Sylwester. Pada śnieg.
– Idź po chleb, ale załóż kożuch, ten od cioci – mówi matka.
Adrian nie znosi kożucha.
– Muszę go zakładać?
– A co takiego się stanie, jak założysz? Zimno jest.
– Wolałbym mieć kurtkę ortalionową, jak wszyscy w klasie.
– Nie mamy teraz pieniędzy. Jak ja poszłam z matką do sklepu i tam był płaszczyk, który mi się podobał, ale wiedziałam, jak matce jest ciężko, to powiedziałam jej, że chcę inny; nie podobał mi się, ale był tańszy. A ty nigdy o nas nie pomyślisz.
Ma jeszcze założyć wełnianą czapkę od babci („i kalesony od stryjka”, „i podkoszulek po dziadku”, „i onuce ojca, pamiątkę z jednostki”, dopowiada w myślach), której też nie znosi, bo gryzie, i dlatego, że Adrian wygląda w niej jak lamus („nie stać go na Nike, to mu babcia wydziergała”). Do piekarni jest jakieś pięćset metrów, ktoś z klasy może go zobaczyć; to jak czołganie się przez zasieki, droga przez mękę, droga krzyżowa (której jak dotąd zdołał uniknąć). Nie jest złodziejem, ale coś na nim gore, nie tylko czapka, ale twarz, szyja, całe ciało jest w ogniu. Strużka potu spływa po plecach. Trudno iść pewnym krokiem, kiedy czujesz się, jakby wszyscy patrzyli.
Tak jak wtedy, kilka lat wcześniej. Też zima, miasto, solno-śnieżna breja, autobus z Bielan na Bemowo (i suchar ojca: „Przepraszam – jaki to autobus?” „Ikarus”) na Wigilię do babci. Adrian, dumny ze swojego pierwszego walkmana – ma wrażenie, że muzycy stoją obok i grają tylko dla niego – siedzi ze słuchawkami na uszach. Marc Almond wyśpiewał „Tainted Love” (Sometimes I feel I've got to / run away…), kończy się strona. Trzeba przełożyć kasetę (to czasy przed autorewersem), lecz Adrian siedzi sztywno, spocony, zaczerwieniony, sparaliżowany. Najdrobniejszy ruch, trzask klapki, szelest ubrania, przyciągnie uwagę współpasażerów. Więc siedzi jak zaczarowany, a w słuchawkach dudni cisza. Jednak incydent nie może ujść uwagi ojca („pójdziesz do wojska, to się wszystkiego nauczysz”) i już dwa przystanki dalej następuje interwencja:
– Muzyka już nie gra, co tak siedzisz w słuchawkach jak idiota?! – warczy.
Więc teraz idzie w kożuchu po chleb, przez osolony, zmieszany z piaskiem śnieg, świeży, a już brudny, przez częściowo zamarznięte kałuże, których głębokość może się okazać przykrą niespodzianką. Mija megasam, po prawej ma szczęki z mięsem, budy z warzywami, zielonymi jabłkami z Holandii, chemią z Niemiec i pirackimi kasetami: „Bad” Michaela Jacksona – 15 tysięcy złotych, „Razor's Edge” AC/DC – 12 tysięcy, czarna Metallica – też 12 tysięcy, tyle że brakuje czterech kawałków – które usłyszy dopiero rok później, kiedy pożyczy pełną, również piracką, kopię od kolegi – a na okładce jest zdjęcie z wkładki „…And Justice for All”, zamiast oryginalnej czerni z ledwie widocznym wężem i napisem. „Proszę pana, ta kaseta zwalnia, chciałbym ją wymienić”, „w pierwszych trzech piosenkach dźwięk jest tylko w lewym kanale”. Niby wszystko w porządku, a jednak czegoś brakuje, jakość dźwięku gorsza, okładka mniejsza lub nie ta, literówka w tytule piosenki, obcięta końcówka utworu, ktoś dograł kawałek z innego albumu, żeby zapełnić kilka wolnych minut na jednej ze stron, i żeby nie trzeba było przewijać taśmy na piechotę, czyli długopisem, lub zużywając baterie w walkmanie, które i tak wytrzymają jakieś trzy godziny. Zawsze coś nie całkiem tak, czegoś za mało, czegoś za dużo i można tylko zgadywać, jakie braki i niedostatki wyjdą na jaw tym razem. Gorsi, smutni, przygarbieni, mniejsi, ubodzy krewni Zachodu, wymięci i niedopasowani, jak kadłub modelu bombowa Łoś, którego nie dało się skleić, jak wypaczone półki w meblościance z „Emilki”. I Adrian, wybrakowana kopia ojca, dziadka, synów Mańki z drugiego bloku, którzy, tacy męscy, o wiele wcześniej niż on zaczęli sikać na stojąco.
