Zabiłem babcię. Moją babulę kochaną, moją babunię, co zawsze mi mówiła, i wszystkim w ogóle, że jestem mężczyzną jej życia. Co mi czytała książki, opowiadała historie, gotowała obiadki, dawała się naciągać na zabawki, co mnie leczyła, jak byłem chory, co zawsze, zawsze mnie kochała, bo jestem jej wnuk. Zabiłem moją babcię, co mi śpiewała, robiła wycinanki, pokazywała zamki i góry, co mi recytowała wiersze, co mnie nauczyła rozpoznawać grzyby jadalne i odmawiać pacierz. Zabiłem moją babcię, ale na szczęście przeżyła.
Łatwo nie było. Ojojoj. Przeklęci przodkowie. Szlag by ich trafił. Co to w ogóle za tradycja, żeby w taki sposób… I to w dzisiejszych czasach, wiek po Katastrofie, dekady po Uzdrowieniu. Ładne uzdrowienie, bardzo konkretne. Bolesne, nieodwołalne, ostateczne, po prostu cywilizacyjne panaceum, czyli społeczna ekstrakcja i amputacja. Kto by pomyślał. Ja rozumiem, trzeba dbać o przeszłość, pamiętać o korzeniach, wiedzieć, skąd my, ale ta przeszłość to taka mumia raczej i wolałbym ją oglądać jak mumię, w muzeum, w filmie dokumentalnym może, coś sobie o niej poczytać, a nie taszczyć na plecach osobiście, i to jeszcze pod górkę. Dosłownie.
Jedna dziewczynka wciskała kiedyś swojemu przyszłemu mężowi kit, że wcale nie płacze, tylko jej się oczy pocą. Kiedy już się zbliżałem do szczytu, to byłem zlany potem, twarz oblepiła mi słona wilgoć, oczy szczypały i na pewno były czerwone, ale jakoś nie pomyślałem, żeby zrobić selfie i sprawdzić. No, czy płaczę w sensie. Trochę się zawstydziłem skutkiem takiego zapocenia, bo przecież nie po to staram się być wartościowym członkiem społeczeństwa, żeby się teraz pocić, więc zaraz się wytłumaczyłem, że to wcale nie pot, tylko łzy, choć wcale nie wiem, co dalej mnie wyrzuca z centryfugi perfekcji – pot czy łzy. Babcia skinęła głową, ale nic nie powiedziała, też już jej się nie chciało gadać, też chyba była wkurzona na tę tradycję. No, nic dziwnego, ja dziękuję za takie cymesy od pradziadów.
Tak się dać zabić. Ech.
Nogi dyndały jej w rytm moich kroków, czyli niezbyt szybko, no ale jednak należy to zrozumieć, proszę o wyrozumiałość. Ciężar ludzkiego ciała to niemało. W sensie – własnego ciała. Kto żyje, ten wie. Jak się idzie pod górę. No a do tego ciężar jej ciała, drewniane nosidło, pled. Prowiant (dla jednej osoby, ciągle mi wstyd, nigdy nie zapomnę, że przecież babcia zawsze pakowała mi tyle wałówki na wycieczki), menażka. I w górę.
Zabić własną babcię (w moim przypadku, bo niektórzy wynoszą dziadków, ojców, matki, wujów etc.). Kto to wymyślił?
No dobrze, wiem kto. Przodkowie. Ci od Uzdrowienia, którzy uratowali nas po Katastrofie. I rozumiem, że to nieekonomiczne, utrzymywać przy życiu takich starców. Ale dlaczego w taki sposób? Na szybko mogę wymienić przynajmniej kilka lepszych, szybszych. Kula w łeb. Garota. Cykuta. Krzesło elektryczne. Dziadzia do wora, wór do jeziora. Podaję tylko te mniej gorszące. Autocenzura. Ale można sobie wyobrazić o wiele więcej, nic nie stoi na przeszkodzie. A w ogóle nie mogliby tego robić sami? Co to za obciążanie sumienia. Najpierw grzech pierworodny, potem chrzest, potem grzech wyrodny i co? Żyj z tym, morderco własnej babci.
No ale niosłem ją, niosłem babcię na szczyt góry, żeby ją tam zostawić na śmierć. Z głodu sczeźnie albo innej atrycji.
Generalna zasada każe porzucać starców albo latem, albo zimą. Są mało odporni na skwar i mróz. Ogólnie powinno się ich przechowywać w temperaturze pokojowej. W suchym i chłodnym miejscu. Widocznie człowiek ma więcej wspólnego z winem i chlebem niż ciało i krew.
Po drodze myślałem sobie mniej więcej coś takiego:
Wchodzenie, wchodzenie. Zawsze po czyichś śladach, noga za nogą, moja z twoją, za jego, za jej. Krok, krok, mantra. W górę. Szczyt jest jeden. A może by tak postawić stopę o milimetr w prawo? O milimetr dalej? Wykoślawić ścieżkę, wykoślawić los? Szczyt jest jeden. Widzę ich chodaki na kamieniach i staram się stawiać moje inaczej. Bolą stopy. Zastanowić się nad słowem „stopy”. Im bardziej staram się iść inaczej niż oni, tym bardziej idę ich śladem. Ktoś idzie za mną, ale nie mogę się odwrócić, jest za stromo, jest za ciężko. Wszystko pcha mnie w przód. W górę. Szczyt jest jeden. Świetlik, świetlik, jak znaki na szlaku. Później będę je liczył na niebie, żeby zasnąć, ale najpierw muszą przykleić się do lepkiego granatu i znieruchomieć, świetliki na lepkim lepie, muchy, fuj. Konstelacje martwych świetlików, martwego światła. To nieprzyjemne, że pada na nas światło martwych gwiazd. Martwe światło, takie białe, takie blade, takie widmowe. Ciężko się idzie pod tę górę. A ona jeszcze dyszy w kark. Jeszcze dyszy. Szlag by trafił naszych przodków.
Jak kocha, to wróci, mówią. Co oni tam wiedzą. No, może coś jednak wiedzą. Tylko czy na temat. I o kim.
Uff, dobra, wszedłem w końcu na ten szczyt. Wcześniej myślałem, że pożegnanie będzie rzewne, wzruszające, długie. Ale jakoś po prostu zdjąłem babcię z pleców, posadziłem na kamieniu i cześć, długa, lecę w dół. Co tu myśleć? Wcześniej trzeba było się zastanawiać. A zresztą okropnie się wstydziłem. Kiedyś pokazywali w wiadomościach nagranie z ukrytej kamery w lesie, jak jakiś facet przyjeżdża i ukradkowo wywala śmieci na ściółkę. Co za obciach. Tak samo się czułem. Przepraszam cię, babciu, za porównanie do worka odpadów. Chodzi o wewnętrzne poczucie wstydu, które kazało mi się ciebie pozbyć jak najszybciej. I uciec.
