Każdy ma swojego „murzyna” Każdy ma swojego „murzyna”
Przemyślenia

Każdy ma swojego „murzyna”

Jakub Popielecki
Czyta się 4 minuty

Kiedy w finale filmu Raoula Pecka rozbrzmiewa gniewne The Blacker the Berry Kendricka Lamara, trudno nie poczuć ciar. Siła muzyki to jedno, ale bez fundamentu w porządnym strachu, oburzeniu i wkurwie efekt nie byłby równie silny. Łatwo machnąć ręką, że Nie jestem twoim murzynem przerabia stare problemy, że to bezpieczna wycieczka do przeszłości, do roku 1968, kiedy pisarz James Baldwin zawitał do programu Dicka Cavetta, by napiętnować przed kamerami rasistowski fundament amerykańskiego społeczeństwa. Ale w trakcie oglądania Nie jestem twoim murzynem najbardziej uderza przecież fakt, że ów film, krążący niby wokół ikon poprzedniego pokolenia – Martina Luthera Kinga czy Malcolma X – jest tak dziko aktualny.

Fakt, kino uświadamia nam problem już od jakiegoś czasu. Najpierw kwestia niewolnictwa odżyła w fabułach, w 12 Years a Slave czy w Django. Potem Ava DuVernay wskazała w dokumentalnej XIII poprawce, że amerykański rasizm w białych kapturach został po prostu zastąpiony przez rasizm w białych rękawiczkach. Peck wpisuje się w ten nurt, ale też rozpycha jego ramy. Na przykładzie czarnoskórych w Ameryce opowiada o ogólniejszych mechanizmach wykluczania i piętnowania, sięgając w przeszłość, mówi o teraźniejszości. Jaskrawe zestawienie rozruchów z lat 60. ze współczesnymi protestami zapewne wyda się komuś retoryczną przesadą, ale coś jest na rzeczy – siła tych obrazów nie bierze się po prostu z potęgi montażowego skrótu. Tym bardziej, że nie znajdziemy w Nie jestem twoim murzynem ciosanej publicystyki, gadających głów, pomocniczych tabelek i wykresów, całej tej reportażowej sztampy. To inny rodzaj dokumentu.

Za szkielet filmu Pecka posłużyła niedokończona książka Baldwina, której bohaterami byli trzej tytani walki o równouprawnienie: Malcolm X, Martin Luther King i Medgar Evers. Baldwin sam był tytanem słowa oraz intelektu, fascynującym i charyzmatycznym człowiekiem. Nie jestem twoim murzynem stanowi de facto jego strumień świadomości: ciąg swobodnie płynących refleksji, wspomnień, uwag; bez chronologii, bez gładkich przejść między wątkami, urwany i niedokończony – jakby otwarty w przyszłość. Baldwin mierzy się z realiami życia w Ameryce, z wiszącymi nad głową poczuciem obowiązku i poczuciem winy, z wpływem Martina Luthera Kinga czy Malcolma X (których znał osobiście), z ukrytymi przesłankami konstytuującymi kulturę, z osobistymi problemami (FBI bierze go na celownik jako podejrzanego, wywrotowego, „prawdopodobnie homoseksualistę”). Boli go nie tylko jawny rasizm ludzi plujących na idącą do szkoły dziewczynkę, ale i protekcjonalny, reakcyjny ton osób deklarujących przysłowiowe dobre chęci. Historia jednego człowieka zlewa się tu z historią kraju, a refleksja nad losem czarnoskórych staje się – po prostu – refleksją nad człowieczeństwem.

Peck daje się porwać temu rytmowi, tłumaczy go na kino, tworząc porywającą mozaikę materiałów archiwalnych i spinając wszystko monologiem autora. Napisane przez Baldwina słowa czyta zza kadru Samuel L. Jackson, kreując chyba jedną z najlepszych ról w karierze. Znamienne, że film, który każe nam spojrzeć krytycznie na język, na mechanizmy werbalnej przemocy i dyskryminacji, sam tak wdzięcznie korzysta z potęgi słowa. Wnikliwość obserwacji Baldwina to jedno, ale prawdziwą siłą dokumentu jest transowy rytm, jaki wydobywa z frazy pisarza Jackson.

Hipnotyzuje oczywiście nie tylko sama melodia mowy, ale i odczuwalna w głosie pasja, prawda. Ten ton osobistego zwierzenia sprawia, że chce się Baldwina/Jacksona słuchać, bo zwraca się niejako wprost do nas, bez dystansu reportażysty, dokumentalisty, faktografa. Pisarz wspomina w którymś momencie, że jako dzieciak chętnie oglądał westerny, dziarsko kibicując zabijającemu Indian Gary’emu Cooperowi – aż w którymś momencie uświadomił sobie, że to on sam jest Indianinem, innym. Takie momenty osobistych olśnień byłyby nie do oddania w suchej, obiektywnej narracji dokumentalnej. A to na nich zasadza się przecież idea filmu, idea Baldwina: spójrz w lustro i zobacz, kto piętnuje ciebie, kogo piętnujesz sam, i co to mówi o tobie oraz o świecie, w którym żyjesz. Nieważne, czy mieszkasz w USA, czy w Polsce.

Czytaj również:

Carrey Show Carrey Show

Carrey Show

Jakub Popielecki

Kilka miesięcy temu mógł mignąć wam na facebookowych wallach wywiad, którego Jim Carrey udzielił telewizyjnej dziennikarce podczas Nowojorskiego Tygodnia Mody. Nieprzypadkowo materiał osiągnął status wiralowy: zamiast stosować się do zasad „ściankowego” savoir-vivre’u i udzielać bzdurnych odpowiedzi na bzdurne pytania, gwiazdor utrafił wówczas w ten szczególny punkt między zgrywą, oświeceniem i szaleństwem. Czy zwierzając się nieprzygotowanej na ezoteryczną dysputę reporterce, Carrey robił sobie jaja, na serio piętnował iluzyjną naturę rzeczywistości czy może po prostu wołał o pomoc? Trudno powiedzieć. Oglądając dokument Jim & Andy, raczej nie znajdziecie odpowiedzi na to pytanie, ale na pewno pogłębicie kontekst.

Film Chrisa Smitha opowiada o okolicznościach realizacji Człowieka z księżyca Miloša Formana, gdzie Carrey wcielił się w swojego idola, kontrowersyjnego komika Andy’ego Kaufmana. Pracę na planie wspomina dla nas do kamery sam gwiazdor, swobodnie lawirując między zakulisowymi anegdotkami, biograficznymi wtrętami oraz… uduchowionymi refleksjami o naturze wolności, tożsamości i rzeczywistości. Aktor jest tu trochę bożyszczem stawiającym sobie pomnik, trochę wrażliwym facetem podsumowującym własne wzloty i upadki, a trochę brodatym, natchnionym mędrcem wariatem. Podobnie jak w przypadku wspomnianego wideo miejscami trudno stwierdzić, gdzie kończy się jeden Carrey, a zaczyna drugi, co jest prawdą, a co kreacją. Ale dla samego zainteresowanego to chyba normalka. 18 lat temu na planie Człowieka z księżyca postanowił on bowiem zrobić wszystko, żeby zatrzeć granicę między rolą a życiem. Oczywiście po trupach.

Czytaj dalej