Jętki Jętki
i
ilustracja: Igor Kubik
Doznania

Jętki

Mateusz Kłodecki
Czyta się 33 minut

Zabiłem babcię. Moją babulę kochaną, moją babunię, co zawsze mi mówiła, i wszystkim w ogóle, że jestem mężczyzną jej życia. Co mi czytała książki, opowiadała historie, gotowała obiadki, dawała się naciągać na zabawki, co mnie leczyła, jak byłem chory, co zawsze, zawsze mnie kochała, bo jestem jej wnuk. Zabiłem moją babcię, co mi śpiewała, robiła wycinanki, pokazywała zamki i góry, co mi recytowała wiersze, co mnie nauczyła rozpoznawać grzyby jadalne i odmawiać pacierz. Zabiłem moją babcię, ale na szczęście przeżyła.

Łatwo nie było. Ojojoj. Przeklęci przodkowie. Szlag by ich trafił. Co to w ogóle za tradycja, żeby w taki sposób… I to w dzisiejszych czasach, wiek po Katastrofie, dekady po Uzdrowieniu. Ładne uzdrowienie, bardzo konkretne. Bolesne, nieodwołalne, ostateczne, po prostu cywilizacyjne panaceum, czyli społeczna ekstrakcja i amputacja. Kto by pomyślał. Ja rozumiem, trzeba dbać o przeszłość, pamiętać o korzeniach, wiedzieć, skąd my, ale ta przeszłość to taka mumia raczej i wolałbym ją oglądać jak mumię, w muzeum, w filmie dokumentalnym może, coś sobie o niej poczytać, a nie taszczyć na plecach osobiście, i to jeszcze pod górkę. Dosłownie.

Jedna dziewczynka wciskała kiedyś swojemu przyszłemu mężowi kit, że wcale nie płacze, tylko jej się oczy pocą. Kiedy już się zbliżałem do szczytu, to byłem zlany potem, twarz oblepiła mi słona wilgoć, oczy szczypały i na pewno były czerwone, ale jakoś nie pomyślałem, żeby zrobić selfie i sprawdzić. No, czy płaczę w sensie. Trochę się zawstydziłem skutkiem takiego zapocenia, bo przecież nie po to staram się być wartościowym członkiem społeczeństwa, żeby się teraz pocić, więc zaraz się wytłumaczyłem, że to wcale nie pot, tylko łzy, choć wcale nie wiem, co dalej mnie wyrzuca z centryfugi perfekcji – pot czy łzy. Babcia skinęła głową, ale nic nie powiedziała, też już jej się nie chciało gadać, też chyba była wkurzona na tę tradycję. No, nic dziwnego, ja dziękuję za takie cymesy od pradziadów.

Tak się dać zabić. Ech.

Nogi dyndały jej w rytm moich kroków, czyli niezbyt szybko, no ale jednak należy to zrozumieć, proszę o wyrozumiałość. Ciężar ludzkiego ciała to niemało. W sensie – własnego ciała. Kto żyje, ten wie. Jak się idzie pod górę. No a do tego ciężar jej ciała, drewniane nosidło, pled. Prowiant (dla jednej osoby, ciągle mi wstyd, nigdy nie zapomnę, że przecież babcia zawsze pakowała mi tyle wałówki na wycieczki), menażka. I w górę.

Zabić własną babcię (w moim przypadku, bo niektórzy wynoszą dziadków, ojców, matki, wujów etc.). Kto to wymyślił?

No dobrze, wiem kto. Przodkowie. Ci od Uzdrowienia, którzy uratowali nas po Katastrofie. I rozumiem, że to nieekonomiczne, utrzymywać przy życiu takich starców. Ale dlaczego w taki sposób? Na szybko mogę wymienić przynajmniej kilka lepszych, szybszych. Kula w łeb. Garota. Cykuta. Krzesło elektryczne. Dziadzia do wora, wór do jeziora. Podaję tylko te mniej gorszące. Autocenzura. Ale można sobie wyobrazić o wiele więcej, nic nie stoi na przeszkodzie. A w ogóle nie mogliby tego robić sami? Co to za obciążanie sumienia. Najpierw grzech pierworodny, potem chrzest, potem grzech wyrodny i co? Żyj z tym, morderco własnej babci.

