzy linijki czy sześć linijek, ale czujesz, że będzie działać. Nie tylko na ciebie.
Z tego, co mówisz, wynika, że pisanie jest uwikłane w ciągłe paradoksy. Naprawdę nie potrzebujesz odbiorcy?
Niby nie potrzebujesz, a nie pisałbyś, jakbyś wiedział, że nie będzie czytane. Nawet jeśli to będą dwie osoby, nawet jeśli to będzie jedna osoba. Ale będzie. Nie bardzo ufam deklaracjom pisarzy, którzy mówią, że odbiór nie ma dla nich znaczenia. Takich deklaracji jest zresztą niewiele. Wszyscy czekają na to, żeby była recenzja, żeby była reakcja. Cieszą się tym.
Jak są dobre.
Niektórzy cieszą się boleśnie. Mam znajomego, który miewał dobre recenzje swoich książek, ale nawet z tych dobrych nie był zadowolony, bo go chwalili nie za to, za co chciał być pochwalony.
A ty, za co lubisz, jak cię chwalą?
Cieszy mnie, jak inni docenią te punkty utworu, które sam uznaję za mocne. Ale równie dużą radość sprawia mi, gdy ktoś dostrzeże coś, na co ja nie zwróciłem uwagi. Nagle okazuje się, że z całego tomu ktoś do omówienia wybrał wiersz, który mnie w porównaniu z innymi wydawał się gorszy. Nie nieudany, ale mający dla mnie mniej wdzięku. Cieszę się też, kiedy ktoś dostrzeże, że w swojej twórczości staram się zwracać uwagę na obszary, które na ogół nam umykają. To jest bardzo wzruszające.
A co sam cenisz jako czytelnik?
Lubię dobrze wykonaną robotę. Mam wtedy poczucie, że ktoś mnie, jako czytelnika, szanuje. Lubię dobrze poukładany tom wierszy, kiedy poszczególne utwory nie są po prostu wydrukowane jeden po drugim, lecz można wyczuć w książce jakiś przebieg – myśli, treści, melodii. Lubię też czuć, że pisarz lub pisarka mieli odwagę, żeby niepotrzebne zdania wykreślić.
W prozie to trudniejsze niż w poezji?
Proza potrzebuje różnego rodzaju wypełnień. Poezja się ich pozbywa. Jak pisze się prozę, to musi świecić słońce, musi być wieczór, żeby można było przejść od sytuacji do sytuacji. Trudniej wtedy o nieschematyczność.
Gdzie rodzi się to poczucie „wykonania dobrej roboty”? Poświęciłeś potrzebny czas, żeby się przygotować do wywiadu, żeby zredagować tekst, czy to wystarczy?
Jest taki moment przy pracy nad książką, już blisko finału, kiedy czujesz, że zrobiłeś to dobrze albo nie. Skończyłeś ostatni rozdział, będziesz całość przeglądał jeszcze raz, z dystansu kilku dni, ale widzisz, że jest dobrze skomponowana, że „śmieci” zostały wyrzucone, że jest to, co powinno być. To nie znaczy, że wszystkim się ta całość spodoba. Ale ty masz poczucie, że wykonałeś maksymalnie dobrze swoją robotę. To jak malowanie ściany. Jeden maluje i drugi maluje, ale jeden zrobi tak, że za jakiś czas pojawiają się bąble, farba zaczyna odłazić, bo źle przygotował podkład. Mimo że na początku obie ściany wyglądały tak samo. Lubię, jak ktoś pisze: „Ten Bonowicz coś mi dał. Nie zajął mi tylko czasu. Czytam jego książkę drugi raz i znajduję coś nowego”.
Ty przeczytałeś i napisałeś po raz drugi Tischnera.
