Wyobraźmy sobie trzech żołnierzy z jednej rodziny – zamachowca, rewolucjonistę i niespełnionego poetę. Zamachowiec przeżył, choć podniósł rękę na władzę cara. Rewolucjonista przetrwał zesłanie na Syberię i wrócił do kraju. Poeta miał mniej szczęścia, zginął w pierwszym dniu Powstania Warszawskiego. Co o nich myślimy? Najpewniej po prostu: takie były czasy. Nie zastanawiamy się nad ich motywacjami, bo wydają się oczywiste. Zapisujemy ich poświęcenie dla ojczyzny i w obronie słabszych, dodatkowo poetę wynosimy na piedestał, bo przecież poniósł najwyższą ofiarę.
A gdyby to były kobiety? Wtedy na pewno szukalibyśmy powodów – cały czas historycy to robią. Czy wzięła udział w zamachu dla narzeczonego? Czy zapisała się do partii dla ukochanego? Czy walcząc, nie myślała o tym, że zostawia dzieci. Reporterka Olga Gitkiewicz opowiada Aleksandrze Peździe o trzech kobietach z rodziny Krahelskich. Zdziałały tak wiele, ale pamiętamy im tylko wojenny los, tylko ten skrawek, który według naszych schematów wydarły mężczyznom. Czy słusznie?
Aleksandra Pezda: „Zawsze mamy dostęp do jakichś faktów o naszych ojcach i o ich charakterystycznych cechach. Byli żołnierzami albo żeglarzami, piastowali urzędy i ustanawiali prawo. Ale po naszych matkach, babkach i prababkach – co pozostaje?”. Te słowa Virginii Woolf wybrałaś za motto Twojej opowieści o Krahelskich. Dlaczego, przecież Twoje Krahelskie były właśnie: żołnierkami i rewolucjonistkami?
Olga Gitkiewicz: Zastanowiło mnie nie tyle, czy po tych kobietach coś w nas pozostało, ile jakiego rodzaju pamięć po nich pozostała. Zauważyłam, że jest to pamięć rodzaju męskiego. Wspominamy je przede wszystkim jako żołnierki: to, że Wanda Krahelska brała udział w zamachu na carskiego namiestnika i podkładała bomby, a po latach zakładała Żegotę, Halina konspirowała w AK i zmarła w Ravensbrück, a Krystyna zginęła w Powstaniu Warszawskim.
A przecież w swoim życiu one osiągnęły dużo więcej. Tylko że my, jako społeczeństwo, nie cenimy kobiecych osiągnięć z czasu pokoju. Na przykład tego, że Wanda Krahelska była założycielką i redaktorką pionierskiego pisma poświęconego sztuce, a Halina Krahelska pracowała nad pierwszymi ustawami dotyczącymi prawa pracy kobiet i opieki społecznej. Te osiągnięcia pozostają w cieniu, a nawet zostają im już zapomniane.
Wanda Krahelska pisała w swoich życiorysach, że jest redaktorką, choć Wikipedia wspomina ją przede wszystkim jako członkinię bojówek Polskiej Partii Socjalistycznej.
W bojówkach działała przez niewielką część swojego życia, choć to była obecność znacząca. Nie opuściła potem PPS-u, ale realizowała inne plany. Zanim wstąpiła do PPS, studiowała historię sztuki, po zamachu na carskiego namiestnika w 1906 r. kontynuowała studia artystyczne, m.in. we Florencji. Niezwykła, dynamiczna kobieta i bardzo konsekwentna. Mogłaby swoim życiorysem obdzielić kilkoro ludzi. Nie potrafiła tak po prostu nie działać: czy to na rzecz młodzieży, czy z Maryną Falską i Januszem Korczakiem na rzecz sierot po robotnikach poległych w I wojnie światowej. Wspomagała nawet sztukę ludową. To ona, wraz z Zofią Kossak-Szczucką założyła Radę Pomocy Żydom „Żegotę”, a zresztą już wcześniej, bo już w 1939 r. wspierała uchodźców żydowskich z Niemiec. Przez całą hitlerowską okupację osobiście pomagała ukrywającym się rodzinom żydowskim. Jednak ja szczególnie lubię inny okres w jej życiu, kiedy w 1935 r. założyła pionierskie pismo „Arkady”. Takiego pisma wcześniej nie było. Poświęcone sztuce użytkowej, estetycznie wydawane, odpowiednik dzisiejszych lifestylowych magazynów. Sprowadzała z zagranicy specjalny papier, żeby druk był bardzo ekskluzywny, dobierała farby, aby wysycić barwy, dbała o detale, np. w jednym numerze ilustracje były drukowane na różnych rodzajach papieru. Informowała o tym, co na czasie: jakie meble w warszawskich salonach, jakie balkony są modne, co się buduje. Nie miała kompleksu małego kraju, chciała zrobić w Polsce światowe pismo i to się jej udało.
