17. edycja Miesiąca Fotografii za nami. Historia jest długa i piękna, pełna wzlotów i upadków. W przyszłym roku będzie pełnoletniość i może wtedy spojrzymy bardziej analitycznie wstecz. Chociaż hasło przewodnie w tym roku już prowokuje do podsumowań: „Co nam się podoba”. Na co padło?
Za łatwo poszło. Za przyjemnie i za prosto. „W tym roku postawiliśmy przede wszystkim na podkreślenie różnorodności fotografii. Program stworzyliśmy kolektywnie. Chcemy razem z naszymi odbiorcami doświadczać fotografii – takiej, jaką lubimy, i takiej, która robi na nas wrażenie, budzi emocje, pozostaje z nami na długo” – piszą organizatorzy. A ja tu się uśmiecham szeroko. Zeszłoroczna edycja Miesiąca pod nazwą „Przestrzeń przepływów” została zdaje się zbyt skonceptualizowana, jakby o widzu zapomniano. A teraz kolektywnie, w pozycji otwartej na widza, no, bajka!
Zacznijmy od istotnej wystawy, corocznej, Showoff, do której trzeba się najpierw dostać, a zgłoszeń mnóstwo. Potem trzeba pracować z kuratorami, by w końcu efekty pokazać widzom. Idea świetna, bywało różnie. W tym roku całość zrozumiała, bezpośrednia, nieprzekombinowana. Głównie dokumentalna. Projekty lepsze lub gorsze, ale wszystkie daleko ponad średnią ostatnich lat. Rewelacyjna prezentacja Zosi Promińskiej z tytaniczną pracą Waiting Room, złożoną ze 100 zdjęć nastoletnich modeli i modelek. Wielopoziomowe dobro – i mądrze, i ładnie; i z konceptem, i z wykonaniem. Czysta przyjemność, zrozumienie i jeszcze podniesiona temperatura w głowie.
Cały Miesiąc wygrywa jednak Jan Jurczak. Jeszcze młodzież, a już uczestnik dwóch wystaw, z tym samym projektem. W Showoffie jego historia z Ukrainy Life Goes On jest mocniejsza, w końcu to prezentacja solowa. Do tego gazeta, teksty, koncepcja. Wybrzmiewa historia życia codziennego niedaleko Doniecka, „jest dużo stabilności w wojnie”.
Drugi raz, w innym układzie i skali można obejrzeć jego prace na wystawie podsumowującej siódmą edycję programu mentorskiego Sputnik Photos (precyzyjnie ujmując, to już w programie Fringe’a, nie samego Miesiąca). Za mało miejsca, by wejrzeć w projekty, raczej dekoracyjnie, ale już wiadomo, na kim zawiesić wzrok w przyszłości: Natalia Piatkievich (Kiedy ściany mogą mówić – o pojęciu domu poprzez przedmioty), Ewa Pustułka (Kokon – o dorastaniu syna) i Aleksandra Iwańczak (Rooms – o pokojach emigrantów).
„Co nam się podoba”? Najwyraźniej mówienie o trendach społecznych, klimacie i ekologii. Dobrze. Smacznie nawet. Jedzenie jest motywem przewodnim aż dwóch wystaw, w tym jednej dużej, w najważniejszym już tradycyjnie festiwalowym miejscu, w Bunkrze Sztuki. Jesteś tym, co jesz – zbiorówka sześciu fotografów, z których jeden pokazuje coś ciekawie (Klaus Pichler – piękne zdjęcia zepsutego jedzenia), a drugi zasługuje na pokaz solowy – Simon Brugner. Jego seria The Arsenic Eaters to poetycka i surrealna, zastanawiająca i budząca umysł do pracy opowieść. Tak jest odmienna od reszty wystawy, gdzie generalnie za prosto, zbyt łopatologicznie, w nowym duchu bycia „eko”, ale tak bardzo roztropnie, z takim palcem wskazującym, z naganą w głosie. W tekście wstępnym mamy Lévi-Straussa i Foucaulta, a ekspozycja trochę szaleje w rozwiązaniach, ale nie urodzimy przez to większego sensu i zastanowienia.
Drugą raczej pomyłką jest wystawa Michaela Schmidta w Galeri Beta w MOCAK-u Lebensmittel [Produkty spożywcze]. Nie uginam się pod ciężarem gatunkowym przy projekcie, który powstawał przez 26 lat, zanim to jeszcze było ważne i modne. Znów o jedzeniu, i znów jednowymiarowo.
Poza prezentacją w Galerii Szara Kamienica, dwugłosem Filipa Berendta i Igora Omuleckiego, którzy odpłynęli w szeroki bezmiar oceanu intuicji oraz kreacyjno-konceptualnej podświadomości, będzie już dokumentem. Uff. To już możemy wrócić do samego dobra.