No i zszedłem. Brr, to słowo też takie ma konotacje, że ja dziękuję. W moim mieście, które zrodziło się z Uzdrowienia po Katastrofie i nazywa się Ocalenie, nikomu nie mogłem spojrzeć w oczy. Wszyscy to robią, ale jednak wstyd. No to umknąłem do siebie, zrzuciłem nosidło, umyłem się i poszedłem spać.
Ciekawe, co tam u babci. To była moja pierwsza myśl, jak się położyłem, i już wiedziałem, że ze spania nici. Nawet gdybym policzył te świetliki, o których już wspominałem, albo, mówiąc mniej poetycko, muchy krążące pod sufitem. Chyba nie muszę opisywać ze szczegółami, co sobie wyobraża człowiek, który dopiero co wyniósł swoją babcię na szczyt góry, żeby tam umarła, odciążając czyste i silne społeczeństwo?
Jak ją spytałem, czy jest gotowa, rzuciła we mnie czarką od zielonej herbaty. Uchyliłem się, ale zaraz potem pofrunął dzbanuszek i trafił mnie dzióbkiem w oko. Teraz nie mam oka, ale za to mam dowód, że babcia była całkiem sprawna i myślę, że sprawdziłaby się jako wartościowy członek społeczeństwa lepiej niż niejeden pan w średnim wieku z kałdunem po kolana. No ale nie będę teraz ulegał frustracji. Bo taki nie jestem. Jestem wartościowym członkiem społeczeństwa. Mam pracę, ekologiczny smarthouse, prawie nie produkuję śmieci, no i zutylizowałem babcię. A oko sobie wstawię nowe, bioniczne.
Potem, już w drodze, babcia nie omieszkała kilka razy wyrazić niezadowolenia. Raz niby kaszlnęła mi w ucho, ale w tym charkocie usłyszałem bardzo, bardzo brzydkie słowo. A potem kaszlnęła mi w drugie ucho na serio i teraz boli mnie ucho. Pewnie mam zapalenie. Albo kopała mnie po bokach piętami.
– Babciu, czy ty myślisz, że ja jestem koniem? – spytałem.
– A czy ty jesteś koniem?
– Nie.
– No właśnie, też tak myślę. Świnia jesteś zwyczajna.
Nie jest miło usłyszeć coś takiego od babci, co się ją kocha, ale z drugiej strony to ona mnie wychowała, bo rodziców nie miałem, także jak jestem świnia, to nie moja wina. No tak. Wcale nie chciałem, babciu. Ale co by powiedzieli ludzie? I co by było z nami? System jest jeden. Reguły są sztywne. Gdyby to ode mnie zależało, nigdy bym babci nie zostawił na śmierć. Nie zabiłbym mojej kochanej babuni. Ale co ja mogę?
W nocy myślałem o tym wszystkim. Wierciłem się w łóżku. Z boku na bok. Głowa w nogach, potem znów na odwrót. Mięśnie bolały.
A potem nagle się obudziłem. „Jak to?” – może ktoś spytać. „Jak to?” – sam też chciałbym wiedzieć. A jednak miałem taki jeden sen. Może to dziwnie brzmi, bo niby nie spałem, ale czasem po prostu są takie noce. Jawa, sen. Nie wiadomo. To jak z muzyką. Czasem słychać, że ktoś fałszuje, ale kiedy samemu próbuje się podać właściwą melodię, wpada się w jeszcze gorszy fałsz. Fałszywe spanie. To właśnie mnie spotkało. Śniło mi się, że siedzę na szczycie góry i liczę kamienie. I ciągle się nie mogę doliczyć. Jednego brakuje. Chmury lecą czarne, zaraz będzie burza, a ja na tym łysym wierchu się zastanawiam, liczę. I znów. I znów. Wokół robi się coraz ciemniej, ciemno choć oko wykol (dzięki, babciu), ręce mi się trzęsą, bo z jakiegoś powodu po prostu wiem, że jeśli z kamiennej pustyni zniknie choć ziarnko piasku, to cały świat odmieni swoją strukturę, czas popłynie w drugą stronę, ja to już nie będę ja i… I wtedy trzasnął mnie piorun, no i się obudziłem.
A jak się obudziłem, to wciąż pamiętałem o babci. Poleżałem jeszcze trochę bez ruchu i podjąłem decyzję.
Tak, tak, ja wiem. Nasz system jest idealny. Utopia. Zdrowe społeczeństwo złożone z wartościowych członków społeczeństwa. Ale zanim wszystko było od linijki, wychodziło gdzieniegdzie za linię, chodziło na skróty, spacerowało, smarkało, chrychało, przysypiało. No to tamci przyszli i dla naszego szeroko pojętego lub niepojętego dobra, wtłoczyli to wszystko w ramy. Posypały się wióry, wióry sprasowano, spalono; dokonano transmutacji, amputacji, transsubstancjacji. Babcia mi opowiadała. No, narzekać nie można. Troszkę pod nosem, ale nie za głośno. Bo to wzorowe, a nawet dziarsko-energiczno-efektywne. Przepis na sukces: żyć zdrowo, badać się komputerowo, o porządek dbać, o obrządek dbać, o eko dbać, zamknąć ozonową dziurę, przymknąć oko (jedno – dzięki, babciu) na pewne… ograniczenia osobiste. Szczypta eugeniki, higiena taka, że zrywa linie papilarne. A ja bym chciał mieć linie papilarne, tak sobie myślę. Bez tych papilarnych linii to ja mogę być nie ja, tylko ktokolwiek, co nie? W przedszkolu o tym myślałem, że może ja to nie ja i zaraz przyjdą po mnie inni rodzice. Że się przewlokłem chorobowo na drugą stronę tej siatki, co odgradza rzeczywistość od możliwości. W każdym razie chciałbym mieć linie papilarne. Moją linią papilarną jest babcia. Tak że – podjąłem decyzję.
Przyjąłem poranne liofilizaty, z przyzwyczajenia wykonałem serię ćwiczeń zalecanych przez Ministerstwo Zdrowia, żeby być wartościowym członkiem społeczeństwa, choć zaraz zdałem sobie sprawę, że wkrótce przestanę nim być, a może już dawno przestałem, albo – o zgrozo – nigdy nie byłem, i wstukałem współrzędne w nawigator bezemisyjnego elektroszybkowozu. Jak już raz wstukasz współrzędne, to jedziesz do końca, po drodze nie skręcisz. Fatalizm komunikacji miejskiej. Można wysiąść w biegu, ale to niezbyt mile widziane. Potem się robi galimatias, trzeba czekać, aż posprzątają, to po prostu nie wypada ze względu na pozostałych użytkowników szyny. Wyszedłem przed dom. Wsiadłem w kapsułę. Przejechałem przez Ocalenie, paciorek elektrycznego różańca wśród innych paciorków nanizanych na szynę. Jedziemy ładnie, składnie, zazębiamy się jak tryby jednej machiny, jednego organizmu, ruch, ruch, modlitwa planowanej odgórnie niewiary w człowieka. Patrzyłem dumnie na mijanych, pewnie dlatego, że wcale mnie nie mogli zobaczyć, szyby przyciemniane, lustrzane, oblicza wyimaginowane. Dumnie – bo jakbym przeciwko nim jechał. Ja wywrotowiec, terrorysta, buntownik.
