W 2017 r. szwedzka dziennikarka Matilda voss Gustavsson przeprowadziła śledztwo, które zachwiało Akademią Szwedzką, wywołało skandal i spowodowało jedną z największych debat ostatnich lat w Szwecji.
Paulina Małochleb: Kiedy wybuchł skandal związany z działaniami Harveya Weinsteina, redakcja „Dagens Nyheter” szukała podobnego tematu w Szwecji. Dlaczego akurat plotki dotyczące Jean-Claude’a Arnaulta wzięłaś na warsztat?
Matilda voss Gustavsson: Bo te plotki były mało konkretne, ale docierały do nas z różnych stron. W 2010 r., kiedy jeszcze mieszkałam w małym miasteczku, mój przyjaciel ze Sztokholmu opowiadał mi o klubie „Forum” – bardzo mu zazdrościłam, że chodzi do miejsca, gdzie można spotkać tyle znanych w środowisku literackim osób, że ogląda świetne wystawy. Też chciałam iść do tego klubu, ale on od razu ostrzegł mnie, że dyrektor artystyczny, Jean-Claude Arnauld, lubi obmacywać swoje asystentki. Dlatego, kiedy ruch #metoo zaczął przybierać na sile, postanowiłam sprawdzić, co kryje się za tymi plotkami. Myślę, że wiele dziennikarek i dziennikarzy na całym świecie zastanawiało się wtedy, czy coś podobnego nie dzieje się w ich otoczeniu, czy nie funkcjonują w nim mężczyźni podobni do Harveya Weinsteina. Najpierw myślałam, że nic takiego nie może się wydarzyć w Szwecji, bo jesteśmy zbyt małym krajem, otwartym, nowoczesnym, demokratycznym. Ale wtedy przypomniałam sobie o tych plotkach.
Co odkryłaś w czasie śledztwa?
Przede wszystkim to, że plotki stanowiły jedynie słabe echo rzeczywistych wypadków, ponieważ Arnault był sprawcą nie tylko molestowania, ale na wielu kobietach dopuszczał się gwałtów. Prowadzony przez niego klub miał charakter literacko-muzyczny, przyciągał wielu artystów, pisarzy i młode, aspirujące pisarki, często studentki, które marzyły o karierze. Arnault był mężem wybitnej poetki i członkini Akademii Szwedzkiej, Katariny Frostenson i we dwoje zbudowali bardzo mocną markę tego klubu. Gdy tylko zaczęłam zbierać materiały, rozpuściłam pierwsze wici, że interesuje mnie ten temat, natychmiast zaczęłam dostawać sygnały o jego ofiarach – wybierał sobie tzw. kobiety kruche, młode, niepewne siebie, o słabej pozycji, ale ambitne. Zastraszał je lub obiecywał wejście do literackiego światka. Dość szybko udało mi się zebrać świadectwa 18 kobiet, których opowieść stała się podstawą mojego tekstu.
Ale później, do książki, przeprowadziłaś dużo więcej rozmów?
Tak, w sumie zebrałam setki świadectw. Całe to śledztwo – i do artykułu, i do książki, było dla mnie bardzo trudne. Przede wszystkim dlatego, że większość tych rozmów prowadziłam przez telefon i że były to potworne, przerażające wyznania kobiet, które, zgwałcone lub molestowane wiele lat temu, dopiero mnie opowiadały o tym po raz pierwszy. Rozmawiałam z nimi długo, wielokrotnie, zadawałam najtrudniejsze pytania – o przebieg gwałtu, relację z Arnaultem, o to, dlaczego nie zgłosiły sprawy na policję. Większość z nich musiała się skonfrontować jeszcze raz z przemocą, własnym wstydem, milczeniem, wiedzą o tym, że większość osób widziała jego zachowania i je akceptowała, bo nikt nigdy nie nagłośnił sprawy.
A jakie to były zachowania?
Arnault w czasie spotkań towarzyskich wkładał im ręce między nogi, próbował głaskać, obłapiać, w końcu dopuszczał się gwałtów, przyduszał. Proponował wielokrotnie i natrętnie odbycie stosunku, dręczył telefonami, zapraszał do siebie lub wpraszał się do nich. Często działo się to na oczach innych, także jego żony – takie wyznania słyszałam wiele razy.
Dlaczego świadkowie jego zachowań – a trwało to wiele lat – nigdy go nie powstrzymali?