Jaka ona była? Dziewczyna z zamożnego domu, która z PPS-em podkłada bomby, siedzi w więzieniu i to jej nie łamie życia. Przeciwnie, jest potem żoną dyplomaty, studiuje sztukę, zakłada pismo artystyczne. A potem znowu konspiruje. Same przeciwieństwa.
Najogólniej mówiąc, kobiety w tamtych latach miały problem, żeby zdać maturę, a co dopiero dostać się na studia, gdzie zresztą pozwalano im być tylko wolnymi słuchaczkami. Wanda została przez rodziców wysłana na pensję dla panien, podczas gdy jej brat mógł wybrać dowolny kierunek studiów. Ona też chciała studiować. Mogła, ale za granicą, a ponieważ była córką zamożnego ziemianina, było ją na to stać. Wyjechała więc na studia do Włoch. Z kolei działalność narodowo-wyzwoleńcza była w jej rodzinie tradycją, jej ojciec walczył w powstaniach. „Zaraziła” się nią w jakimś sensie naturalnie, już jako szesnastoletnia dziewczyna prowadziła tajną szkołę dla polskich dzieci w rodzinnym majątku, w Mazurkach k. Baranowicz. Udział w zamachu możemy uznać za wyjątkowy wybuch jej temperamentu. Być może, są takie teorie, podjęła się go, by pomścić śmierć narzeczonego, Mieczysław Rouba popełnił samobójstwo po torturach, którym został poddany w carskim więzieniu. Zresztą, ponoć został uwięziony na kilka dni przed ich planowanym ślubem. Choć ja nie lubię tej wersji z romantyczną motywacją, to znowu stereotyp kobiety-rewolucjonistki, która działa z miłości, a nie z powodu przekonań. A istnieją źródła, które mówią, że Wanda wstąpiła do PPS-u z osobistych przekonań, nie dla narzeczonego. O tym zresztą świadczą jej dalsze losy, bo z ruchem lewicowym związana była do końca życia. Nie był to więc jakiś kaprys młodości czy odruch młodzieńczej miłości. Zamach był wymierzony w Gieorgija Skałona, generała-gubernatora Warszawy, de facto namiestnika całego Królestwa Polskiego, który odpowiadał za krwawe represje wobec uczestników manifestacji z 1905 r. Plan był brawurowy i można nawet powiedzieć, że samobójczy. Z tym, że z podłożonych ładunków wybuchowych, zadziałał tylko jeden i nie ranił akurat Skałona, tylko ludzi z jego obstawy. Co nie zmienia faktu, że Krahelska była za tę próbę sądzona i tylko fortelem uniknęła srogiego więzienia a może i śmierci, na którą przecież w podobnych okolicznościach został skazany Stefan Okrzeja.
Mimo dramatycznych przeżyć Wanda Krahelska potrafiła nie tylko przetrwać, ale potem też żyć pełną parą.
Jej życie to nie był plan na jeden zamach czy jedną akcję. Ani też na jedno małżeństwo. Krahelska mimo opinii zamachowczyni, która do niej – w końcu słusznie – przylgnęła, a może właśnie dzięki tej opinii, pozostała bardzo wpływową kobietą. I kogo ona nie znała! Marian Falski, twórca najbardziej znanego polskiego Elementarza był jej sąsiadem – to z jego inspiracji drukowała w swoim majątku bibułę dla białoruskich socjalistów. Przyjaźniła się z wybitną rzeźbiarką Ludwiką Nitschową, znała Żeromskich, Askenazych, Piłsudskich, Pniewskich, Dąbrowską, nawet Lenina.
Taka postać, a ty w którymś momencie swojej książki ją porzucasz, by pisać o następnej Krahelskiej. Dlaczego?
Bo ta następna najbardziej mnie fascynowała. Halina Krahelska. Na jej nazwisko natknęłam się, kiedy pisałam Nie hańbi, czyli moje reportaże o pracy. Na jakimś etapie mojego pisania dowiedziałam się, że w przedwojennej Polsce była inspektorka, która wdrażała prawo pracy dla kobiet, w tym dotyczące urlopów macierzyńskich. Socjalistka, a zatrudniona w sanacyjnych ministerstwach. Wtedy bardzo znana, dziś raczej zapomniana. Postanowiłam poznać ją bliżej – i to był powód, dla którego napisałam książkę o Krahelskich.
Co może być fascynującego w życiu urzędniczki państwowej?
