O świcie ziemia mokra, słońce przebija chmury.
zatrzymuję się podczas biegu. na świeżo
skoszonym pszenicznym polu młode lisy
i ptactwo. pierwszy z nich zawył i czmychnął
w pożółkłe od upałów trawy. drugi beztrosko
kopał dołek. potem spokojnie przedefilował
– pysk w górę, kita rozbujana – by niby mimochodem,
a nuż się uda, kto ryzykuje, ten je, rzucić się na sroki.
każdy ma dwa lisy w sobie – tchórzliwego i zawadiakę.
odkąd zostałam zmiażdżona przez szpetną prawdę,
poznałam, co mi najdroższe, dlaczego w kieszeniach
noszę krzemienie, zamiast suszu z bławatka i mięty,
odtąd przestałam się bać. hasa we mnie ten rudzielec
z puszystą kitą, tupeciarz jakich mało, i podpowiada:
kiedy stracisz wszystko, nie masz nic do stracenia.
wtedy pozostaje: wstać o świcie, biec przed siebie.
razem z nowym dniem. zasadzać się na ulotne.
Komentarz autorki:
Życie przygniata, a świat pędzi coraz szybciej. Biegniesz więc nad dziki brzeg Wisły, żeby się uratować od tego szaleństwa. Zatrzymujesz się i rozglądasz. I wtedy pojawia się poezja.