Właśnie z tych powodów. Dowiedziałem się więcej. Jestem, mam nadzieję, o 20 lat mądrzejszy. W każdym razie na pewno trochę inaczej widzę świat. Pomyślałem, że to będzie uczciwe. Wobec niego – bo mi się ten świat poszerzył, ale też wobec mnie – bo w końcu pierwszą biografię pisałem jako dość młody człowiek. Tischner na to zasługuje. Ale i dla mnie było ciekawe, jak to właściwie będzie.
I jak to spotkanie wypadło? Z tobą 20 lat młodszym?
Miałem sporo satysfakcji. Tamta biografia naprawdę się broni. Pomyłek jest niewiele, stylu nie ma powodu się wstydzić. Całe partie mogłem przenieść do nowej. Ale dużo też zmieniłem. Nowa książka jest w pewnym sensie nadpisana na tamtej, połowa to albo zupełnie nowy, albo zmieniony tekst. Byłem wtedy naiwniejszy, jeśli chodzi o podejście do filozofii. Nie wiedziałem jeszcze tak dużo o Heideggerze, Husserlu i innych. Myślę zresztą, że ważniejsze od pracy materiałowej jest to, co się z tobą dzieje jako człowiekiem. Ja nie byłem specjalnie zarozumiały, jak pisałem tamtą książkę, ale myślę, że dziś jestem znacznie mniej zarozumiały niż wtedy.
Ale zaufania masz do siebie więcej.
Tak, bo wiem, co potrafię, a czego nie. W tym sensie mogę powiedzieć, że jestem pokorny. Często się myli pokorę z uniżonością. Pokora polega na tym, że wiesz, na co cię stać. Nie wyobrażasz sobie siebie ani większym niż jesteś, ani mniejszym. Wiesz, co umiesz i wedle tego pracujesz – jak umiesz najlepiej. Pod tym względem jestem mądrzejszy niż wtedy. Kiedy pisałem pierwszą wersję, rodzimych biografii było bardzo niewiele, a jeśli były, to przeważnie pisane przez akademików. Dziś biografii jest więcej i ciekawe jest obserwować, jak bardzo się między sobą różnią. Każda pisząca osoba to inne spojrzenie, inny warsztat. Na pewno inaczej pisze ktoś, kto jest poetą i czyta dużo poezji, jak ja, a inaczej ktoś, kto zaczynał od reportażu. Mnie najbliższy jest – i to się akurat przez te 20 lat nie zmieniło – model intelektualnej gawędy. Ja chcę gadać z czytelniczką, z czytelnikiem, chcę ich zainteresować Tischnerem i otaczającym go światem. Choć, z drugiej strony, staram się, żeby w książce było mnie jak najmniej. Założenie jest takie, żeby to było maksymalnie przezroczyste, a jednocześnie, żeby czytający słyszeli głos, który im opowiada i robi to z przekonaniem.
I bierzesz swojego bohatera z całą filozofią i historią i nie boisz się pokazać jego pomylonych skarpetek.
Człowiek żyje w detalach. Detale, pojedyncze obrazki są ogromnie ważne. Jak chcesz kogoś opisać, sportretować, bardzo ci zależy na tym, żeby złapać jakąś scenę, która sama przez się coś ważnego odsłoni. Dobrze jest wtedy nie za wiele od siebie dodawać, sama ta scena zawiera wszystko, co potrzebne. Jak robiłem rozmowę z Wojtkiem Waglewskim, to książkę otworzyłem sceną, w której Wojtek gra koncert po operacji zębów. I nagle w czasie występu okazuje się, że usta ma pełne krwi. Ale nie przerywa, gra dalej. Wiem, że Grażyna, żona Wojtka, nie była najszczęśliwsza z powodu tego otwarcia. Ale Wojtek zrozumiał moją intencję – to jest scena, która właściwie wszystko o nim mówi. Wychodzisz na scenę i nie ma, przebacz. Muzyk to wojownik – jak się poddasz, przegrałeś. Publiczność nie ma prawa zobaczyć twoich słabości. To jest właśnie ten szacunek, o którym wspomniałem wcześniej.