Halina Krahelska miała nie jedno życie, ale ze trzy. Każde tyle barwne, ile tragiczne. W pierwszym była dziewczyną z zamożnego, inteligenckiego, polskiego domu w Odessie, córką szanowanego profesora matematyki. Tyle że już na początku studiów zainteresowała się życiem innych warstw społecznych i wstąpiła do PPS. Pomagała robotnikom w nauce czytania i pisania, pracowała w bibliotece, działała w organizacjach studenckich. Została za to aresztowana, musiała przerwać studia i opuścić rodzinną Odessę – a jednak angażowała się nadal i po którychś z kolejnych rozruchów i pobycie w więzieniu została zesłana na Syberię. Z początkującą gruźlicą. Przeżyła jednak i wróciła z tej Syberii już do wolnej Polski. Wtedy zaczął się etap jej urzędniczenia – też interesujący. Zaczynała od pracy stenotypistki w Inspekcji Pracy, ale szybko awansowała. Jako inspektorka – co nie było takie oczywiste – naprawdę sprawdzała warunki w zakładach pracy. Walczyła o to, aby nie zatrudniać dzieci, o poprawę sytuacji kobiet, głośno protestowała przeciw molestowaniu pracownic, wreszcie o żłobki przyzakładowe i urlopy macierzyńskie, które już wtedy teoretycznie były, ale kobiety masowo zwalniano przed porodem albo tuż po powrocie z takiego urlopu. To wtedy, w 1924 r. wprowadzono przepis dający dwie półgodzinne przerwy w pracy matkom karmiącym – i to Krahelska walczyła o jego egzekwowanie. Pisała o tym liczne artykuły i książki. Zwracała uwagę: „Przede wszystkim warunki materialne wytrąciły kobietę z domu (…). Kobieta nie wróci już nigdy do zamkniętego domowego wnętrza, gdyż ustrój kapitalistyczny, który ją z tego wnętrza wyłuskał, rzecz tę przesądził: w ustroju tym decyduje interes kapitalisty, jego zysku, dla którego kalkuluje się dużo lepiej robocizna kobieca”. Wreszcie napisała powieść Polski strajk z opisami seksualnego wykorzystywania robotnic. Miała za to proces karny o zniewagę, choć to fikcja literacka. Nie taki nudny więc ten żywot urzędniczki, prawda?
No, a potem wybuchła wojna i Halina Krahelska dzieliła los żołnierzy polskiego podziemia: działała w Biurze Informacji i Propagandy AK, m.in. spisała Oświęcim. Pamiętnik więźnia – jedno z pierwszych świadectw Holokaustu, na podstawie relacji Władysława Bartoszewskiego. Straciła w tej podziemnej „robocie” – tak mówili AK-owcy – nogę. Ale i to przetrzymała, nadal działała. Czwartego życia już nie udało jej się rozpocząć, wyczerpała swoją pulę, zginęła w Ravensbrück, dwa tygodnie przed wyzwoleniem obozu.
Halina była żoną kuzyna Wandy Krahelskiej. Właściwie nie były krewnymi, ale powinowatymi. Jednak są między nimi inne związki, poza nazwiskiem, nawet kilka podobieństw.
Ich charaktery i życiorysy wydają mi się podobne. Halina zainteresowała mnie jako inspektorka, która rozwijała ochronę prawa pracy w Polsce, a kiedy o tym pisałam, natknęłam się na jej koligacje z Wandą, naszą zamachowczynią. W pierwszej chwili wydało mi się to odległe. Aż do mnie dotarło, że tak naprawdę kierowały nimi te same przekonania. Obie były rewolucjonistkami, wbrew swojemu pochodzeniu. U obu to podejście wiązało się z patriotyzmem i walką o wyzwolenie kraju, tyle że one chciały, aby ten nowy, wyzwolony kraj został urządzony na bardziej sprawiedliwych zasadach. Obie angażowały się z narażeniem życia. A w czasie pokoju obie umiały znaleźć dla swoich aktywności miejsce i do końca życia angażowały się społecznie. W jednym ze swoich artykułów Halina Krahelska analizowała, jak to się dzieje, że ludzie z wyższych klas walczą o prawa robotników czy mniejszości. „Pewien układ i charakter psychiki sprawia, iż człowiek, obcy z pochodzenia klasie robotniczej, staje się rewolucjonistą. Większa aktywność, większe zdecydowanie, pewna bezkompromisowość, pewna ruchliwość umysłu” – pisała. One obie miały te cechy. Z ich perspektywy ciągle trzeba było kwestionować zastany ład, wciąż otwierać jakieś zamknięte drzwi, chronić kogoś, kto akurat jest na słabszej pozycji. Gdybym chciała – choć nie chcę, co podkreślam, opowiadać o nich z perspektywy, jaką przypisuje się stereotypowo kobietom – powiedziałabym też, że obie miały za sobą tragiczne historie miłosne. Obie związały się z aktywistami ze swojej komórki PPS i obie ich straciły w dramatycznych okolicznościach. Zresztą podniosły się po tym i miały kolejne związki. Takie były „moje” Krahelskie.
