Sztuka i wojna. Nie ma dwóch bardziej podobnych i jednocześnie bardziej odległych od siebie dziedzin. Kiedy Rosja gromadziła wojska przy granicy z Ukrainą, myślałem o artyście, który z krwi uczynił dzieło sztuki.
Historię naszego gatunku opisuje się niekiedy jako jedną wielką ucieczkę człowieka od tego, co pierwotne. Technoentuzjaści z Doliny Krzemowej uważają, że już prawie zwialiśmy. Jeszcze jeden wysiłek, ostatnia prosta i wkroczymy w epokę transhumanizmu. Ludzie tej epoki to będzie naprawdę inna para kaloszy, nowa jakość. Tych istot nie poznają rodzone matki, a co dopiero człowiek pierwotny.
Inni powiadają, że nasza ucieczka jest tylko pozorna. Współczesny przedstawiciel Homo sapiens myśli, że gna naprzód, w stronę postępu, podczas gdy w rzeczywistości biega w kółko i robi ciasne okrążenia wokół swojej pierwotnej istoty – nie da się umknąć przed samym sobą. Osobiście skłaniam się w tej kwestii ku symetryzmowi. Parafrazując Marię Janion, można powiedzieć: ku transhumanizmowi tak, ale razem z naszą naturą.
Zamrożony autoportret
Do starych instytucji, których nie da się ucywilizować, mimo iż ukazują nam swoje unowocześnione, wręcz futurystyczne oblicza, należy wojna. A także sztuka. I jeszcze krew, która krąży w żyłach nowoczesnych, już-prawie-transhumanistycznych osób.
Kiedy zimą rosyjskie wojska szykowały się do napaści na Ukrainę, nie brakowało znaków na niebie i ziemi zwiastujących, że pojęcie wojny gotowe jest w każdej chwili wypełnić się krwawą treścią. Były zabarwione przemocą słowa, ruchy armii, eskadry śmigłowców, baterie rakiet i wahania kursów na giełdach surowców. Żaden z tych znaków nie wycisnął jednak w mojej świadomości tak głębokiego piętna jak zapasy krwi przechowywane w specjalnych workach, zwożone z głębi kraju w pobliże planowanej linii frontu.
W czasach mojego dzieciństwa wojny również się toczyły, ale zawsze daleko – gdzie indziej albo kiedy indziej. Nie zasłużyłem na ten przywilej, ale się nim cieszę: dorastałem w pokoju. Nie znam się na wojnie. Gdy więc armia rosyjska zwoziła krew na linię frontu, bałem się o Ukrainę, o siebie i o to, co z nami wszystkimi będzie, lecz myślałem też o sztuce. Przypomniał mi się wtedy Marc Quinn. Urodzony w 1964 r. londyńczyk należy do Young British Artists (YBAs) – generacji, która weszła na światową scenę sztuki na początku lat 90. YBAs byli trochę jak nowe wcielenie dadaistów, a trochę jak młode wilki z agencji reklamowej. Robili sztukę głośną, szokującą, obrazoburczą, jednak zawsze efektowną. Na warsztat brali tylko najbardziej nośne tematy, a nie ma tematów nośniejszych niż pieniądze, seks i śmierć.
Pracą, która przyniosła Quinnowi rozgłos, był rzeźbiarski autoportret, który pokazał na swojej debiutanckiej wystawie w Londynie w 1991 r. Self to odlew głowy artysty wykonany z jego własnej krwi. Do stworzenia dzieła potrzeba było 5 litrów, czyli mniej więcej tyle, ile krąży w organizmie dorosłego człowieka. W miesiącach poprzedzających przystąpienie do pracy rzeźbiarz systematycznie gromadził życiodajny płyn – pobierał go ze swoich żył. Co istotne, krew formująca oblicze artysty nie jest skrzepnięta, tylko zamrożona. Pracę zaprezentowano w eleganckiej przezroczystej chłodziarce i jest w niej przechowywana do dziś.
Od 1991 r. Quinn powtarzał tę procedurę co pięć lat: zbierał krew, a potem tworzył z niej nowy wizerunek. Kolejne odlane z krwi, zamrożone autoportrety odmierzają czas egzystencji artysty i dokumentują zmiany zachodzące w jego starzejącym się powoli obliczu.
Marc Quinn definiuje przewodni temat swojej twórczości jako poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, jak to jest być istotą ludzką w dzisiejszym świecie. Straszne, a zarazem piękne selfie zrobione z bryły krwi to celny komentarz do dyskusji nad kondycją współczesnego człowieka. Artysta dosłownie wypruwa sobie żyły. Niczym kapłan jakiegoś pierwotnego kultu składa na ołtarzu sztuki własną krew. Uwiecznia swoje oblicze, ale czyni to w materiale, który jest równie nietrwały, co ciało autora – bo przecież twórca i jego dzieło w tym wypadku ulepieni są z tej samej „gliny”. Przetrwanie pracy uzależnione jest od technologii – wystarczy awaria dizajnerskiej zamrażarki, a krwawy autoportret rozłoży się i zmieni w bezkształtną masę organicznej materii.
Powstające co pięć lat prace Quinna wyglądają jak pośmiertne maski. Paradoks polega na tym, że odlane są z krwi, a ta symbolizuje życie. To jeden z symboli, którego nie udało się oswoić – jego moc wciąż pozostaje pierwotna.