Skarpetki w biografii pojawiają się kilka razy. To jakiś motyw?
Motyw, który może zastąpić wiele opisów. To, że ojciec i matka patrzą na swego nieprzeciętnie utalentowanego syna z perspektywy pomylonych skarpetek, mówi o relacjach w rodzinie znacznie więcej niż opis tych relacji. Bardzo lubię takie sceny. Na początku książki pojawia się krewny Tischnera, Jan Tomlan, który na początku ubiegłego wieku z Jurgowa, wsi – według ówczesnych kryteriów – na końcu świata, wybrał się do Ziemi Świętej na pielgrzymkę. Wrócił stamtąd ze szkłem wbitym w piętę i chodził z tym szkłem całe tygodnie.
Zaczynasz książkę o Tischnerze opowieścią o jego przodkach, nawet tak dalekich, jak ten opisany. Dlaczego?
Wybieram z ich historii wszystko, co jest z nim związane, co się potem w nim odkłada. To szkło symbolizuje rodzaj uporu, twardości, jakiej wymagano wówczas od mężczyzn. Także być może pewną ranę, jaką religia zostawia w człowieku. Ja sam uważam, że dobrze jest, jeśli mężczyzna w różnych sytuacjach potrafi być miękki. Ale etos wsi, w którym wyrastał Tischner, był taki, a nie inny. To ważne, żeby odtworzyć świat, który otacza dziecko, pokazać punkt startu. Wyobrażam sobie, że on nasiąkał takimi rodzinnymi opowieściami. Chcę, żeby czytelniczka i czytelnik też nimi nasiąknęli, zanim poznają samego Tischnera. Wszystko jest ciekawe, wszystko może być znaczące. Na przykład fakt, że Tischnerowie od wieków pletli powrozy. Facet się całe życie zajmował wolnością – a tu powrozy!
Zacząłeś książkę jednak nie powrozem, ale otwartym domem, czyli wolnością. Wspomniany Jan Tomlan obcym ludziom, spotkanym na drodze, daje klucz do swojej chałupy.
Rzeczywiście, w tej historii – może ważniejszej niż opowieść o kawałku szkła w stopie – jest gest, który wtedy na wsi nie był bardzo ekstrawagancki, ale trochę był. Tomlan oddaje swój dom do dyspozycji ludziom, których pierwszy raz widzi na oczy. Mają się rozgościć, on sam ma robotę w polu. Ten gest ma potem swoje rozwinięcie w filozofii Tischnera. Stajesz naprzeciwko drugiego człowieka i z początku nie wiesz, do czego cię to zobowiązuje. Żadna etyka ci tego tak do końca nie powie. Powie ci, że pewnych rzeczy nie wolno ci zrobić. Ale Tomlan robi coś ekstra, do czego nawet prawo gościnności go nie zobowiązywało.
Mógłby powiedzieć: siądźcie sobie, odpocznijcie, napijcie się wody. Nie wystarczyłoby?
A on oddaje wszystko. Oddaje jedzenie, którego ma mało, oddaje miejsce do spania. Co go do tego wzywa? Nie wiemy. To jest później, przez całe lata, wielki temat Tischnera: dlaczego jeden człowiek staje naprzeciwko drugiego i potrafi bez słowa wskazać mu miejsce w kolejce do komory gazowej, a inny jest w stanie drugiemu oddać wszystko, nawet poświęcić za niego życie? No więc te sceny są potrzebne, bo wszystkie się w nim odłożyły. Jest taki obrazek, który Tischner zapamiętał jako nastolatek: wieś koło Nowego Targu, koniec wojny, wchodzi Armia Czerwona. I pewnej nocy młody rosyjski żołnierz, patrząc w rozgwieżdżone niebo, nagle mówi do siebie na głos, że gdzieś tam musi chyba istnieć jakiś Bóg.
To była ważna scena?
