Rybitwy z wyspy ognia i lodu
i
Þórarinn B. Þorláksson, „Letni wieczór w Reykjavíku”, 1904 r.; zdjęcie: domena publiczna
Doznania

Rybitwy z wyspy ognia i lodu

Birna Anna Björnsdóttir
Czyta się 28 minut

Jest 2040 r., a katastrofa klimatyczna utrudnia życie na Islandii. Kiedy nauczycielka biologii znika bez śladu podczas wycieczki szkolnej, jej córka rusza na poszukiwania. Co odnajdzie?

Moja matka zniknęła 1 czerwca 2040 r., dokładnie w moje dwudzieste pierwsze urodziny. Kiedy kilka dni wcześniej wyjeżdżała na Wyspy Owcze z licealistami, których uczyła biologii, wydawało się, że jest w dobrym nastroju. Nie pierwszy raz organizowała taką wycieczkę. Dzień po zniknięciu matki skontaktował się ze mną nauczyciel, który jej towarzyszył. Powiedział mi, że poprzedniego dnia zabrali dwadzieścioro uczniów na jeden z dłuższych spacerów, których mieli kilka w planie. Wybrali się na odludne klify na głównej wyspie, gdzie obserwowali ptaki morskie: fulmary, mewy siewki i maskonury, polujące i opiekujące się pisklętami. Było wilgotno i mgliście, ale widoki okazały się wspaniałe. Do hostelu w centrum Thorshavn wrócili zmęczeni i zadowoleni. Po kolacji zarówno nauczyciel, jak i moja matka poszli spać. Kiedy rano zapukał do jej drzwi, nie odpowiedziała. Sprawdził w jadalni, obszedł korytarze, aż wreszcie poprosił recepcjonistkę o klucz do jej pokoju. W środku nie było niczego poza kartką papieru leżącą na stole przy oknie. Widniały na niej notatki na temat miejscowych ptaków, jakieś liczby i obserwacje terenowe.

9 czerwca trzymałam tę kartkę, siedząc na skale nad brzegiem morza w Seltjarnarnes, moim rodzinnym mieście sąsiadującym z Reykjavíkiem. Na dłoniach miałam rękawiczki bez palców, mogłam więc dotykać papieru, którego dotykała moja matka i po raz chyba tysiąc pięćsetny badać zapisane przez nią słowa. Przychodziłam tu codziennie, odkąd dowiedziałam się o jej zniknięciu. Kiedyś dookoła rozciągało się pole golfowe, ale teraz zrobiło się zbyt zimno i wietrznie. Nawet najtwardsi z moich rodaków nie mieliby ochoty na choćby krótką rundę. Dawniej to miejsce cieszyło się sporą popularnością, zwłaszcza latem. Było tak jeszcze w roku, w którym przyszłam na świat, ale parę lat temu ludzie dali za wygraną. Obok pola rozciągały się lęgowiska rybitwy popielatej, która po islandzku nazywa się kría. Matka dała mi tak właśnie na imię. „Żaden ptak, a co tam, żadne zwierzę nie może się równać kríi! To najbardziej fascynująca istota na ziemi. Najsilniejsza, najbardziej dokładna, pełna determinacji i wdzięku, najtwardsza i najwytrzymalsza!” – często to powtarzała, czasem nieco innymi słowami, zawsze z dramatyzmem i żarliwością. Jako dziecko cieszyłam się, że nazwano mnie na cześć tak wspaniałego ptaka. Imię Kría rzadko występowało wówczas na Islandii. Jestem jedną z nielicznych noszących je osób w moim wieku, aczkolwiek zyskało większą popularność, odkąd rybitwy przestały się tu gnieździć. Na skutek zmian kwasowości oceanów spadła populacja dobijaka – ryby, na którą polują. Musiały zmienić swoje szlaki migracyjne, omijają więc Islandię. Rybitwy straciły główne źródło pożywienia, a my ukochane ptaki, które zawsze uważaliśmy za element tutejszego krajobrazu. Najwyraźniej popadliśmy wówczas w nostalgię, co znalazło wyraz w imionach nadawanych małym dziewczynkom. Bolało mnie, że ludzie jak zwykle wykazali się żałosną niezdolnością docenienia tego, co mieli, aż wreszcie zrobiło się za późno. Kolejny raz wyciągnęłam notatkę z kieszeni. Gładziłam ją, patrzyłam na dobrze znane pismo matki, próbowałam doszukać się na kartce jakichś wskazówek, dobrze wiedząc, że ich tam nie ma.

Matka – po islandzku mamma

Informacja

Twoja pula treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu już się skończyła. Nie martw się! Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej, dzięki której będziesz mieć dostęp do wszystkich treści na przekroj.org. Jeśli masz już aktywną prenumeratę cyfrową, zaloguj się, by kontynuować.

Subskrybuj

Czytaj również:

Świąteczny potop książek
Opowieści

Świąteczny potop książek

Birna Anna Björnsdóttir

Miłość do literatury od zawsze łączy Islandczyków, a historie są ich dobrem narodowym. O oswajaniu zimowego czasu opowieściami i o tym, dlaczego szczególnym momentem dla miłośników książek jest koniec roku, opowiada pisarka Birna Anna Björnsdóttir.

Mawiamy, że w Islandii każdy jest pisarką lub pisarzem. To oczywiście przesada, która zresztą nie najlepiej pasuje do tradycji literackiej, dla której charakterystyczne są niedopowiedzenia i powściągliwość. A jednak każdego roku ukazuje się tutaj około tysiąca nowych książek, co w kraju liczącym mniej więcej 290 tys. mieszkańców daje jedną książkę na 290 osób – oto kolejny z wielu dziwacznych należących do nas rekordów świata.

Czytaj dalej