Sądzę, że odpowiada za to poczucie współwiny – za pierwszym razem często nie potrafimy się zachować w takiej sytuacji, bo nikt nas tego nie nauczył. Za drugim mamy już poczucie, że jesteśmy w taką sytuację uwikłani, że dopuszczamy takie działania. Poza tym w przypadku Jean-Claude’a Arnaulta działał też inny rodzaj lęku: o własną karierę i pozycję, jeśli się wystąpi przeciwko niemu. Poza tym należy pamiętać, że do wybuchu #metoo sprawy o molestowanie często były bagatelizowane, powszechnie oskarżano ofiary o to, że sprowokowały sprawcę. Uznawano sprawy za poszlakowe, bo oparte wyłącznie na zeznaniach ofiar, trudne do udowodnienia. I nie mówię tego z jakiejś pozycji sędziego, bo media także były w to uwikłane. Nawet jeśli pisano w prasie o oskarżeniach o gwałt, to z reguły w dziale plotek, a nie na pierwszej stronie, nie w dziale społeczeństwo. To także dla mnie była bariera w czasie śledztwa. Wiele kobiet na początku bało się, że nie wezmę ich na poważnie, że nie uda się niczego udowodnić Arnaultowi. Tymczasem ilość opowieści, jaką zebrałam, mówiła o skali zjawiska.
W książce piszesz, że był jeszcze jeden powód wstydu i milczenia: ofiary Aranulta nie reagowały buntem i krzykiem na jego ataki, często je akceptowały, uznając, że to trudniejszy rodzaj seksu albo że same w taki związek weszły. Wstydziły się, że w ogóle dopuściły do przemocy, że nie „zachowały się jak prawdziwe feministki”.
Zabrałam się za tę historię, żeby zdemaskować sprawcę, ale myślę dzisiaj, że pojawia się w niej jeszcze jeden ważny wątek: pokazanie różnych odmian przemocy seksualnej. Bo kultura nauczyła nas, że gwałt ma miejsce tylko wtedy, gdy towarzyszy mu użycie siły, gdy ofiara wyraźnie i głośno się sprzeciwia, a sprawca wykorzystuje ją przemocą, mimo tego sprzeciwu. Tymczasem w przypadku Arnaulta dość rzadko dochodziło do takich scen – wiele kobiet wchodziło z nim w związki, wiele zapraszało do domu, jedna – w trakcie stosunku, który rozpoczął, gdy spała – obudziła się i zażądała, żeby skończył. Część z nich traktowała tę przemoc jako rodzaj koniecznej opłaty za wejście do środowiska literackiego, jakie im obiecywał. To wcale nie oznacza, że ta przemoc przestaje być gwałtem. Nie przestaje. I żadna wina nie spoczywa po stronie ofiar.
Przewaga ekonomiczna także nie jest tutaj bez znaczenia.
Tak, bo Arnault poruszał się w najwyższych kręgach intelektualnego życia w Szwecji. Przyjaźnił się z członkami Akademii Szwedzkiej, cieszył się zaufaniem profesorów uniwersyteckich (promotorów kilku swoich ofiar), redaktorów i wydawców. Zarządzał mieszkaniem w Paryżu, które należało do Akademii i za ten obowiązek pobierał wynagrodzenie. Ponadto miał prawo w nim spędzać czas i choć regulamin mówił, że w mieszkaniu tym mogli przebyć tylko członkowie Akademii i on, to zabierał tam czasem swoje partnerki, próbując im po części zaimponować, po części wykorzystać z daleka od oczu potencjalnych świadków. Arnault złamał wiele biografii, wiele kobiet pozbawił ich marzeń, bo po gwałcie część z nich porzucała pisanie i całkowicie zmieniała zawód. Wiele z nich, jako młode dziewczyny, pracowały w „Forum” i gdy odchodziły, nie mogąc już znieść jego towarzystwa, zwalniał je bez referencji i wynagrodzenia.
Jak zareagowała Akademia Szwedzka, gdy napisałaś swój artykuł?
Próbowała załatwić sprawę w starym stylu, zamieść ją pod dywan jako przejaw złośliwego ataku na ważną postać życia literackiego w Szwecji. Uważano, że człowiek wysokiej kultury, wybitny artysta i wyrafinowany intelektualista nie byłby zdolny do tak prymitywnych zachowań. Tymczasem w pierwszej rozmowie Sara Danius, sekretarz Nagrody Nobla, powiedziała mi, że owszem, do niej też przez lata docierały różne plotki, ale nigdy nie sądziła, że sprawa jest tak poważna, co właściwie potwierdziło tylko rozmiary zmowy milczenia, pokazało, jakie kręgi są w nią uwikłane. Akademia tłumaczyła, że nie chciała zająć się tą sprawą, żeby uniknąć konfliktów i dziwnej, napiętej atmosfery. W takich wyjaśnieniach widać dawną retorykę, sprzed #metoo, gdy przedstawiano sprawy o molestowanie i gwałt jako „wywołujące napięcie” i „dziwne”, z reguły niekonkluzywne. Taka była pierwsza reakcja: przeczekać, nie brać na serio. Ale w łonie Akademii doszło do pęknięcia, w końcu zatrudniono firmę, która miała sprawę wyjaśnić w ramach osobnego, niezależnego śledztwa.