Nie wiem, czy miała decydujące znaczenie dla jego późniejszych wyborów. Ale wyobrażam sobie, że jak masz takie spotkania i one się w tobie odłożą, to kiedy staje naprzeciwko ciebie ktoś, kogo przedstawiają ci jako twojego wroga, ty jakoś inaczej na niego patrzysz. Świat Tischnera w ogóle nie składa się z wrogów, tylko z ludzi, którzy mają odmienne propozycje, a często bardzo podobne tęsknoty.
Dużo piszesz o pielęgnowaniu różnic. Na czym to pielęgnowanie polega?
We wsiach, w których Tischner dorastał, miał okazję zobaczyć, jak w praktyce wygląda tolerancja. A raczej wzajemność, bo on słowa „tolerancja” nie lubił. Tolerancja oznaczała dlań obojętność, niewchodzenie sobie w drogę, a wzajemność – wymianę, współpracę. Ludzie w wiosce byli bardzo różni, mieli rozmaite temperamenty, pochodzili z różnych stron. Próbowano te różnice harmonizować. Były autorytety, którym powierzano rozstrzyganie sporów. Była też nieufność wobec obcych – wobec Żydów, trochę wobec Romów. Ale i tę nieufność próbowano przezwyciężać. Tu ciekawym przykładem jest matka Tischnera, która brała romskie dzieci do siebie na dodatkowe lekcje. Nie dostawała za to żadnych pieniędzy i o żadne pieniądze nie wołała. To też jest charakterystyczne – robi się pewne rzeczy dlatego, że to jest słuszne, że ktoś to powinien zrobić. Uczyła romskie dzieci, żeby polskie nie śmiały się z nich podczas lekcji. Wspólnota, nawet jeśli sama postępowała inaczej, potrafiła takich ludzi docenić.
A dziś?
A dziś jak ktoś chce zrobić coś dobrego, to ludzie zaraz pytają, jaki ma w tym interes. No i w zasadzie nie lubią różnicy zdań, chętnie piętnują tych, którzy myślą inaczej. Tolerancja jest potrzebna, ale jako pewne minimum: nie podoba mi się to, jak żyjesz, ale możesz ostatecznie tak żyć. Tyle że Tischnera to nie interesowało. Pielęgnowanie w różnicy zdań oznacza, że ja się cieszę tym, iż ktoś jest inny, nie jest to dla mnie powód do rozpaczy i lęku.
Dlaczego zabrnęliśmy w te lęki?
Nie do końca rozumiem, dlaczego tak się wszystko potoczyło. Na przykład, jeśli chodzi o stosunek do Zachodu, do Unii Europejskiej. W ostatnich kilkudziesięciu latach doświadczyliśmy wiele dobra od Europy. Polska bardzo skorzystała na wejściu do Unii, a ludzie jakby się bali tego świata. Ale problemem jest nie tylko tolerancja „na zewnątrz”. Problemem jest tolerancja „do wewnątrz”, wzajemność ze „swoimi”. Społeczeństwo obywatelskie składa się z osób o różnych przekonaniach i wartościach, i musi się ze sobą porozumiewać. O pielęgnowanie w różnicy zdań trzeba dbać jak o małe dziecko.
Tu też pisanie ma swoją rolę?
Jak patrzę na swoje i nie tylko swoje wiersze, to wiele z nich porusza ten problem: żeby nam nie umykały pewne rzeczy, które są drugim planem, szczegółem, detalem. I jest w nich moment zaproszenia skierowanego do świata, miejsce dla czytelniczki i czytelnika. Dla Krystyny Miłobędzkiej najgorszy wiersz to wiersz zbyt doskonały. Wiersza, który jest doskonały, wycyzelowany, zamknięty – nie ma po co czytać. Można raz, ale co z nim zrobić potem? Taki wiersz, który „wszystko wie”, nie uczy otwartości. Tymczasem dobrze jest, jeśli literatura uczy nas pewnego luzu, na przykład w stosunku do tego, co narzuca nam otoczenie. Czy musimy być tak, a nie inaczej sformatowani? Dlaczego właściwie? Literatura może w nas podsycać apetyt na prawdę, na autentyczność, na bezinteresowność – zamiast na posiadanie.
