
Sylwester. Pada śnieg.
– Idź po chleb, ale załóż kożuch, ten od cioci – mówi matka.
Adrian nie znosi kożucha.
– Muszę go zakładać?
– A co takiego się stanie, jak założysz? Zimno jest.
– Wolałbym mieć kurtkę ortalionową, jak wszyscy w klasie.
– Nie mamy teraz pieniędzy. Jak ja poszłam z matką do sklepu i tam był płaszczyk, który mi się podobał, ale wiedziałam, jak matce jest ciężko, to powiedziałam jej, że chcę inny; nie podobał mi się, ale był tańszy. A ty nigdy o nas nie pomyślisz.
Ma jeszcze założyć wełnianą czapkę od babci („i kalesony od stryjka”, „i podkoszulek po dziadku”, „i onuce ojca, pamiątkę z jednostki”, dopowiada w myślach), której też nie znosi, bo gryzie, i dlatego, że Adrian wygląda w niej jak lamus („nie stać go na Nike, to mu babcia wydziergała”). Do piekarni jest jakieś pięćset metrów, ktoś z klasy może go zobaczyć; to jak czołganie się przez zasieki, droga przez mękę, droga krzyżowa (której jak dotąd zdołał uniknąć). Nie jest złodziejem, ale coś na nim gore, nie tylko czapka, ale twarz, szyja, całe ciało jest w ogniu. Strużka potu spływa po plecach.