„Podwójnego kochanka” otwiera scena u fryzjera. Cięcie nożyc pozbawia posągową Marine Vacth zasłony włosów i robi z niej chłopczycę. W jednym z poprzednich filmów Françoisa Ozona Vacth była tytułową „młodą i piękną”, teraz na naszych oczach zmienia się w androgyne z podkrążonymi oczami. Już tu mamy „Podwójnego kochanka” w pigułce: przez resztę filmu Ozon będzie wraz z bohaterką odsłaniał kolejne zasłony rzeczywistości i testował ambiwalentne seksualne układy. Kiedy grana przez Vacth Chloé raz za razem przechodzi przez kotarę z błyszczących szklanych koralików, ma to symbolizować introspekcję, nura w tajemniczą psychoanalityczną głębię. Nie dajcie się jednak zwieść: głębia jest jedynie złudzeniem, a całe sedno „Podwójnego kochanka” sprowadza się do błyszczącej powierzchni. Ot, kotara z koralików, nie powiem: całkiem ładna.
Punkt wyjścia jest prosty: przychodzi kobieta do psychoterapeuty i się zakochuje. Sęk w tym, że psychoterapeuta ma sekret – to brat bliźniak, też psychoterapeuta. Dalej idzie klasycznie: tajemnice okazują się mieć własne tajemnice, granica między snem a jawą zanika, a seks robi się coraz bardziej perwersyjny. Wszystko to w ładnie urządzonych gabinetach, mieszkaniach, galeriach sztuki, na bankietach. „Podwójny kochanek” to rodzaj francuskiego mieszczańskiego thrillera, z jakim pogrywał sobie ostatnio choćby Paul Verhoeven w „Elle”. Ale reżyser filmu z Isabelle Huppert dyskretnie rozsadzał tę konwencję od środka, uderzał niemal w satyryczne tony. Ozon tymczasem pozostaje zapięty pod szyję, chociaż niby rozbiera bohaterów do rosołu. Efekt zawisa więc gdzieś między efektownym ćwiczeniem stylistycznym a „prowokacyjną” soft erotyką.
Na szczęście Marine Vacth i Jérémie Renier nie zostają sprowadzeni do ładnych twarzy i ciał. Zwłaszcza Vacth daje tu niezły występ. Ozon przedstawia nam jej bohaterkę jako byłą modelkę, która porzuciła karierę na wybiegu i pracuje w muzeum, pilnując ekspozycji. Kiedyś w świetle reflektorów, obecnie niewidoczna – cała Chloé zbudowana jest na podobnych dwuznacznościach. Raz zmysłowa, raz aseksualna; na poły onieśmielone dziewczę i nieprzewidywalna femme fatale. Renier w podwójnej roli bliźniaków-psychoterapeutów idzie w podobnej zabawie jeszcze dalej, tworząc kontrastowo różne postacie, a następnie wynajdując między nimi nieoczekiwane punkty wspólne. Ten aktorski duet sprawia, że kolejne, nawet najbardziej niesłychane zwroty akcji brzmią wiarygodnie.
Przede wszystkim widać jednak w „Podwójnym kochanku” klasę reżysera. Z akcentem na „widać klasę”. Ozon popisuje się bowiem finezją, snując swoją historię w dwóch językach: psychoanalizy i kinofilii. Już na starcie atakuje montażową sklejką „wagina-oko”, potem idzie dalej we Freudowsko-Lacanowską ikonografię. Otwarte usta, spiralne klatki schodowe, podwojenia i odbicia, a przede wszystkim: zwierciadła, zwierciadła, zwierciadła. W tym filmowym gabinecie luster odbijają się nie tylko twarze i traumy bohaterów, ale i filmowi powinowaci reżysera: Polański, Żuławski, De Palma. Specjaliści od kreowania dwuznacznej aury snu na jawie, fetyszyści sobowtórów, sekretów i szaleństwa. Ale Ozon podąża ich tropem dość spolegliwie. Za „szokery” robi tu sztuczny penis i parę jump-scare’ów, w sumie niewiele. Znamienne: prawdziwy penis Jérémiego Reniera pozostaje wstydliwie ukryty przed okiem kamery, podczas gdy Vacth pokazuje się cała od góry do dołu, od zewnątrz do wewnątrz. Czyżby „Podwójny kochanek” stosował podwójne standardy?
Zaiste, do filmu można przyłożyć dwie miary. Kto podąży w głąb króliczej nory Lacanizujących egzegez, ten trafi raczej na manowce. Nieprzypadkowo sesje Chloé, podczas których dziewczyna wychodzi z depresji i zadurza się w terapeucie Ozon pokazuje nam tylko w formie sekwencji montażowej. To czytelny znak. Od psychologicznych niuansów reżyser woli magię kina: kilka ujęć sklejonych tak, by stworzyć wrażenie, że bohaterowie zbliżają się do siebie. I już, wystarczy, dopiero teraz może przejść do rzeczy. Freudowszczyzna to dla niego zaledwie odskocznia, pretekst do zabawy filmowymi klockami. Dlatego jeśli napniemy się w próbie spsychoanalizowania tego „Podwójnego kochanka”, diagnoza wyjdzie nam niezbyt przychylna: kicz. Mając w pamięci świadome zabawy Ozona z estetyką szmiry – „Sitcom” czy w mniejszym stopniu „Basen” albo nawet „8 kobiet” – możemy jednak łaskawie przybić stempel: kamp.