Co byś napisał na szczycie listy najważniejszych rzeczy dziś?
Napisałbym: „mało rzeczy”. W literaturze generalną zasadą jest, że mniej znaczy lepiej. Nie chodzi o to, żeby wszystko wyrzucić i żebyśmy pisali do siebie tylko takie suche komunikaty. Ale żeby jednak nauczyć się dyscypliny słowa. Ona niekoniecznie musi oznaczać potem dyscyplinę życia, ale może. Lubię kondensację, która jest w poezji i w literaturze w ogóle. Lubię, jak ktoś potrafi mi coś jedynie zasugerować, zostawiając dla mnie jako czytelnika puste miejsce do wypełnienia. Napisałbym: „mało rzeczy”, bo uświadamiam sobie, że wychowałem się w świecie, gdzie rzeczy było niedużo. Owszem, w domach sporo niepotrzebnych rzeczy gromadziło się nadmiernie: ubrania, nawet te, w których się nie chodziło, ciągle wisiały w szafach. Ale zasadniczo było tych rzeczy bardzo mało. Nawet zabawek miałem mało jako dziecko. To uczyło myślenia o świecie w innych kategoriach: nie musisz mieć więcej i więcej, żeby być szczęśliwym. Naucz się radzić sobie ze światem, z emocjami, z czasem za pomocą tego, co masz.
Mógłbyś się wychować w takim świecie i mieć potworny głód rzeczy. Bo tego nie miałeś.
To prawda. Może decydująca była postawa rodziców. Bo pamiętam takie sceny, wręcz mityczne, z dzieciństwa. Stoję przed sklepem z zabawkami, na wystawie jest radziecka lokomotywa z żelaza, ale kosztuje bardzo dużo. I ja jakoś rozumiem, że rodziców po prostu nie stać na ten wydatek. Trochę żal, ale musiało być w tym wychowaniu coś takiego, co nas z bratem nauczyło, że trzeba sobie radzić w życiu za pomocą niewielkiej liczby rzeczy. Inna sprawa, że ja byłem takim dzieckiem, które samo sobą bardzo dobrze się zajmowało.
Co robiłeś?
Szperałem po szufladach. Rodzice strasznie się wstydzili, jak szli ze mną w odwiedziny, bo jako kilkuletni smyk od razu zaczynałem grzebać po szafach. Pamiętam taki obrazek: odsuwam szufladę, a tu wypadają biustonosze cioci i słychać tylko jej krzyk.
Czego szukałeś?
Ja po prostu chciałem wiedzieć, co się gdzie znajduje. Kiedyś cioci coś zginęło – klucze albo coś innego, równie ważnego. Cała rodzina szuka, dyskutuje, a ja mówię: to jest w tej szufladzie. I było.
Dziecko detektyw.
Była we mnie ogromna ciekawość tego, jak żyją inni.
Małego Tischnera też u ciebie dużo. W opowieść biograficzną wplatasz dzienniki młodego Tischnera, które pokazują, jak on sam widział świat.
Zapiski te wyszły kilka lat temu jako oddzielna książka. Miałem dylemat, czy je obszerniej cytować w biografii, ale uznałem, że są tak ważnym świadectwem, iż bez nich obraz byłby niepełny. Gdybym zastąpił je omówieniami, coś by zginęło. Jak on te myśli formułuje!
Trochę też szyfruje swoje miłosne zapiski. Dlaczego?