Dotarłem na miejsce. Wysiadłem. Ależ mi się zaczęło spieszyć! Na górę, po babcię! Noc była ciepła, na pewno nie zamarzła. O rany, a jeśli znajdę truchło… Stanąłem na skraju Ocalenia, u podnóża góry. Na słupku zobaczyłem ostatnią kamerę monitoringu. Wwiercała się we mnie bezczelnie. Oż wy. Co się gapicie? Podniosłem kamień, rzuciłem. Chybiłem. Jeszcze się nie przyzwyczaiłem do jednego oka. No nic. Szkoda czasu. W górę.
No i co, że czasem zapominałem o porannej gimnastyce. Że się tak upociłem, jak niosłem babcię na górę. Że czasem pożerałem dwie porcje liofilizatów, a nawet zdecydowanie nieprzepisowe obiadki babci. Żaden wzorowy obywatel nie prześcignąłby mnie w biegu na szczyt tej przeklętej łysej góry.
„Babciu, babciu, jestem, wróciłem po ciebie, nie pozwolę ci tak sczeznąć pod słońcem, pod gwiazdami, nie dam cię rozdziobać krukom i wronom, nie pozwolę, żeby cię zasypało, zawiało”. Wykrzyczałbym to wszystko, bo kocham moją babcię. Ale jak tylko otworzyłem usta, puściłem pawia. No, niestety, taka prawda. Bieganie pod górkę to nie moja bajka.
Ale warto było, bo zaraz odzyskam moją linię papilarną, moją babcię. A potem coś się wymyśli. Jakoś się schowamy w zakamarkach mechanizmu naszego doskonałego społeczeństwa, nie damy się zagryźć zębatkom.
Tak bardzo się na to cieszyłem i tak mnie rozpierała duma. Że zwyciężyła lojalność, wierność ideałom, że się postawiłem tak odważnie i nonkonformistycznie.
Tylko że babci nie było. Ani żywej, ani truposza.
Rozważyłem hipotezę zgoła fantastyczną i niespodziewaną, zważywszy, że żyjemy w społeczeństwie dziarsko-progresywnym, niemal scjentologicznym, a mianowicie taką, wedle której babcia okazała się nieumarłą. Nie bez kozery tak pomyślałem, przecież to ona kiedyś sama własnymi ustami opowiedziała mi historię, która niejedną noc spędzała mi sen z powiek. Oto historia: W pewnym górskim miasteczku żyła samotna, zdziwaczała baba. Do miasteczka dotarła okrutna epidemia cholery. Baba wyciągnęła nogi, pochowali ją na rozstajach dróg. Ale ona wstawała, męczyła ludzi po nocach, dusiła, straszyła. Jak ją wykopali, to się okazało, że czepiec, w którym leżała, do połowy zjadła. To ją przebili dębowym kołkiem. Moja babcia czepca nie miała, a jak ją ostatnio widziałem, to jeszcze żyła, ale teraz zniknęła i w gruncie rzeczy wcale bym się nie zdziwił, gdyby mnie postanowiła udusić znienacka, w końcu poniekąd ją zabiłem.
Rozważyłem również hipotezę udziału osób trzecich pod postacią niedźwiedzia albo innej bestii, ale ani na kamieniu, na którym ją zostawiłem, ani nigdzie wokół nie znalazłem żadnych śladów. Ani krwi, ani szramy po szponie, ani zerwanego skalpu, odłamków czaszki, drzazg kostnych, słowem – ani skrawka mojej babuni.
Ładnie się spisałem, nie ma co. Oto dni wielkich wyczynów. Uszanowałem tradycję, ale sprzeniewierzyłem się babci. Wszedłem na górę. Spociłem się. Zabiłem babcię. Nie przespałem nocy. Myślałem o babci. Myślałem o tradycji. Myślałem o babci. Myślałem o systemie. Nie pojechałem do pracy. Wyeliminowałem się ze zdrowego społeczeństwa, odrzuciłem jego wartości. Złamałem protokoły, uszanowałem babcię, sprzeniewierzyłem się tradycji. Wszedłem na górę. Spociłem się. Puściłem pawia. I wszystko na nic. Babci nie ma. Przeszłości nie ma. Przyszłości nie ma. Bo raczej nie powinienem wracać do Ocalenia. Oni już tam zapamiętali na dole, ci na górze, że rzuciłem w kamerę. Chybiłem. Dwa dni nic, tylko chybiam. Podwójny wstyd. Nic, tylko usiąść i zapłakać. No to usiadłem i zapłakałem.
A w oddali, daleko, daleko, między drzewami, między skałami, mignął mi jakiś ruch. Ale nie ten ruch miejski, który wyznajemy w naszej doskonałej religii i przyjmujemy jako zmechanizowaną komunię. Ruch zgoła naturalny. Otarłem łzę z oka (dzięki, babciu), wytężyłem wzrok.
Coś jak żuk. Ale duży żuk. Potężny chrabąszcz. Patrzę, człapie mozolnie, na plecach wypukłość. Ośmioro odnóży. Dwie… dwie głowy? Jedna nieduża, czarniawa, ale druga jasna, gołębio bieluteńka i jakby znajoma. Wstałem. Serce mi uderzyło mocniej. Tak.
Ktoś ukradł moją babcię i teraz z nią wieje!
Ruszyłem w pościg. Złodziejaszek miał nade mną sporą przewagę, ale nie mógł biec, bo na plecach taszczył kradzioną babcię. A ja mogłem. Do tego złość i rozpacz dodawały mi skrzydeł. Dystans szybko się zmniejszał. Z kamienia na kamień przeskakiwała świnka, czyli ja, bo w końcu tak mnie nazwała babcia, więc skakałem z kamienia na kamień, a mojej gonitwie fizycznej towarzyszyła gonitwa myśli. Wezwałbym policję, ale sam co miałbym powiedzieć? Halo, policja, proszę przyjechać na zbocze góry, właśnie ktoś ukradł moją babcię, którą co prawda zostawiłem na szczycie, żeby umarła, zgodnie z tradycją, wzorowo, ale potem się rozmyśliłem i po nią wróciłem, podkopując jeden z fundamentów naszego krzepkiego społeczeństwa. Nie wchodziło w grę. Zresztą, czy aby nie przeciąłem łączących mnie z babcią więzów, kiedy ją tak porzuciłem, zabiłem? Jak już dogonię tego przeklętego Porywacza Praszczurów, to co powiem? Hejże, oddawaj moją babcię, to, że ją zostawiłem na śmierć głodową, z pragnienia, z wycieńczenia, wychłodzenia, przegrzania i tak dalej, nie znaczy jeszcze, że każdy sobie może przyjść i ją zabrać ot tak! Nie wypada. W sensie tak się uskarżać. To byłoby zachowanie godne psa ogrodnika, a ja nie jestem taki. Nawiasem mówiąc, chwilowo nie zanosiło się, żeby miało dojść do tego typu konfrontacji, ponieważ słabłem z każdą chwilą.