Jak się czułaś, gdy twój tekst wywołał wiele reakcji, przyniósł ci sławę, zaczęłaś udzielać wywiadów, ale dziennikarze często określali cię jako „młodą” lub „nieśmiałą”?
Te słowa mówili o mnie ze zdziwieniem i zaskoczeniem, bo moje śledztwo wywołało skandal, podważyło autorytet Akademii i nikt nie spodziewał się, że osoba młoda i nieśmiała była w stanie je przeprowadzić. Tymczasem uważam, że właśnie te cechy stoją za moim sukcesem: nie stanowiłam żadnego zagrożenia dla moich bohaterek, które czuły się przy mnie dość bezpiecznie (o pełnym poczuciu bezpieczeństwa w przypadku ofiar przemocy seksualnej nie było mowy), bardziej mi ufały i otwierały się w rozmowie. Do tego umawiałam się na wywiady z wieloma przyjaciółmi i bliskimi znajomymi Jean-Claude’a Arnaulta, żeby lepiej poznać to środowisko, potwierdzić okoliczności, jakie pojawiały się w opowieściach moich bohaterek. Ci mężczyźni, ale też kilka kobiet, nigdy nie zgodziliby się na rozmowę z mężczyzną, czuliby się przy nim zagrożeni i bardziej pilnowaliby wypowiadanych słów. Ale im się wydawało, że ktoś taki jak ja nie ma żadnej władzy i nie jest w stanie im zaszkodzić – choćby nie wiem, jak się wysilił. Przy kimś „młodym i nieśmiałym” czuli się panami sytuacji, nie do końca zwracali uwagę na wypowiadane słowa, co działało na moją korzyść.
A może te cechy są potrzebne wszystkim piszącym o przemocy seksualnej?
No tak. Weź pod uwagę, że Arnault upatrywał sobie kobiety, o których jego środowisko mówiło „kruche”, a zatem nieśmiałe i niezbyt przebojowe jeszcze przed doświadczeniem przemocy. Samo śledztwo opierało się na zbieraniu świadectw, a zatem w największym stopniu na słuchaniu, dawaniu współczucia, poznawaniu bohaterek – a to są umiejętności tzw. miękkie, przypisywane zasadniczo kobietom, uznawane za słabsze. Zatem śledztwo w trybie „macho” nie byłoby efektywne, nie dałoby rezultatów, bo taki twardy i przebojowy dziennikarz nie byłby w stanie porozumieć się z ofiarami przemocy. I w przypadku takich historii musisz pamiętać, że ktoś, kto chce opublikować tekst, jest całkowicie zależny od osób opowiadających. Bo jeśli one się wycofają – a mają do tego prawo – to nici z materiału. Tego się bardzo bałam w czasie śledztwa i w czasie rozmów z nimi, ale nie chodziło mi o to, że nie uda się moja praca, raczej o to, że nie uda się pokazać tego, co przez 20 lat robił Jean-Claude Arnault.
Kiedy poczułaś, że to śledztwo jest takie ważne?
To było dość proste – kiedy usłyszałam pierwszą historię o gwałcie. Bo kiedy zabrałam się za ten temat i praktycznie natychmiast zaczęłam dostawać kontakty do różnych kobiet, które padły ofiarą Arnaulta, to początkowo opowiadały mi one o przypadkach molestowania seksualnego. W drugim tygodniu ciągłych rozmów, obdzwaniania kolejnych osób, kiedy czułam, że to ważny temat, bo było ich naprawdę bardzo wiele, usłyszałam pierwszą historię o gwałcie, a nie o molestowaniu. A za kilka dni kolejną – wtedy do mnie dotarło, z całą mocą, że ta sprawa musi wreszcie zobaczyć światło dzienne.
Jak to się stało, że zostałaś dziennikarką? Masz jakieś mocne korzenie feministyczne w swoim domu?
Nie, wręcz przeciwnie! Moja rodzina jest mocno religijna, a ja jestem feministką od 20 roku życia, w ramach buntu poszłam na studia i przeprowadziłam się do dużego miasta.