Bo musiał się ukrywać – przed kolegami, z którymi mieszkał w pokoju, przed wychowawcą w bursie. W sobotę wracał z Nowego Targu do domu, więc zabierał zeszyt, żeby koledzy nie czytali, ale w domu czekała mama. Chciała wszystko wiedzieć. Moja mama też podczytywała listy, jakie dostawałem od dziewczyn. Ale to jest najpiękniejsza część tej pisarskiej przygody: przeżywać ze swoim bohaterem jego przeszłość. Wiesz, że dostęp do niej jest ograniczony: bardziej bezpośredni, kiedy zachował się dziennik, mniej bezpośredni, kiedy masz pojedyncze wspomnienie, jakiś skrawek i musisz sobie wszystko wyobrazić. Ale kiedy pracowałem nad pierwszą wersją biografii, udało mi się odpytać kilkadziesiąt osób i zebrać sporo znakomitych scen, które teraz zapadają czytającym w pamięć. Na przykład wywoływanie duchów w… seminarium krakowskim w latach 50.
To piękna scena, która wiele mówi o tych chłopakach, którzy szukają, ale też o ich przełożonych.
Seminarium krakowskie było mądre, a przynajmniej było tam kilku mądrych ludzi, którzy pozwalali na poszukiwania. Przy całej sztywności, która wtedy była normą. Może zresztą nie była taka zła? Mądrzy przełożeni powodowali jednak, że regulamin nie był wszystkim.
Często podkreślasz, że najważniejsze było to, jak ludzie się wokół księdza Tischnera czuli. A czuli się dobrze.
To jest ciekawe, bo niektórzy robili mu z tego zarzut: że jego tekstów nie da się do końca zrozumieć, że trudno je streścić, że bez jego obecności, głosu one wiele tracą. A jednak ludzie czytali i robiło im się lżej na duszy. To jest temat, który mnie bardzo interesuje: jak działają ludzie na ludzi? Co sprawia, że przy kimś chce się posiedzieć i z samego siedzenia wiele wynika? Ludzie przychodzili na wykłady Tischnera nie dlatego, że studiowali filozofię, niektórzy może nawet niespecjalnie się filozofią interesowali, ale dostawali coś, co było im potrzebne. Inaczej nie przychodziliby tak tłumnie. Sama popularność Tischnera nie tłumaczy wszystkiego. To była popularność wymagająca.
Co w takim razie działało?
Autentyczność. Umiał nas przekonać, że poszukiwanie prawdy jest czymś, czemu warto poświęcić życie. I umiał to zrobić nie tylko słowami, ale całym sobą, tym, jaki był. Mówił: może nie będziecie mieć w życiu tego, tego i tego, ale nie patrzcie na to, bo Hegel wam otwiera taki kawał świata, Husserl otwiera inny. Kiedy studiuje się filozofię, świat nagle staje się bogaty przez te liczne punkty widzenia. Niekiedy sprzeczne, co jest jeszcze wspanialsze. W latach 80. świat bardzo się skurczył. Nie można było wyjeżdżać, utrudniony był dostęp do książek. Czuło się presję państwa, które ograniczało dostęp do wielu rzeczy. Ludzi z opozycji wyrzucano z pracy, niektórzy siedzieli w więzieniach. I nagle w tej sali świat się poszerzał.
Pamiętasz pierwszy wykład, na którym się spotkaliście?
Pamiętam: Tischner wszedł na salę w ciemnych sztruksowych spodniach, strasznie powycieranych, i nieco przyciasnej kurteczce. Świeciły się w niej łokcie, świeciło koło kieszeni. I zaczął wykład, świetny wykład z filozofii! I pamiętam takie uczucie, którego wtedy nie umiałbym nazwać – że coś się w tym obrazie zgadza. Że jest jakaś harmonia w tym, co Tischner mówi i jak wygląda. Nie wiem, czy inni podobnie to odczuwali, ale dla mnie było to bardzo silne doświadczenie. I zgadzało się z tym, czego nauczyłem się w domu: że nie to, jak wyglądamy, decyduje o tym, kim jesteśmy. Że ważne jest to, co mamy w głowie, i to, jak potrafimy przenieść to potem do naszego życia.
