Wybory samorządowe mogą stać się pretekstem, by uważniej przyjrzeć się Polsce lokalnej. By nie sprowadzać ich sensu do ogólnopolskiego poparcia dla głównych partii. Ich podstawowa funkcja to budowanie państwa opartego na realnej i mającej demokratyczny mandat władzy lokalnej. Ocenianej na podstawie lokalnego dorobku, a nie ogólnopolskich powiązań.
Lokalność jest dziś kluczem do zrozumienia Polski. Zwykle traktuje się ją jako przyprawę do dania, jakim jest tożsamość narodowa. Warto jednak dostrzec, że na ową tożsamość składają się różne doświadczenia lokalne. Inaczej wyglądały PRL i transformacja z perspektywy PGR-owskiej wsi w zachodniej czy północnej Polsce, a inaczej z okien wielkomiejskiego blokowiska. Historycznych odmienności nie sposób zredukować do wykreślonych po roku 1815 granic zaborczych. W województwie opolskim istotna linia dzieli tereny plebiscytowe i te, na których ludności polskiej prawie nie było. Nie ma wspólnej tożsamości na prowincji województwa podkarpackiego i na Śląsku Cieszyńskim. A zaliczanie tego obszaru do „zaboru austriackiego” zdradza, że wiele osób nie wie, kiedy odpadł on od Rzeczypospolitej.
Lokalni historycy i etnografowie powiedzą nam, że ich teren jest wyjątkowy – inny niż „reszta Polski”, w domyśle – względnie jednolitej. Może więc warto zmienić sposób patrzenia. Może Polska jest sumą tych lokalności wzbogaconą o to, co ogólnopolskie. Inne definicje prowadzą nie tylko do lekceważenia tego, co lokalne, ale także do błędnego, pomijającego doświadczenie większości społeczeństwa rozumienia tego, czym jest i może być polskość.
Do tej tożsamościowej różnicy trzeba dodać drugi wymiar lokalności, jakim jest rozmiar. W sensie formalnym – rozmiar jednostki samorządowej. Skala, w jakiej toczy się lokalna polityka. W sensie funkcjonalnym – zakres oddziaływania ośrodka, zwykle miejskiego, na otoczenie. Kraków jest miastem blisko 800-tysięcznym, ale pozostaje ważną metropolią zarówno dla województwa małopolskiego, jak i dla sporego obszaru województw ościennych. Wybory w Opolu będą wpływać na funkcjonowanie znacznie większej liczby osób niż te w Rudzie Śląskiej – liczniejszej, ale niemającej istotnych dla otoczenia funkcji. Tu jednak natrafiamy na problem nieumiejętności w opisywaniu wyborów. Nieumiejętności związanej z eliminowaniem z debaty publicznej tego, co mediom wydaje się prowincjonalne.
Gdzie w Polsce zaczyna się prowincja? Można udzielić trzech odpowiedzi. Pierwsza, skrajna i nieco ironiczna, mówi o rogatkach Warszawy. Prowincją byłyby zatem także Kraków czy Wrocław. To spojrzenie potwierdza mapa polskich mediów. Druga odpowiedź przesuwa ową symboliczną granicę na opłotki miast z tradycjami uniwersyteckimi. Trzecie rozumienie prowincji każe ograniczyć ją do obszarów położonych – jak kiedyś mówiono – „daleko od szosy”: źle skomunikowanych z resztą kraju, a niekiedy i województwa. Miejsc, z których ucieka najwięcej młodzieży. Które za chwilę staną nie tyle przed barierami rozwojowymi, ile przed problemem finansowania swoich podstawowych zadań. Problemu nie sprowadzimy do podziału miasto–wieś, bo – jak pokazał raport PAN opracowany przez prof. Przemysława Śleszyńskiego – ryzyko zapaści i marginalizacji dotyczy sporej liczby ośrodków miejskich.
Rywalizacja wyborcza przynosi nie tylko zmiany personalne, ale też zmiany agendy władz lokalnych, jak stało się za sprawą ruchów miejskich, które personalnie przegrały, lecz ideowo zdominowały debatę w największych ośrodkach. Wymusiły korektę polityki w dużych i średnich miastach. Być może warto podjąć podobny wysiłek w innych częściach Polski, których rozwój jest zagrożony. A jednym ze źródeł tego zagrożenia jest umieszczanie ich problemów poza debatą publiczną.