Przechodzi przez dużą ulicę, dochodzi do piekarni. Ogonek ma chyba trzydzieści metrów, Adrian zmarznie na kość. Czy przypadkiem, kiedy szedł, tam, za megasamem, przy skupie butelek nie mignęła sylwetka Natalii? A jeśli to Natalia, czy go zauważyła? W obciachowym kożuszku, w wełnianej czapce, którą rzeczywiście babcia zrobiła na drutach i dała mu pod choinkę w zeszłym roku. A co dostanie na osiemnastkę? Wełniane kondomy? Prędzej stułę i włosiennicę. „Ksindzym zostanie” – tyle dziadek, ten sam dziadek, który podszczypywał babcię – nie swoją żonę, a drugą babcię Adriana – podczas kolejnych świąt czy imienin. Ten sam dziadek, który z sanatorium wracał ze zdjęciami nowo poznanych kobiet w portfelu.
Zostanie „ksindzym”, czy też nie, i tak ratuje go to, że nie lubi tatara (inwalidy: „bo z jednym jajem”). Surowa, cuchnąca makabra w salaterce, z trzęsącym się żółtkiem; w duecie z wódką czystą. Ojciec przeżył kiedyś z tatarem przygodę – jakiś czas po spożyciu dania, prosto z dworcowej garmażerki, zaczął czuć się nieswojo i tracić na wadze – okazało się, że złapał tasiemca (smacznego!). Zawrót głowy: tatar, schaboszczak, młoda kapusta, kapusta czerwona, Heimatmelodie (Millionen Frauen lieben mich / doch meine Frau erkennt das nicht), cebula, bigos, wódka żytnia, wódka z czerwoną kartką, wódka luksusowa, ajerkoniak, śledź w śmietanie, śledzie z cebulką, kanapka z masłem i żywiecką podsuszaną, PKP („Polska Kraść Pozwala”), ogrzewanie na fula (pokrętło urwane), stacja Łąki – barany, wysiadać!, nie wychylać się, piwo ciepłe, kibel nieczynny, smród gumy, stali, starego kurzu, radomskich, stołecznych, klubensów, popularnych, karo, carmenów, ekstramocnych z filtrem…
Widziała, czy nie widziała? Będzie miał o czym myśleć w kolejce. Potem znów kilka dni męki, zadręczania się, roztrząsania, bo szkoła zaczyna się dopiero za kilka dni. Może wtedy się dowie; albo i nie, bo przecież nie zapyta, bo zjarałby cegłę, od razu. Widziała czy nie widziała? Czy popatrzy jakoś dziwnie? A może komuś powiedziała i wszyscy będą dziwnie patrzeć? Może nie widziała. A może widziała, ale jest super, to jej nie przeszkadza, może ona rozumie?
Co za cholerne ferie! Nigdzie nie wyjechał („A co? Z rodzicami ci źle?”), a na Gwiazdkę dostał Słownik wyrazów bliskoznacznych:
„Rozczarowanie: Przykre, gorzkie rozczarowanie. Doznać rozczarowania. Rozczarowanie spotyka kogoś. Zawód: Ciężki, nieoczekiwany zawód. Por. Smutek, Niezadowolenie”.
Przesiedział większość czasu w swoim pokoju, próbując opanować podstawowe chwyty na siedmiostrunowej, niedającej się nastroić gitarze „od Ruskich” i katując się myślą, że słoń mu na ucho nadepnął. Sylwestra też spędzi w domu ze starymi, a wczoraj, kiedy jechali z sąsiadem z drugiej klatki jego rozklekotanym maluchem, cholera wie po co, dziurawą ulicą, po ciemku, wzdłuż cmentarza, ktoś w nich wjechał, bo pan Kazio za ostro zahamował; a za ostro zahamował, bo zamiast patrzeć w lusterka, lub choćby na wprost, był zajęty czytaniem planu miasta, przy wydatnej pomocy cioci Elżuni. Adrian tylko przygryzł sobie język i wyrżnął głową w dach. Przynajmniej miał później o czym opowiadać na niemieckim, na pierwszych zajęciach w styczniu:
– Jak spędziłeś ferie świąteczne?
– Ktoś wjechał w nasz samochód, przy cmentarzu. Unser Auto ist mit einem anderen Wagen zusammengestoßen, neben den Friedhof. Nic mi się nie stało, nie odniosłem obrażeń. Es ist mir nichts passiert, ich bin nicht verlezt.
– A co robił w Święta twój ojciec?
– Er sah fern, oglądał telewizję.
Fernsehen, patrzeć w dal; czy to rozrywka dalekowidzów, czy raczej jasnowidzów zahipnotyzowanych grą świetlnych punkcików na szkle? Ojciec zatonął w fotelu i patrzył w dal; tatko – wyblakła, kanapowa kopia pana Wołodyjowskiego – wąsaty, acz wyliniały Dustin Hoffmann Słowiańszczyzny Zachodniej. Z fotela telewizyjnego widać więcej, a na pewno – widać wygodniej i butelkę królewskiego można łatwo oprzeć na brzuchu. Ojciec w święta, i w dni powszednie, segregował skasowane bilety, a te nieprzedziurkowane na wylot moczył w umywalce i rozkładał na parapecie do wyschnięcia i powtórnego użycia. Nawijał tubki pasty do zębów na specjalną wyciskarkę, wkładał resztki kilku kostek mydła do siateczkowego, gąbkopodobnego woreczka zapinanego na plastikowy zatrzask. Ach, pomysłowość sektora prywatnego czasów schyłkowego PRL-u! Słowem, ojciec okazał się prekursorem ruchu zero waste, ekohipsterem avant la lettre.