Oni w kanion, ja żlebem w dół. Oni żlebem w dół, ja piargiem na tyłku. Oni w kotlinę, ja kominem. Oni granią, ja też, ale daleko, coraz dalej w tyle. Pod żebro wbijał mi się gwóźdź, łydki napinały się, jakby miały pęknąć jak śliwki, w płucach czułem żelazo.
Nie odpuszczałem.
Oni lekko jak kozice, ja ciężko jak ja. O rany. Ale stromy ten gzyms. Nie miałem już siły biec.
– Babciu! – krzyknąłem.
Usłyszeli. Odwrócili się. I babcia taką minę wykręciła, że już wiedziałem, zrozumiałem, że są w zmowie. Że to żadna kradzież, żadne porwanie, żaden gwałt. To komitywa. To…
Złodziej zamigotał w półpiruecie z moją babunią na plecach, w dwóch skokach przesadził kilkumetrowy baraniec, smyrgnął za skałę. Zdążyłem tylko jeszcze raz zawołać:
– Babciu!
Po czym zobaczyłem ich głowy płynnie znikające za krawędzią mutonu. Pewnie ześlizgnęli się po płycie. Ostatkiem sił wdrapałem się na szczyt skalistego wału. Przede mną rozciągała się piarżysta przestrzeń usłana potężniejszym i drobniejszym gruzem skalnym. Większe głazy tworzyły gęsty labirynt, kamienną sieć korytarzy, gmatwaninę możliwości. Chaos. Żaden wartościowy członek społeczeństwa nie miał szans, ba, nie miał wręcz prawa odnaleźć się w tej pożałowania godnej plątaninie. Dziwne. Tyle sił włożyliśmy w ratowanie natury po Katastrofie, a natura odwdzięcza się, wymierzając policzek naszym ideałom, pragnieniu i potrzebie porządku. Te góry to czysta złośliwość. Zrezygnowany, zszedłem między skały, zstąpiłem w szare sztolnie.
Czas płynął, krążyłem na oślep, błądziłem, słabłem; na omszałych ścianach rysowały się żyłki skroplonej wilgoci, mnie doskwierało pragnienie i już, już chciałem wylizać tę wodę z chropowatych szczelin, ale uznałem, że przyroda nie zasłużyła na takie pieszczoty, co to to nie, nie dziś, nie tym labiryntem. Całusy zachowam dla ukochanych. Czyli całusy do banku, na przyszłość może. Albo do kapsuły czasu, takiej, jakie wiele lat temu wekowały dzieci. Skarby zamknięte w słoju, bezpiecznie zakopane. Tak, odkopię sobie te moje całusy kiedyś, odkręcę, wieczko wystrzeli powitalnie, kiszonki takie zdrowe. Może tak się stanie, ale nie zamierzam tracić czasu na nadzieję, z nadziei nie ma wielkich zysków dla społeczeństwa. No a jeśli chodzi o ukochanych, to w naszym mieście, w Ocaleniu, nie bardzo jest na nich miejsce, nie tak to wszystko zostało zaprojektowane. Kiedyś miałem ukochaną, ale nie wyrobiliśmy się z reprodukcją i czas przewidziany w kontrakcie minął. Bardzo żałowałem, kiedy uścisnęliśmy sobie dłoń na pożegnanie. Ciężko się wtedy chodziło, prawie tak jak z babcią na plecach pod górkę. Dawno, dawno temu, w państwie zwanym Krajem Kwitnącej Wiśni, ludzie dostawali wolne z pracy, żeby się pozbierać do kupy po rozstaniu. Czas wlewał się w pęknięcia, spajał skorupy i potem taki człowiek szlachetniał, a z jego złamań rozchodził się złoty blask, a jego blizny były piękne. Tak samo, kiedy ktoś nieopatrznym ruchem strzaskał stuletnią, ulubioną ceramiczną czarkę swojej babci, nie wyrzucał naczynia, lecz dawał mu drugie życie, drugi czas, łączył fragmenty roztopioną laką mieniącą się brokatem sproszkowanego złota. Nazywało się to kintsukuroi. Kintsukuroi dla człowieka. Ale Kraju Kwitnącej Wiśni już nie ma, i może dobrze, bo może faktycznie szkoda czasu na to, co nie wytrzymało zderzenia z rzeczywistością.
Tymczasem wciąż krążyłem po błędnych skałach, wyczerpany, głodny, spragniony, w głowie mi się kręciło, jakby krew toczyła się przez moje żyły w odwrotnym kierunku, nogi mi się plątały, każdy oddech bolał, łydki trzeszczały, skóra na piszczelach napięła się jak balon, ale latać na takim balonie się nie da, choć w tej ciężkiej nieważkości bardzo by się to przydało. W oczach – przepraszam, w oku, ciągle nie mogę się przyzwyczaić – mi ciemniało, a właściwie jaśniało, przy każdym ruchu wzbijały się wokół mnie wirujące roje iskier, konstelacje fałszywych gwiazd, błędne ogniki wodzące na manowce.
Babci ani widu, ani słychu. Tylko ja wśród kamiennych ścian, o, jak wspinały się wysoko i beznadziejnie wokół mnie, jak cembrowina wokół niefortunnego szczeniaczka. „Przebacz mi, Brunhildo” – krzyczał w ciemny krąg studni Bogusław Łysy, którego historię opowiedziała mi kiedyś babcia. Bogusław wrzucił Brunhildę do studni i później żałował. „Przebacz mi babciu” – spróbowałem krzyknąć w półmrok skalnych korytarzy, ale zaschło mi w gardle, więc tylko zaskrzeczałem jak sroka. Bo jak Bogusław Brunhildę, tak ja zabiłem moją babcię. Co prawda nie na śmierć, ale z mojej perspektywy efekt zdawał się ten sam. Właściwie zaczynałem się już godzić nie tylko z wrogim przejęciem mojej babci, mojej babuni, ale i ze smutną perspektywą śmierci w granitowych sztolniach.
Niech i tak będzie. Przyjąłem los. Może jednak nie okazałem się wartościowym członkiem społeczeństwa. Na pewno nie. Oparłem czoło o wyjątkowo omszały głaz. Sapnąłem. Głaz sapnął. I odsunął się. I odwrócił się. I zastukał laseczką w ziemię, zmarszczył czoło i pochylił się ku mnie, jakby mi się chciał lepiej przyjrzeć kataraktycznym wzrokiem.