Co się zmieniło w twojej sytuacji po opublikowaniu tego tekstu?
Kiedy zaczynałam śledztwo, nie czułam się wcale pewnie jako dziennikarka i nie miałam też pewności zatrudnienia. Kiedy jednak sprawa była w toku, to najbardziej bałam się tego, że z jakichś powodów tekst się nie ukaże, że nie uda mi się potwierdzić historii moich bohaterek, że z powodu nacisków zostanie wstrzymany, odłożony do jakiejś zamrażarki redakcyjnej. A ja, słuchając kolejnych opowieści o gwałtach i molestowaniu, czułam coraz większe pragnienie, by tekst się ukazał, by jakoś przerwać ten krąg przemocy i milczenia. Miałam poczucie, że to jest sprawa życia i śmierci. W końcu udało się tekst przygotować do druku, opublikować go ze zdjęciem moich 18 bohaterek na pierwszej stronie. O takie zdjęcie poprosiłam, zależało mi, żeby każda z nich była widoczna, choć to one decydowały, czy chcą pokazać twarz, czy tylko sylwetkę. I dopiero gdy z grafikiem omawialiśmy tę fotografię, to uświadomiłam sobie, że tych kobiet jest tyle samo co członków Akademii Szwedzkiej.
Jak się czuły twoje bohaterki po publikacji?
Najpierw bały się, że ich historie nie są znaczące, nie są ważne, miały przekonanie, że nikt nie sięgnie po taki temat. Później, w czasie naszych rozmów, życie niektórych się odblokowywało – nie jest to moja zasługa, lecz faktu, że zaczęły mówić o wydarzeniach stłumionych i wypieranych. Jedna z nich opowiadała mi, gdy rozmawiałam z nią po raz kolejny, tym razem przy zbieraniu materiałów do książki, że najpierw nie była w stanie absolutnie z nikim na temat gwałtu rozmawiać. A kiedy już zaczęła mówić, to nie mogła przestać i wielu osobom opowiadała i śpiewała różne historie. Bały się też, że nikt ich słów nie weźmie serio – tymczasem ludzie rozmawiali na ten temat przez wiele miesięcy. Kilka z nich opowiadało o wywiadach do książki oraz o okładce, że to jest coś wyzwalającego, wiernego.
Co się stało z Arnaultem?
Stanął przed sądem i dostał wyrok – jesienią 2018 r. skazano go na dwa lata więzienia i grzywnę. Złożył odwołanie, ale sąd apelacyjny podniósł mu wyrok do 2 lat i 6 miesięcy oraz grzywnę o 100 tys. – do 215 tys. koron szwedzkich.
A jakie konsekwencje spotkały Akademię?
Większość członków w dalszym ciągu zasiada w Akademii Szwedzkiej, a zatem nie można tutaj mówić o zwycięstwie ofiar. A jednocześnie odeszło z niej kilka osób, w tym Sara Danius (która dzwoniła do mnie zawsze z zastrzeżonego numeru i nie udało mi się z nią porozmawiać twarzą w twarz). Przed ujawnieniem sprawy Arnaulta Akademia miała wyjątkową pozycję, cieszyła się wielkim autorytetem, jej decyzji nikt nie kwestionował – taki rodzaj kultu w zlaicyzowanym państwie. Po moim tekście, śledztwie i procesie autorytet Akademii podupadł, bo opierał się na pozycji i sile jej członków.
Co byś zapisała w takim razie po stronie zysków?
Przede wszystkim to, że moje śledztwo potwierdziło, że temat wykorzystywania seksualnego nie jest śliski, trudny do sprawdzenia, udowodnienia i opowiedzenia – a właśnie tak było przed #metoo. Dziennikarze wcześniej nie sięgali zbyt chętnie po takie wątki, bo sądzili, że nie uda się porządnie ich wykazać. Tymczasem mnie się to udało. No i cieszę się też z tego, że udało mi pokazać potworne uczynki człowieka, który wydawał się nietykalny – ustosunkowany, zamożny, uprzywilejowany. Anrault budził prawie wyłącznie zachwyty, mitologizowano jego biografię, przedstawiano go jako jednego z najważniejszych uczestników paryskiego maja 1968 r., wybitnego reżysera i fotografa. Tymczasem gdy zaczęłam tropić jego życie i przebieg kariery, szybko odkryłam, że wszystko to było zbudowane na kłamstwie, że jego droga zawodowa sprzed „Forum” stanowiła pasmo konfliktów personalnych i nadużyć. Osobną sprawą jest przecież to, jak wykorzystywał swoją pozycję, używając do tego celu Nagrody Nobla.