I jest jeszcze trzecia Krahelska. Ta najbardziej znana: Krystyna, pierwowzór warszawskiej syrenki. Co ją łączyło z ciotkami, poza pokrewieństwem?
Przecięty los. Tak napisała Halina Krahelska o sobie, kiedy po amputacji nogi kontynuowała dla BiP AK kronikę wojenną: „Moja kronika będzie od teraz prowadzona przez osobę o uciętych możliwościach”. Przypomniałam sobie o tym, kiedy ruszyłam śladami Krystyny Krahelskiej, najmłodszej z moich bohaterek. Halinie przecięła możliwości piła chirurgiczna, Krystynie kula z niemieckiego karabinu odebrała od razu resztę życia. Zginęła w pierwszym dniu Powstania Warszawskiego, może kwadrans po siedemnastej. Przeżyła zaledwie trzydzieści lat. Czy stałaby się kobietą spełnioną, jak jej ciotki, gdyby miała więcej szczęścia podczas ataku na Dom Prasy?
To przez ciotkę Wandę poznała Ludwikę Nitschową i mogła jej pozować do pomnika syrenki jako „wysoka, świetnie zbudowana, mocna dziewczyna o słowiańskim, a raczej polskim typie urody” – jak ją określiła rzeźbiarka. A z córką Haliny szła do Powstania, były w jednym plutonie. Krystyna nie zdążyła nawet powalczyć, karabin skosił ją w pierwszym ataku, do którego stanęła. Jej śmierć wynosimy teraz na piedestał, chcemy ją widzieć jako bohaterską i romantyczną. Od lat opowiadamy sobie, że Krystyna upadła na Polu Mokotowskim w kwitnące słoneczniki. Piękna wizja, prawda? Ale ja to sprawdziłam i to nie była piękna śmierć, jakbyśmy chcieli, ale śmierć okrutna. Krystyna wykrwawiała się przez długie godziny, zanim koledzy mogli ją wynieść poza pole ostrzału. A leżała nie wśród słoneczników, tylko na polu kapusty. Czy jesteśmy gotowi przyjąć taką wersję polskiego bohaterstwa?
Najtragiczniejsza postać wśród twoich bohaterek, ale też najbardziej współczesna. Krystyna Krahelska przyznawała się, że nie wie, gdzie jest jej miejsce, co chciałaby robić w życiu. Nie była przebojowa, miała kompleks swojej tuszy, zakochiwała się nieszczęśliwie, zmieniała kierunki studiów. A potem przyszła wojna.
I zabrała jej szansę wytyczenia jej własnej drogi. To symboliczny los całego jej pokolenia, straconego, z „przeciętymi możliwościami”. Wiele osób mówi o niej dzisiaj „Krysia”, choć przecież była już dorosłą kobietą, jak na tamte czasy. Gdyby żyła dziś, rzeczywiście mogłaby uchodzić za dziewczynę na początku swojej drogi.
Na tej drodze całkiem nieźle się zapowiadała.
Czy ja wiem? Miała mgliste plany. Studiowała etnografię, ale pociągały ją aktywności artystyczne. Kiedy śpiewała, cichły rozmowy, ludzie lubili jej słuchać. Chciałaby może pisać wiersze, ale tu nie miała sukcesów. Mnie też jej wiersze nie przekonywały, dopóki Karol Samsel, który dokonał wyboru poezji Krystyny Krahelskiej, nie uświadomił mi, że to przedwczesne oceny. Nie zdążyła przecież popracować nad warsztatem poetyckim, nie zaistniała w środowisku – jeszcze. Dopiero zaczynała. Przetrwały za to pisane przez nią dla batalionu Baszta piosenki. „Hej, chłopcy, bagnet na broń” stała się bardzo popularna jeszcze przed Powstaniem.
Ja jednak mam kłopot z akceptacją faktu, że Krystynę okrzyknięto bohaterką. Ponad bohaterki, które śmiercią zaznaczyły swoją obecność, przedkładam te, których życie coś udowadniało. To nie jest opinia przeciwko niej, ale przeciwko powierzchowności naszych narodowych mitów. Rozumiem jednak, że trudniej widzieć dla siebie wzór w aktywistkach społecznych z przełomu wieków, a młoda i tragiczna postać Krystyny Krahelskiej jest dla nas jak lustro. Ciągle możemy się w nim przeglądać, widzieć słabości, niepewność i kiełkujące ambicje, rozmyślać, „co by było, gdyby” i żałować, że tak tragicznie odebrano jej szansę, by żyła i działała dłużej.
***
Olga Gitkiewicz – reporterka, felietonistka „Miesięcznika Znak”, autorka książek: Nie zdążę (nagrodzonej tytułem Książki Reporterskiej Roku 2020), Nie hańbi i najnowszej, Krahelska. Krahelskie.