– Jak dobrze, że się na ciebie natknąłem – zatrajkotał głaz, nie bacząc na niezaprzeczalny fakt, że to raczej ja się natknąłem na niego. Niezrażony ciągnął: – Posiałem gdzieś okulary i nie mogę znaleźć wrót, weź mnie pod rękę i prowadź. – Po czym wziął mnie pod rękę i niecierpliwie zastukał laseczką. – No, na co czekamy? – spytał.
– Proszę pana, ja to niezupełnie wiem, dokąd mam pana poprowadzić – przyznałem się zawstydzony. – Proszę pana? To my się nie znamy?
– Myślałem, że ty też z miasta. Mów mi po imieniu, bo się poczuję staro – dorzuciła moja gadająca skała. – Nazywam się Piotr.
Piotr oczywiście wcale nie był skałą, tylko stareńkim, siwym dziadulą odzianym w maskujące odcienie szarości. Całkiem żwawym, choć z pewnością przekroczył już górną granicę wieku dopuszczalną dla wartościowych członków społeczeństwa.
– No, to prowadź – domagał się dziadek, a gdy wyjaśniłem, że jednak nie wiem dokąd, kazał mi poszukać białej żyłki biegnącej w poprzek granitowych płyt i podążać za nią jak po sznurku do kłębka, jak po żyłce do serca.
Nie dopytywałem już, w którą stronę, zdałem się na los, dość miałem kolejnych kompromitacji. Na domiar złego zupełnie opadłem z sił i zamiast prowadzić dziadulę, wisiałem na nim jak te wszystkie miękkie figury na podpórkach, które znałem z reprodukcji obrazów Dalego. Pokracznie podążyliśmy szlakiem żyłki, stanęliśmy przy baszcie, odmierzyliśmy siedem kroków wzdłuż muru skalnego, okrążyliśmy maczugę i nagle, nie wiedzieć kiedy i jak, znaleźliśmy się w jaskini o gładkich ścianach. Ruszyliśmy w głąb, światło słabło, mrok gęstniał, ale zanim objął nas jak matka (babcia), zanim zalała nas absolutna czerń, przed nami zakiełkował silniejszy blask, z początku rozproszony, ale szybko potężniał, aż wreszcie rozchylił się i wstąpiliśmy w niego.
Moim oczom ukazała się gigantyczna jaskinia. Olbrzymia niczym wydrążona góra. Nie sięgałem wzrokiem jej krańców. Za to z podwyższenia, na którym stałem, rozciągał się wspaniały widok na dziwne miasto. Dziwne, chociaż… wyglądało tak samo jak to, w którym mieszkałem. Ale nawet z pewnej odległości wyczuwałem w nim jakąś subtelną różnicę. Po chwili zrozumiałem jej istotę. Zasadzała się ona na panującym w nim ruchu, wolniejszym, mniej skoordynowanym, bardziej dowolnym. Kapsuły krążyły, zawracały, kreśliły koła, pętle, ściegi, ósemki, arabeski. Nie pędziły po prostej do celu, a czasem wręcz się… zatrzymywały! Ich piloci uchylali wtedy szybki, jakby uchylali kapeluszy, gawędzili w najlepsze i nikt sobie nic z tego nie robił. Przechodnie przemieszczali się w tempie, o zgrozo, spacerowym, a wszystkie domy zdawały się połączone systemem ogrodów i korytarzy. Nie czuło się nerwowego pośpiechu, wręcz przeciwnie, wszystko spowijał kojący, płynny spokój.
I było coś jeszcze. Mieszkańcy miasta bieleli na tle wykutych w ciemnej skale ulic, ich jasne głowy jak płatki popiołu, jak kryl przesuwający się przez gęstą głębię oceanu na granicy światła i ciemności, jak białoskrzydłe, półprzezroczyste jętki na tle nieba, zanim opadną i zachrzęszczą pod stopą na ciepłym asfalcie pustej, letniej szosy. Wszyscy, co do jednego, byli siwi.
– Co to jest? – spytałem niezbyt mądrze, bo przecież widziałem, że to miasto.
– To, kochany wnusiu – odparł dziadzia – to najpiękniejsze miasto świata. Chodź, odprowadzisz mnie do domu, żona już pewnie czeka z obiadem.
„Żona?” – pomyślałem. Od kiedy w czasie Uzdrowienia wprowadzono kontrakty reprodukcyjne, pradawna instytucja małżeństwa straciła rację bytu. Cóż, nie zamierzałem wdawać się w światopoglądowy spór, padło słowo obiad, a ja bardzo potrzebowałem kolejnej porcji liofilizatów. Ruszyliśmy wykutymi w skale schodami w dół, ku miastu, w tempie, które mimo skrajnego wyczerpania wydało mi się ślamazarne i nienaturalne. Kwestia przyzwyczajenia. Rozejrzałem się. Nie śledziło nas żadne oko kamery monitoringu, nie groziło nam odjęcie punktów z puli Kredytu Użyteczności Społecznej za bezproduktywność. W pierwszej chwili poczułem ulgę, ale zaraz lęk pogłaskał mój żołądek zimną dłonią. Czy to aby na pewno bezpieczne? Kiedy nikt nie patrzy, każdy może wszystko…
Weszliśmy w uliczki tego dziwnego miasta. Co kilka kroków mijaliśmy staruszki i staruszków, niektórzy wołali do mojego przewodnika:
– Uszanowanie, Piotrze! Widzę, że spełniło się wreszcie twoje marzenie! – Piotr kłaniał się im i mocniej ściskał mnie za łokieć, po czym szeptał mi do ucha: – Widzisz, wnusiu kochany, kiedy po Uzdrowieniu Rada podjęła decyzję o budowie Ocalenia, my, którzy ocaleliśmy z Katastrofy, wzięliśmy się intensywnie do pracy, a miasto, które wznosiliśmy, to było coś więcej niż tylko budynki, niż ulice, szyny, których się zresztą pozbyliśmy, bo szyny były złe, więcej niż parki i chodniki, coś więcej niż twarda tkanka. Ocalenie było sposobem życia, ideologią. Zbudowaliśmy nowe, idealne gniazdo dla nowego, idealnego społeczeństwa, oczyszczonego ogniem Katastrofy. Nie zamierzaliśmy dopuścić do kolejnego antropogenetycznego okresu zniszczeń, susz, powodzi, klęsk. Zresztą, znasz to z historii. Mieszkasz w mieście Ocalenia, jak mniemam. I wszystko szło doskonale. Zaprogramowaliśmy nasze życie tak, żeby unikać produkcji zanieczyszczeń, marnotrawstwa energii. Programowane kapsuły, inteligentne domy, liofilizowane pokarmy, system sprawiedliwego podziału dóbr oparty na punktach użyteczności społecznej. Ale… okazało się, że poszliśmy o krok za daleko. A krok za daleko, kiedy stoisz nad przepaścią, oznacza upadek. Sam wiesz. Indoktrynacja, robotyzacja, schematyzacja naszych zachowań. Pozornie miasto funkcjonowało doskonale, lecz stało się katedrą bez Boga, bez… życia. Racjonalne podejście, traktowanie ludzi jak maszyn, wynoszenie starców na śmierć, w góry… Domyślasz się już pewnie, że ci starcy, to my, mieszkańcy tego miasta. A nasze miasto…
Bardzo chciałem się dowiedzieć, co ich miasto, bardzo. Ale kątem oka dostrzegłem po drugiej stronie ulicy nienawistną gębę złodzieja, który mi świsnął babcię. Babci nie widziałem, pewnie już ją spieniężył albo ukrył w jakiejś dziupli. A jeśli chce ją sprzedać na części? Pełen najgorszych przeczuć i narastającej wściekłości wyrwałem się z uścisku dziadzi Piotra i ruszyłem jak rozjuszony byk. Tuż przed twarzą śmignęła mi kapsuła, pomyślałem, że dla optymalizacji ruchu szyny zostały zaprojektowane tak, żeby między kolejnymi pojazdami była przerwa wynosząca 4,75 sekundy, co dawało mi jeszcze około 3,8 sekundy na skok, skoczyłem więc i… odbiłem się od kapsuły, która sunęła tuż za tą pierwszą.
