Historycznie rzecz biorąc stoicyzm zaczął się w podobnych okolicznościach, jakie mamy dzisiaj.
Tak zresztą, w uproszczony, stereotypowy sposób, bywa on tłumaczony. Rozpadł się klasyczny i uporządkowany świat greckiej polis, w której rozkwitać mogły wielkie, ambitne i wszechstronne systemy Platona czy Arystotelesa. Nadeszły podboje Aleksandra Wielkiego, nadeszły – mówiąc Herbertem – „czasy skłóconych imperiów i niepokoju”. Stabilność świata społeczno-politycznego się rozsypała, oczy i zainteresowanie filozofów zwróciły się do wewnątrz. Najbardziej palącym pytaniem stało się, jak żyć i funkcjonować w czasie niespokojnym, zmiennym i groźnym.
Brzmi znajomo? Przeżywszy rok 2020 i wstęp do roku 2021 trudno nie odnieść wrażenia, że świat się nam trochę rozpada. Przyznam, że nie do końca umiałbym nazwać, czy i kiedy mieliśmy jakieś stabilne status quo, ale faktem jest, że się ono nam w oczach rozłazi. A przynajmniej faktem jest, że ludzie tak czują (w tych sprawach różnica jest zresztą niewielka).
Nie trzeba chyba przekonywać, że przydatni są tutaj stoicy. To jedno z najgłębszych i najistotniejszych założeń tej filozofii: szczęścia, satysfakcji i zadowolenia z życia powinniśmy szukać sami w sobie, a nie w świecie zewnętrznym. Nie ma to jednak oznaczać ucieczki, izolacji czy odwracania się od świata. Owszem, mamy stać na swoim gruncie pomimo ruchomych piasków czy wręcz błotnych lawin wokół. Mamy umieć trzymać się swego i być pewnym swego pomimo tego, że świat zewnętrzny wydaje się każde oparcie wyrywać z ręki. Ale mamy przy tym tego świata nie przeklinać, nie obrażać się na niego. I nie skreślać go – choćby dlatego, że świat jest wszystkim (i jedynym!), co mamy. Stoicy mówią, że taka właśnie postawa jest najdojrzalszym, ale też najpełniejszym stosunkiem do życia. Umieć się dobrze odnaleźć nawet w rozsypującym się świecie, nie odrzucając go przy tym.
O tym, jak to właściwie zrobić, stoicy piszą od 2300 lat, w tym ja od niemal już 100 odcinków w tej rubryce „Przekroju”. Konkretnie rzecz biorąc, mamy dzisiaj odcinek 86. i z tej okazji warto przywołać argument rzadko przeze mnie podnoszony, a jednak przydatny w trudnych chwilach. Chodzi o „kosmiczną perspektywę” Marka Aureliusza, czyli o sposób myślenia proponowany choćby w Rozmyślaniach (XII.24): „gdybyś nagle uniesiony pod niebo, z góry spojrzał na sprawy ludzkie i objął ich różnorodność…”. Dla rzymskiego cesarza z II wieku n.e. był to eksperyment myślowy, dla nas niekoniecznie tylko myślowy. Pisałem już na łamach „Przekroju” o fotografiach Ziemi wykonanych z kosmosu, o tym, jak zmieniają myślenie i perspektywę. Tak przestrzenną jak i czasową.
Sens etyczny tej zmiany punktu widzenia jest dość oczywisty. Jeżeli pomyślimy w kategoriach epok historycznych, nie mówiąc o geologicznych, jeżeli pomyślimy o tym, z czym mierzą się miliony ludzi na siedmiu kontynentach, nasze własne problemy natychmiast skurczą się i zbledną w porównaniu. Ale uwaga: nie chodzi tu ani o „argument z problemów pierwszego świata”, ani o „argument z gorszych problemów”. Nie chodzi o to, żebym sam siebie przekonywał, że moje problemy nie istnieją, dlatego że inni mają gorzej, a w ogóle to Ziemia ma miliardy lat i wszyscy umrzemy. To droga efektowna, ale na manowce – bo nie chodzi o to, by zaprzeczać własnym odczuciom.
O co w takim razie chodzi? Choćby o to, że patrząc na te fotografie Ziemi z Księżyca, czy zastanawiając się (jak tego chce Marek Aureliusz) nad otchłanią czasu przed i za nami, łatwiej jest przypomnieć sobie o tym prostym fakcie, że świat trwa i trwał będzie nadal. Planeta nie pęknie na pół. Koniec świata? Owszem, ale jest to tyleż fakt obiektywny, co iluzja patrzącego, projekcja naszego pesymizmu, wątpliwości czy zwykłego zmęczenia sytuacją. Świat walił się już wielokrotnie, ale nigdy się nie zawalił do końca. A przynajmniej był w stanie z tego rozpadu się podnieść. Gdyby się nie podniósł, cóż, nie byłoby nas tutaj i nie gawędzilibyśmy o końcu świata. Optymizm to nieco przewrotny, ale w swej delikatnej goryczy całkiem przekonujący.