Anna Orłowska Pompier, błoto, socrokoko w Galerii RE pokazuje nową serię prac powstałych w Nowej Hucie i Krzesławicach. Artystka znów podgląda dla nas miejsca i odczytuje po drobnych przedmiotach i fragmentach ich historie. Ładne, zgrabne, na bogato, słusznie i klasycznie. Ale bez skrzydeł, bez ciosu w żołądek. Bo może za blisko Futerału. Ale są i kolaże, na których ta wystawa mogłaby się zatrzymać. Wtedy widz znokautowany, a rytm serca przyśpieszony. Prace Matejki (to jego dom w Krzesławicach) zostały wplecione w opowieść o pobliskiej hucie. Znane i jedno, i drugie, przemienia się i wnika, powidoki – tego wszystkiego, co wynieśliśmy ze szkoły. Bo Matejko najważniejszym malarzem był, a przełożenie go socrealem dodaje perwersyjnej przyjemności. Rokoko rzeczywiście, pobudzające jak zawsze.
Drugim solidnym punktem, wystawą indywidualną i polską produkcją jest Lęg Tomka Tyndyka w Galerii Pauza. Nie miażdży tak jak książka, ale to ciągle autorska-aktorska wizja teatru. Twarze i fragmenty, akcja i pauzy. Za krótko, zbyt esencjonalnie. Chce się więcej patrzeć i wnikać. Uczta dla zmysłów jest, ale zostaje potężny niedosyt.
W Domu Norymberskim nieduża i zachwycająca wizualnością wystawa Stefanie Moshammer Kraina czarnego mleka. Drobne smaczki, wspaniały kolor, treści tyle, by wciągnąć, a nie napastować oglądającego. Materiał dotyczy życia codziennego w fawelach, a nasze skojarzenia już mkną do czegoś, czemu zdjęcia Moshammer zdają się zaprzeczać. Wyzwalają skojarzenia, potrafią pobłądzić, oddają głos prywatny i szczery samej artystki.
Podobnie prywatna historia, nawet jeszcze bardziej, bo obserwacje i zwierzenia zostają zapisane na ścianach, znajdujemy u Joanny Helander na wystawie Baby patrzą w Muzeum Etnograficznym. To ekstraważny fragment programu głównego. Polska fotografka, dokumentalistka i reporterka, z lat zapomnianych czy jeszcze nieodkrytych na nowo. Nazwisko, które powoli przebija się przez szereg męski. Trudno powiedzieć, że nieobecna na scenie, bo wiele małych wystaw miała w Polsce, raczej z tych cichych obecności. I taka też wystawa, niekrzykliwa, kobieca, skupiona. Teoretycznie poznajemy historie kobiet, to na nich mamy się skoncentrować, tymczasem duże wątki – archiwum i Teatru Ósmego Dnia, nakazują myślenie o wystawie w kategoriach retrospektywy. Dużo i znakomicie. Z publikacją, do której się wraca i na nowo ją odczytuje. Ze świetną edycją i porządną dawką historii.
A skoro już dobrnęliśmy do historii, to crème de la crème tegorocznej edycji, wystawa, która mogłaby być flagową dla „Co nam się podoba”: Wojciech Nowicki, Chmura w Muzeum Fotografii. Kameralna wystawa kolekcji, pojedynczych ujęć, sprytnie ułożona. Nie ma nazwisk autorów, bo to nie jest kolekcja nazwisk. To kolekcja Barthesowskiego punctum, z próbą ustrukturyzowania i przekazania widzowi idei, konceptu, suspensu, ale na lekko, raczej jak wisienka na torcie. Bo można tę wystawę czytać własnymi skojarzeniami, zgadywać cele i sensy. Prace użytkowe, pamiątki, cały wachlarz wernakularnej fotografii wymieszany został z dziełami, pracami intencjonalnymi, wyrazistymi koncepcjami. Nowicki trochę się spowiada z tego „dlaczego” wybrał, „dlaczego” ma w kolekcji, „dlaczego”… i co się mu podoba. To też gratka dla uważnych czytelników jego książek. Tam są oczywiście solidne artefakty: Rydet, Lewczyński, Plewiński, Dziworski, Rytka, Rolke, nawet Riefenstahl i Ackerman. Przez usunięcie tych wszystkich niepotrzebnych dat, miejsc, nazwisk została esencja, patrzenie w obraz. Oddanie widzowi jej/jego oczu. Niech sobie płynie i stwarza.
Tę edycję Miesiąca zapamiętam jako serię kameralnych prezentacji, niedużych, skupionych, z przewagą dokumentu. Z programem towarzyszącym – jak zawsze – którego nie sposób objąć. Ze zwiększonym udziałem książek i imprez o publikacjach, w tym wielopoziomowym „Paperlust”, targami, spotkaniami. Może były też kameralne, środowiskowe i dla garstki. Więc to trzeba chcieć robić, bez względu na widzialność i masy. Za to brawa i szacunek. Cały Miesiąc tym razem bez wielkich może nazwisk, bez sloganów i wielkiej pompy. Za to prawdziwie kameralnie i w takim ludzkim tempie. Na spokojnie, gdy moralizatorskie tony dwóch wystaw ucichły, zrobiło się ciszej. Umysł płynął, oczy doznawały częściej zachwytów, tak mi się też podoba.