Pociemniało mi w oczach. W oku. Zachwiałem się. Machnąłem rękami, szukając oparcia, ale oparłem się o pustkę, czyli wcale. Wydawało mi się, że coś widzę, ale nie widziałem już nic. I poleciałem na głowę.
Przeklęci przodkowie.
Łup.
Kiedy otworzyłem oczy, to znaczy jedno, okazało się, że siedzę na krawężniku przy głównej ulicy Ocalenia, a koło mnie śmigają ze świstem kapsuły zbiorkomu. Coś mnie uwierało w bok. Sięgnąłem za pazuchę, paczka. Rozerwałem zeschniętą kombuczowatą błonę, która zastąpiła papier pakowy. Na moją dłoń wytoczyła się spora perła. A zaraz za nią sfrunęła korkociągiem podłużna karteczka. Imię i nazwisko: moja babcia. Aha. Implant zębowy. Diabelnie mocny. Reklamują, że niezniszczalny. No tak, miałem go odebrać. Dziwne, wydawało mi się, że już to zrobiłem. Minęła mnie kolejna kapsuła. W oddali, nad niskimi dachami biomiasta, szarzał garb tej góry. Już niedługo będę musiał z babcią zacząć o tym gadać. Oj, nie będzie szczęśliwa. Dostanie mi się po głowie. Ale co ja mogę? Może i coś tam mogę. W sumie, dlaczego nie? Ech, gdyby tak przekonać wszystkich, że naprawdę stać nas na utrzymywanie i starców, i planety. A jeśli to nieprawda? Głupie kamery wbiły we mnie wiecznie otwarte źrenice. No tak, za długo już tak siedziałem w bezruchu. Bezruch jest podejrzany. Traciłem czas. Bumelowałem. Ogarnęła mnie złość. Za babcię. Za wszystkie babcie. Za dziadków. Za starców. Za mnie. Za nas wszystkich, którzy jesteśmy skazani na to, żeby zostawiać. Za ten ruch. Obróciłem perełkę zęba w palcach. Jak ich nie gryzie sumienie, to ja ich ugryzę. Tym zębem sztucznym. Oko kamery ciągle mnie śledziło, ale spróbowałem ukradkowo wrzucić implant w prowadnicę, na szynę, po której poruszały się kapsuły. Ja wam dam wróżkę zębuszkę. Raczej czarownicę zębicę. Wiedźmisko klisko. Strzygulca zębulca. Schowałem się za drzewem i czekałem. Obserwowałem. Ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Moja była. Moja niedoszła. Może chce jeszcze raz zawrzeć ze mną kontrakt reprodukcyjny? Ale dlaczego teraz? Znów przyłapała mnie na gorącym uczynku. Żenua.
– Co robisz?
– Spaceruję.
– Na stojąco? Taki oparty o drzewo?
– Zachciało mi się siku.
– Wiesz, że nie można robić siku w miejscach publicznych. Bo to zwiększa zawartość amoniaku w glebie.
– No tak, ale naprawdę mnie przypiliło.
– Myślę, że kłamiesz.
– O?
– Myślę, że położyłeś implant ma szynie, a teraz czekasz na katastrofę. W ogóle ci się nie dziwię. Masz prawo odczuwać złość. Frustrację. Wiem przecież, jak to jest. System idealny, ludzie nie. I za co te drakońskie kary? Chwila słabości: bum, już cię nieledwie chcą ukrzyżować. A co z homo sum; humani nihil a me alienum puto? No, co się tak rumienisz, wstydzisz? Ej, ja też bym ich ugryzła implantem. Popatrz, już jedzie kapsuła. Ale ci się trafiło: rządowa! Na sygnale! No, niech tylko wjadą na ten ząbek. Zobaczymy, jak sobie poradzą z cierpieniem. Patrzysz? Będą ginąć ludzie. Krew się poleje. Życie surowe, najsurowsze właśnie wtedy, kiedy się kończy, nagie. Ja bym patrzyła. Patrzysz? Patrz. Za idealnie było, musi trzasnąć. Balonik musi pęknąć. Ja bym zrobiła to samo, tylko że ja akurat nie istnieję.
A potem się obudziłem. I wcale nie byłem w Ocaleniu, tylko w obcym pomieszczeniu. W następnej chwili sobie przypomniałem, gdzie jestem i jak tu trafiłem. A jeszcze trochę później się dowiedziałem w ogóle co i jak. No i wtedy zrozumiałem, że to jest utopia. Prawdziwa. Nie taka, jak ta nasza, w dole. I co teraz robię? Otóż, jem ziemniaka surowego. Z pieprzem. Bo jak przyjdą, żeby sprawdzić, czy już wyzdrowiałem i czy można mnie odesłać na dół, to pokażę im czerwone gardło i może nie będę musiał iść. Nie chciałbym. Ale to było potem, wszystko po kolei. Bo przecież wcześniej było wcześniej. No tak. Po kolei.
Najpierw się obudziłem.
A jak otworzyłem oko, zobaczyłem jego gębę.
– To ty – powiedziałem. – Ty ukradłeś moją babulę! Podły porywaczu!
A on wcale się nie wypierał, tylko podkręcił wąsa i z niejaką dumą potwierdził, że owszem, podjął mą szanowną babcię ze szczytu góry, na którym nieco niecnie, jak zauważył, byłem ją zostawiłem, ale, utrzymywał, w tej sytuacji bynajmniej nie może być mowy o kradzieży, ani nawet o porwaniu, wąsacz zaś przeprowadził jedynie misję humanitarną. I poprosił, żebym go nie nazywał porywaczem, bo oficjalna nazwa jego stanowiska brzmi gerontofor.