Wstyd, bo w ferie Adrian został w domu, wstyd, bo przypadkiem zobaczył pośladki cioci Elżuni, która w pośpiechu zmieniała strój wyjściowy na strój „po domu” (czytaj: dres) i niechcący zsunęła więcej, niż zamierzała. Wstyd, bo nie wiedział, co z tym obrazkiem począć; czuł, że powinien wyspowiadać się (tylko komu?) z tej wielkiej tajemnicy, bo jeśli tego nie zrobi, przyjdzie mu żyć z wielkim ciężarem i zabrać go ze sobą do grobu.
Natalia i wstyd, Adrian i wstyd, wstyd Adriana przed Natalią. To nie był jego pomysł, ale nie protestował: chodziło o to, żeby odchylić się na krześle tak, aby pod bluzeczką Natalii, przez luźny krótki rękaw, zobaczyć pierś dziewczyny, w zasadzie ledwie pączkującą pierś, jeszcze nieschowaną pod biustonoszem, nieukrytą pod mniej hojnie wyciętą bluzeczką, pierś, której pojawienie się wzięło dziewczynę z zaskoczenia. Ach, ta nieuważna Natalia! Natalia, której landrynka wypada z ust prosto na ławkę, Natalia, której czasami, podczas lekcji, nagle krwawi z nosa. Natalia, która z rodziną i z rodziną kolegi z klasy, tego szczęściarza, dwoma dużymi fiatami jeździ na wczasy do Bułgarii, ma w domu kolorowy telewizor i magnetowid, a pewnie też komputer. A później ojciec Natalii zabrał się, wyjechał do Chicago i chyba nie palił się do powrotu (kolega Konrad: „Myślisz, że twój stary nie zdradza w Stanach starej? Mężczyzna nie wytrzyma tak długo bez kobiety”).
A zatem w drodze po chleb zawstydzony Adrian, zamiast mistycznego ciała Chrystusa i kościoła matki naszej, miał przed oczami niemistyczne, ale za to rozkwitające, ciało Natalii. I to było złe. Ciało jest złe, o ciałach się nie mówi, ciała się przykrywa, przemilcza, rubasznie obśmiewa, redukuje do przewodu pokarmowego, potu i gruczołów łojowych. Nad resztą – cisza. Ciało się umartwia, za ciało się przeprasza, z ciała się spowiada i powierza Kościołowi, ojczyźnie, szkole i rodzinie.
Adrian idzie i przypomina sobie, jak przy okazji jednej z wizyt babcia podarowała mu książeczkę o świętym Dominicu Savio. Styl katolo-polo, rysownik płakał, jak rysował, grafik płakał, jak projektował, Adrian płakał, kiedy to cudo kartkował. Dominic, ulizany, z przedziałkiem, w obciachowym garniaku, znosi docinki dzieci, a im bardziej mu dokuczają, tym żarliwiej się modli, choć tej żarliwości jakoś na rysunkach nie widać – jest tylko grzeczniutka, cukierkowata twarz potulnego pupilka Jezusa, mina pożałowania godnego wazeliniarza, ofiary losu, rozmodlonej dupy wołowej. I jeśli Adrian miałby się o coś modlić, to chyba tylko o to, żeby nigdy nie stać się kimś takim, skończonym frajerem, który zamiast się postawić, pozwala wszystkim po sobie skakać, w imię jakiejś nagrody, na którą sobie nawet nie popatrzy przez szybę, której nie poliże nawet przez papierek.
***
Adrian odstał godzinę i wreszcie się doczekał. W torbie niesie parujący, pulsujący ciepłem bochenek. Ściemniło się, śnieg zgęstniał, śnieżyca rozpętała się na dobre. Śnieg zasypuje ulice i chodniki, przykrywa leżącą na trawniku, haftowaną chusteczkę od komunii, z narysowanym Jezusem, którą ktoś zgubił; śnieg kładzie się na sklepach, straganach, łóżkach polowych, domach i samochodach; śnieg zasłania piersi Natalii, pupę cioci Elżuni, komendę policji, pijalnię piwa Zbyszko i Jagienka. Śnieg sypie na wełnianą czapkę Adriana, wciska się do oczu i ust, przykrywa kożuch, którego spod wielkich, ciężkich płatków już zupełnie nie widać (teraz Adrian naprawdę wygląda jak bałwan), śnieg wpada do płóciennej torby i w zetknięciu z chlebem – natychmiast się roztapia.