Nie jest sztuką nakręcić dobry spin-off kultowego serialu, ale nakręcić spin-off, który ma szansę go przerosnąć – to już prawdziwy wyczyn. „Better Call Saul” w trzecim sezonie swojej emisji nie wywołuje może takiego entuzjazmu, jak „Breaking Bad” i wciąż pozostaje w jego cieniu, ale pod względem poziomu od dawna depcze mu po piętach. Z uporem godnym lepszej sprawy kreuje bowiem bohatera tak realistycznego i niesamowicie uwikłanego w emocjonalno-etyczne dylematy, że Walter White ze swoim głodem władzy wydać się może pospolitym draniem.
Będąc prequelem „Breaking Bad”, „Better Call Saul” skupia się na osobie Saula Goodmana, prawnika, którego zapamiętaliśmy głównie dzięki „zaczesce” i karykaturalnemu stylowi bycia. Grany przez Boba Odenkirka Saul był co prawda ekscentrykiem, showmanem i człowiekiem od trudnych zadań, nikt nie sądził jednak, że tkwi w nim większy potencjał dramatyczny. Nikt oprócz głównego scenarzysty Vince’a Gilligana, który do perfekcji opanował granie na emocjach widzów. W jego wydaniu Jimmy McGill (bo tak nazywał się Saul, zanim zmienił nazwisko) to bohater tragiczny na miarę naszych czasów: ofiara okoliczności, własnych słabości, intryg i toksycznej relacji ze starszym bratem. Takie proste, smutne i wybitne zarazem.