Na co się wściekłem, zerwałem z łóżka i rzuciłem na niego z pięściami. Gerontofor odchylił się przed moim lewym, zanurkował pod prawym i zanim się obejrzałem, był już za mną, biegł do drzwi. Ja za nim. Ale kiedy postawiłem pierwszy krok, zorientowałem się, że albo ktoś mnie przebrał, kiedy spałem, albo odniosłem poważniejszą kontuzję głowy, która najwyraźniej poskutkowała krótkotrwałą (oby) demencją. Bo jakoś nie pamiętałem, żebym wkładał długą, białą koszulę nocną z koronkowym kołnierzem, mankietami i obrębieniem dolnych brzegów. Nic to, popędziłem za złodziejaszkiem.
Ale nie dosięgnąłem drzwi.
– Zabiorę cię na spacer i wszystko ci pokażę, chcesz? – Wyrwało mnie z bitewnego szału czyjeś niespodziewane pytanie. Niespodziewane, ale ja od razu wiedziałem, że to babcia. Najpierw się ucieszyłem, a potem zrobiło mi się okropnie wstyd. Raz, że ją przecież zabiłem, jak by nie patrzeć, dwa, że miałem na sobie sukienkę. I to niemodną.
Babcia spojrzała mi w głęboko oko i powiedziała poważnie:
– Wiem, o czym myślisz i wybaczam ci. To znaczy to, że mnie zabiłeś, bo jeśli chodzi o urąganie stylowi tej nocnej koszuli, czuję się mocno dotknięta, moje serce krwawi. Ten krój robił furorę w czasach mojej młodości. Specjalnie ją dla ciebie wybrałam.
Nic nie powiedziałem, tylko z wdzięcznością chwyciłem babcię za rękę i tak ruszyliśmy we dwójkę przez to dziwne miasto, moja całkiem żywa babunia i ja w sukience, dłoń w dłoni, ja słuchałem, ona wyjaśniała. Krótko mówiąc, w życia wędrówce przed połową czasu (mam nadzieję), straciwszy z oka szlak niemylnej (czy aby na pewno?) drogi, znalazłem się, bóg jeden raczy wiedzieć gdzie, a babcia moja mi była Wergiliuszem. Ruszyła – ja za nią w trap dźwignąłem nogi.
Ledwie postąpiliśmy kilka kroków, zza załomu skalnego wyłoniła się twarz gerontofora, który w moich oczach pozostawał wciąż podłym porywaczem starców. Wyrwałem dłoń z ręki babci, zacisnąłem pięści i syknąłem:
– Ożeż ty, złodziejaszku jeden, dawaj tutaj!
Ale babcia złapała mnie za ucho, ściągnęła, skręciła; syknąłem z bólu i zatrzymałem się w pół skoku, upupiony. I nie doszło do rękoczynów, tylko babcia wyjaśniła mi, że ten porywacz to wcale nie porywacz, tylko przewoźnik-przenośnik, coś jakby antyteza Charona. Jest najmłodszym mieszkańcem miasta. Starcy znaleźli go wśród skał, gdy był niemowlęciem, prawdopodobnie urodził się z pozakontraktowego związku (choć dlaczego ciąży nie wychwycił wszechobecny biomonitoring?) i został porzucony, pozostawiony na śmierć przez rodziców, którzy chcieli uniknąć wykluczenia ze społeczności miasta Ocalenia. Znaleźli go spacerujący mieszkańcy podziemnego miasta, przygarnęli, odkarmili, odchowali. Teraz to on zajmuje się zbieraniem i transportem staruszków skazanych przez rządzące Ocaleniem tradycję i ideologię wydajności na niebyt.
– Widzisz – mówi babcia, prowadząc mnie za rękę – nasze miasto wygląda zupełnie tak samo jak to w dole. W końcu większość jego mieszkańców to projektantki i wykonawcy tamtych założeń. Też nie emitujemy gazów cieplarnianych, nie stosujemy paliw kopalnych, filtrujemy wodę, powietrze, zastąpiliśmy plastik i papier suszonym grzybem kombuczy, poruszamy się w kapsułach, zniwelowaliśmy zagrożenia epidemiologiczne, co po sytuacji z Wuhan stało się przecież jednym z priorytetów, w końcu to koronawirus i pandemia okazały się kroplą, która przepełniła czarę, później wszystko posypało się jak kostki domina. Więc tak, zbudowaliśmy nasze miasto na kształt i podobieństwo Ocalenia. Bo Ocalenie było dobre. Odratowaliśmy populację pszczół, reanimowaliśmy koralowce! Wszystko wracało do normy. Ale nie do końca. Bo w tym idealnym systemie, jak się okazuje, czegoś brakowało. Trudno to dostrzec, kiedy mieszka się wewnątrz machiny, kiedy jest się trybikiem wśród trybików, kiedy wszystko się zgadza, kiedy wspólnym wysiłkiem pcha się wskazówkę, a wskazówka nieomylnie obiega tarczę, miarowe tykanie wybija rytm życia. Ze środka wszystko wydaje się doskonałe. Ale gdy znajdziesz się na zewnątrz, kiedy wyniosą cię na nagi szczyt, na skalistą pustynię, pod wysokie niebo bez końca, wtedy to widzisz. Wtedy to czujesz. Stary banał. Ale nam ten banał okazał się potrzebny. Spójrz, nie mamy systemu indoktrynacji, inwigilacji, nie mamy monitoringu, niewidzialnych strażników naszego czasu, nie zbieramy i nie przyznajemy punktów użyteczności społecznej. Nie potrzebujemy tego. Jesteśmy efemeryczni i rozumiemy to. Jesteśmy starzy. Jesteśmy jak jętki jednodniówki. Każde z nas zostało zostawione na śmierć. Każde z nas przeżyło swoją śmierć. A kiedy przeżyjesz swoją śmierć, odradzasz się oczyszczony. Oczyszczony z egoizmu, z ambicji, z żądzy, zazdrości z wszystkich tych niskich, małych emocji, przed którymi system Ocalenia tak usilnie starał się nas chronić, że wypłukał z nas cały ludzki kruszec. Tutaj nie ma konfliktów, wszyscy pożegnaliśmy się z życiem, najbliżsi skazali nas na koniec. Bez urazy, zrobiłeś, co do ciebie należało. Zresztą, rozejrzyj się. Ostatecznie wyszło mi to na dobre. Wokół tylko szczera dbałość o bliźniego, o wspólnotę, chęć wzajemnej pomocy. Widzisz gdzieś pęknięcia? Nie wszystko trzeba chować za zimnym szkłem.