No ale niosłem ją, niosłem babcię na szczyt góry, żeby ją tam zostawić na śmierć. Z głodu sczeźnie albo innej atrycji.

Generalna zasada każe porzucać starców albo latem, albo zimą. Są mało odporni na skwar i mróz. Ogólnie powinno się ich przechowywać w temperaturze pokojowej. W suchym i chłodnym miejscu. Widocznie człowiek ma więcej wspólnego z winem i chlebem niż ciało i krew.

Po drodze myślałem sobie mniej więcej coś takiego:

Wchodzenie, wchodzenie. Zawsze po czyichś śladach, noga za nogą, moja z twoją, za jego, za jej. Krok, krok, mantra. W górę. Szczyt jest jeden. A może by tak postawić stopę o milimetr w prawo? O milimetr dalej? Wykoślawić ścieżkę, wykoślawić los? Szczyt jest jeden. Widzę ich chodaki na kamieniach i staram się stawiać moje inaczej. Bolą stopy. Zastanowić się nad słowem „stopy”. Im bardziej staram się iść inaczej niż oni, tym bardziej idę ich śladem. Ktoś idzie za mną, ale nie mogę się odwrócić, jest za stromo, jest za ciężko. Wszystko pcha mnie w przód. W górę. Szczyt jest jeden. Świetlik, świetlik, jak znaki na szlaku. Później będę je liczył na niebie, żeby zasnąć, ale najpierw muszą przykleić się do lepkiego granatu i znieruchomieć, świetliki na lepkim lepie, muchy, fuj. Konstelacje martwych świetlików, martwego światła. To nieprzyjemne, że pada na nas światło martwych gwiazd. Martwe światło, takie białe, takie blade, takie widmowe. Ciężko się idzie pod tę górę. A ona jeszcze dyszy w kark. Jeszcze dyszy. Szlag by trafił naszych przodków.

Jak kocha, to wróci, mówią. Co oni

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Rybitwy z wyspy ognia i lodu Rybitwy z wyspy ognia i lodu
i
Þórarinn B. Þorláksson, „Letni wieczór w Reykjavíku”, 1904 r.; zdjęcie: domena publiczna
Doznania

Rybitwy z wyspy ognia i lodu

Birna Anna Björnsdóttir

Jest 2040 r., a katastrofa klimatyczna utrudnia życie na Islandii. Kiedy nauczycielka biologii znika bez śladu podczas wycieczki szkolnej, jej córka rusza na poszukiwania. Co odnajdzie?

Moja matka zniknęła 1 czerwca 2040 r., dokładnie w moje dwudzieste pierwsze urodziny. Kiedy kilka dni wcześniej wyjeżdżała na Wyspy Owcze z licealistami, których uczyła biologii, wydawało się, że jest w dobrym nastroju. Nie pierwszy raz organizowała taką wycieczkę. Dzień po zniknięciu matki skontaktował się ze mną nauczyciel, który jej towarzyszył. Powiedział mi, że poprzedniego dnia zabrali dwadzieścioro uczniów na jeden z dłuższych spacerów, których mieli kilka w planie. Wybrali się na odludne klify na głównej wyspie, gdzie obserwowali ptaki morskie: fulmary, mewy siewki i maskonury, polujące i opiekujące się pisklętami. Było wilgotno i mgliście, ale widoki okazały się wspaniałe. Do hostelu w centrum Thorshavn wrócili zmęczeni i zadowoleni. Po kolacji zarówno nauczyciel, jak i moja matka poszli spać. Kiedy rano zapukał do jej drzwi, nie odpowiedziała. Sprawdził w jadalni, obszedł korytarze, aż wreszcie poprosił recepcjonistkę o klucz do jej pokoju. W środku nie było niczego poza kartką papieru leżącą na stole przy oknie. Widniały na niej notatki na temat miejscowych ptaków, jakieś liczby i obserwacje terenowe.

Czytaj dalej