Szacunek. Znów wraca.
To słowo będzie chyba wciąż powracać. Czuło się, że Tischner ma ogromny szacunek dla tych wszystkich myślicieli, o których mówi. Także dla Marksa, którego krytykował. Dla mnie to było zaskakujące, na wykładach niektórzy się bulwersowali: tu stan wojenny, a ten z takim szacunkiem o marksizmie? To bardzo ważne – spotkać nauczyciela, który uczy cię, że wszystko jest cenne, jeśli tylko nie jest skażone wolą przejęcia władzy, zapanowania nad innymi. Tischner uczył szacunku dla każdego, kto myśląc, chciał innym coś ofiarować. Po co się w końcu myśli? Przecież nie myśli się dla siebie.
Tischner lubił myśleć w dialogu. Lubił swoje myśli obracać, rozmawiając z innymi.
Większość jego dzieł to jest odbicie się od kogoś. Filozofia dramatu to rozmowa z Levinasem i z innymi filozofami.
Bliskie ci jest to podejście?
Bardzo. Moja poezja jest w dużej mierze echem. Ja nie poszukuję własnego stylu w poezji. Właściwie nie wiem, co by to miało być – mój głos. Może on się wyklaruje w końcu, ale mnie to nie interesuje jako cel poszukiwań. W naturalny sposób rozmawiam z bardzo wieloma autorkami i autorami, którzy mnie czymś zachwycili. To nie musi być widoczne w wierszu. Nie muszę ich przywoływać z nazwiska, choć czasem przywołuję, żeby na kogoś zwrócić uwagę. I filozofia, i literatura jest wielką rozmową. Jak się tę rozmowę zrywa, to kończy się twórczość. Zawsze jest ktoś, kto nas nauczył mówić, kto nas nauczył pisać. Ktoś napisał dobry wiersz, ktoś inny pokazał nam ten dobry wiersz na zajęciach, a nawet powiedział, dlaczego on jest dobry, co na nas działa.
Uczymy się tego i staramy się odpowiedzieć?
Najpierw staramy się zrobić tak samo. A potem szukamy, jak na to odpowiedzieć. Przeszedłem te wszystkie drogi. Kiedy czytałem Gałczyńskiego, pisałem jak Gałczyński. Czytałem Broniewskiego – pisałem jak Broniewski. Tadeusz Różewicz miał cały zeszyt zapisany sonetami à la Iwaszkiewicz. Wspominał to jako zabawne wydarzenie z młodości. Nie ma w tym nic złego. Uczymy się dzięki temu rozumieć tych autorów. A potem dochodzi się do czegoś, co można nazwać dojrzałością. Człowiek czuje, jak chce pisać. Dalej pisze różne wiersze, ale jedne daje do książki, a innych nie daje. Widzi, że te pierwsze są samodzielną odpowiedzią na coś, co czytał lub przeżył, a pozostałe są wtórne.
A to nie jest wtedy już twój głos?
Być może tak się dopracowuje swojego głosu. Ale ja nie jestem przywiązany do idei oryginalności, swojego głosu i tak dalej.
Kto jest twoim ulubionym towarzyszem i rozmówcą w twojej twórczości?
W mojej ostatniej książce z wierszami, Drugiej ręce, ważnymi partnerami byli czescy poeci, których zresztą przywołuję z nazwiska. Duży wpływ wywarły na mnie polskie przekłady Amerykanów, ale też Celana czy Tranströmera. Z polskich poetek i poetów musiałbym wymienić kilkadziesiąt nazwisk. Odpowiedź może być w zupełnie innej poetyce, ale impuls często wychodzi od kogoś konkretnego. Nawet kiedy pisze się o swoich uczuciach, robi się to niejako „poprzez” innych piszących. Pisanie jest ciągłą rozmową.