Rozejrzałem się. Babcia wpadła w retoryczny szał, ale chyba już wspominałem, że z niej stara gawędziara? No, miała gadane, nie da się ukryć. Jakieś tam oznaki upadku widziałem, i to mimo że miałem przecież tylko jedno oko. Staruszkowie i staruszki, choć pełni zapału (nie tylko oratorskiego), wydawali się dość pokraczni. Oczywiście, technologia załatwiała większość kwestii praktycznych, ale ich zabawy… Widziałem, jak grupa zmurszałych ludzi siedziała w parku w kółku i grała w głuchy telefon, co w związku z posuniętym niedosłuchem większości okazało się czynnością iście poetycką; widziałem, jak kilkoro mieszkańców tego podziemnego miasta bawiło się w chowanego, szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby starczyło im życia na odnalezienie się nawzajem, bo niektórzy, jak mój pan Piotr, mieli poważne wady wzroku, więc chowany płynnie przeradzał się w ciuciubabkę, ale czy to ważne? Są przecież tutaj. Wzruszyłem się. Szczerze. Zrozumiałem.
– Babciu, a nie brakuje wam słońca? Jasne, macie fotogeneratory, widzę, ale jednak pod słońcem ziemia pachnie inaczej. Nie tęsknicie?
– Tęsknimy. Dlatego urządzamy wycieczki na zewnątrz. Żadne zdjęcia satelitarne nie są nam groźne, nasze siwe głowy na zdjęciach zlewają się ze skalistym podłożem okolicy, a jak ktoś ma włosy białe, wychodzi albo na pobliską plantację bawełny, albo na zieloną halę, gdzie pasą się owce. Łysi za to przed spacerem pucują czaszki tak, żeby błyszczały, dzięki czemu z nieba wyglądają jak czyste krople lśniącej rosy. Nie dziw też, że później znikają. Rosa. Zdarzają się drobne wypadki, niekiedy ktoś się zagubi, jak Piotr, którego spotkałeś. Swoją drogą miły gest, dziękuję, że mu pomogłeś wrócić. Piotr się tobą zachwycił. Próbował cię ode mnie wyprosić. Bo wiesz, mamy tu wszystko, brakuje nam tylko was. Piotr tęskni za wnukiem. Musiałam mu odmówić. Ale uważaj, na pewno będzie próbował cię przekabacić na swoją stronę.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu, a ja przyglądałem się powolnemu życiu miasta, chłonąłem. Pulsowało powoli jak ukwiał. Ogarnął mnie spokój. Poczułem, że chciałbym tu zostać.
Na jednym z placyków stało biurko, na nim komputer. Co jakiś czas ktoś do niego podchodził, coś klikał, opierał laseczkę o blat, odstawiał balkonik na bok i krótko stukał w klawisze. Spytałem babcię, czy mogę skorzystać z sieci.
– Sieć jest tu nastawiona wyłącznie na odbiór, a wychodzące treści pozostają w obiegu zamkniętym. Nie możemy ryzykować ujawnienia. Jeszcze za wcześnie. Może w przyszłości, ale… Zresztą, ten komputer to nie kafejka internetowa. To nasz ratusz.
Zdziwiłem się. Ratusz?
– Tak, tu podejmujemy wszystkie decyzje dotyczące naszego miasta.
– Zaraz, zaraz, jak to? Kto rządzi miastem?
– Ten, kto akurat przechodzi obok ratusza. Mówiłam ci, żadne z nas nie ma ambicji, żeby kierować życiem innych. Strata własnego skutecznie wybija człowiekowi z głowy podobne zapędy. Początkowo zastanawialiśmy się, czy nie wybierać jakiegoś administracyjnego gremium, członkowie mogliby właściwie zasiadać w nim dożywotnio, z oczywistych względów dyktatura raczej by nam nie groziła. Ale nikt nie zgłosił swojej kandydatury na podobny urząd, dlatego teraz tak to wygląda. Wiąże się to z pewnym ryzykiem, ale nie takim jak myślisz. Chodzi o pewne… Na przykład Piotr kiedyś zgubił okulary, tak, tak, to dla niego chleb powszedni, ale mimo wszystko, przechodząc obok komputera, coś tam kliknął, coś zatwierdził. Mało brakowało, a przebilibyśmy się do Ocalenia!
Chciałem spytać, czy nie boją się, że deszcz zniszczy komputer, ale przypomniałem sobie, że jesteśmy w jaskini. No tak, stabilne warunki, zacienione, chłodne miejsce – tak należy przechowywać starszych ludzi.
Spacerowaliśmy tak jeszcze jakiś czas, może nawet całkiem długo, nie wiem, przestałem zwracać uwagę, ale trochę to musiało trwać, bo zupełnie zdążyłem się przyzwyczaić do chodzenia w babcinej koszuli nocnej. Ale wreszcie wróciliśmy do pomieszczenia, w którym się obudziłem, które okazało się mieszkankiem mojej babci. Zjedliśmy obiad, liofilizaty, pyszne, nikt nie miesza ich tak jak babunia. A potem zadałem nurtujące mnie od jakiegoś czasu pytanie:
– Babciu, a czy ja mogę już tutaj zostać?
– Niestety, wnusiu, to nie miejsce dla młodych, co mają życie przed sobą.
– A gerontofor?
– On jest nam potrzebny.
– Ja też mogę was nosić, przydam się.
– Przykro mi, ale musisz odejść.
– Babciu, czy to dlatego, że cię zabiłem?
– Nie, wnusiu, po prostu takie są koleje losu. Jutro gerontofor odprowadzi cię na skraj Ocalenia i będziesz musiał spróbować wrócić do dawnego życia. Przykro mi.
Po czym odprowadziła mnie do pokoju, ja myślałem o skraju Ocalenia, ona zawinęła mnie w pierzynę, którą zaprogramowała na krochmal i gęsi puch, ja myślałem o czasie, ona zanuciła mi kołysankę, ja zachrapałem. Fałszywie. Gdy tylko babcia uwierzyła, że śpię, wymknąłem się z pokoju, zakradłem do kuchni i świsnąłem zapasik ziemniaków i pieprzu. Ziemniaki co prawda musiałem wyciągnąć z doniczek, bo od dawna już pełnią one wyłącznie funkcję dekoracyjną, ale wierzyłem, że sposób, o którym czytałem w książkach sprzed Katastrofy, poskutkuje.
Rano najadłem się ziemniaków z pieprzem. Kiedy babcia weszła i powiedziała, że czas się pożegnać, zakasłałem:
– Ale ja się coś kiepsko czuję, to chyba po tym moim wypadku.
– W takim razie nie możemy cię wypuścić, zaczekamy, aż wyzdrowiejesz – powiedziała moja kochana babunia.
Minął miesiąc. Co rano zajadam się surowymi ziemniakami z pieprzem. Mam gorączkę, boli mnie gardło, a teraz jeszcze brzuch. Chyba naprawdę się pochoruję, trudno. Tymczasem jednak oni wciąż się nie zorientowali, że symuluję. W końcu to jednak starzy ludzie. Kochani starzy ludzie, delikatne, delikatne jętki.
Fragmenty Boskiej komedii w przekładzie Edwarda Porębowicza.