
Bartosz Żurowski już nie jest najważniejszym w kraju reżyserem przed debiutem, bo zadebiutował. Na razie robi jak wszyscy: cudze, z kina wzięte. Scenariusz o trąconej rodzince, która będąc z Grecji, od razu ma jakiś kompleks Edypa albo Oresteję na chacie – prawie się pozabijają. Dolega im przewlekłe niewychodzenie z domu. W roli mamy i taty państwo Bielińscy, małżeństwo w realu. Pan Mirosław to aktor, jak to się mówi, przekochany, więc gdy gra demona, mamy oczy jak pięć złotych. Naprawdę się bałem.
Na próbach było dużo jogi, i to czuć ze sceny, to całe zaplecze, ten teatr „do wewnątrz”, którego nie psują tzw. zabawki, czyli multimedia. Spektakl wciąga, niekoniecznie w przyjemnym znaczeniu. Ma szansę okazać się „opozycyjny”, skoro obrabia nędzę heteroseksualizmu – że może nie wszyscy powinni mieć dzieci. Dziewczynki są na niebiesko, chłopcy – na różowo! Reżyser rozumie swój temat i swą kameralną przestrzeń, umówił się z aktorami na mówienie Lupą, bez megafonu w gardle. Bo prawdziwie groźne jest nie podnieść głosu. Wreszcie w tych Kielcach coś im się udało!