Święta i przeklęta
Żyjący w XVI w. Miguel Servetus, hiszpański teolog, astronom i lekarz, był pierwszym nowożytnym Europejczykiem, który prawidłowo opisał zasadę płucnego krążenia krwi. Od tego czasu z grubsza wiadomo było, jaką rolę odgrywa ten płyn. Wiedza ta nie pomogła jednak znacząco w odczarowaniu owego „soku osobliwego” – jak nazywał tętniącą w naszych żyłach ciecz Goethe. Przeciwnie, narodziny nowoczesności nie mogły się odbyć bez rytuału z krwią w roli głównej.
21 stycznia 1793 r. w Paryżu, na placu Rewolucji, który później przemianowany zostanie na plac Zgody, ścięto króla Ludwika XVI. Zanim opadło ostrze gilotyny, monarcha w ostatnich słowach wyraził pragnienie, by jego przelana krew „przyniosła pożytek Francuzom i uśmierzyła gniew Boga”. Historyk Jean-Paul Roux w książce Krew. Mity, symbole, rzeczywistość przywołał fragment relacji z tamtych wydarzeń: kiedy egzekucja się dokonała, „pewien obywatel wdrapał się na gilotynę i zanurzył całą swoją rękę we krwi Kapeta, której było pełno. Zbierał jej skrzepy, tak że miał ich pełną garść. A następnie trzykrotnie rzucał je na głowy stojących w pobliżu gapiów, którzy cisnęli się do szafotu, by otrzymać choćby kropelkę na czoło. »– Bracia! – wołał ów obywatel – grożono nam, że krew Ludwika Kapeta spadnie na nasze głowy. Dobrze więc. Niech spada! Ludwik Kapet tyle razy nurzał swoje ręce w naszej krwi! Republikanie! Krew króla przynosi szczęście!«”.
Dekapitacja Ludwika była kulminacyjnym momentem rewolucji, w ogniu której wykuwał się porządek nowoczesności – ostatni most został spalony, nie było już odwrotu od marszu ku republice, postępowi, dalszemu oświeceniu i epoce rozumu. Znamienne jednak, że nową epokę w chwili narodzin ochrzczono krwią, która – na przekór triumfującemu racjonalizmowi – wciąż postrzegana była jako święta, a zarazem przeklęta.
Minęło ponad 200 lat i niewiele się w tej kwestii zmieniło, o czym najlepiej świadczy sztuka – ten czuły barometr kondycji kultury. Gina Pane, Ana Mendieta, Chris Burden, Marina Abramović, Zbigniew Warpechowski – lista klasyków sztuki współczesnej, którzy przelewali krew w galeriach, jest długa. Pewne dyskursy, zwłaszcza dotyczące spraw podstawowych i pierwotnych, da się spisać (i podpisać) wyłącznie tym szczególnym inkaustem.
Odczarować sztuką
W sztuce rozlew krwi upodobali sobie głównie performerzy. Jeden z nich, radykalny moskiewski akcjonista Oleg Kulik – który skądinąd pogryzł kiedyś do krwi pewnego szwedzkiego krytyka – jeszcze przed pandemią opowiadał mi o pomyśle urządzenia pogrzebu Włodzimierza Lenina. Ponieważ nie można pochować zwłok wodza (od blisko 100 lat wystawione są w szklanej trumnie na Kremlu), Oleg planował symboliczny pogrzeb performans. Podczas ceremonii sam zamierzał wystąpić w roli nieboszczyka.
Szalony pomysł? Niewątpliwie, ale w tym szaleństwie jest metoda. A także pierwotne myślenie magiczne – być może jedyna „logika”, na gruncie której można zmierzyć się z problemem niepochowanego Lenina. Na czym polega ten problem? Oto w sercu atomowego mocarstwa leży niepogrzebany trup. Straszne? Owszem, po upadku Związku Radzieckiego demokraci oraz inni rozsądni ludzie nawoływali, by zwłoki wreszcie pochować. Władza jednak wciąż jest głucha na te apele. Oleg przekonywał mnie, że taki upiorny zwornik gmachu państwa nie pozostaje bez wpływu na jego polityczną architekturę. Zwrócił mi też uwagę, że martwy, ale wyglądający „jak żywy” Lenin jest bezkrwisty. Taki nie-do-końca-umarły, niepochowany trup obecny wśród żywych to klasyczna figura wampira, który zawsze łaknie krwi, więc państwo pije ją w jego imieniu.
Słowa Kulika wróciły do mnie echem właśnie wtedy, gdy wojska rosyjskie zaczęły gromadzić nie tylko rakiety oraz czołgi, lecz także krew. Uderzenia żywego serca tłoczącego „osobliwy sok” w ludzkim ciele przypominają tykanie zegara odmierzającego czas egzystencji. Biologicznym zegarem są również odlane z krwi autoportrety Quinna patrzącego w twarz przemijaniu, które ma jego własne oblicze. Z kolei bezkrwisty Lenin jest chronometrem politycznym. Czas, który odmierza ten zegar, stanął w miejscu, zatrzymał się 100 lat temu na krawędzi Realpolitik i mrocznej, archaicznej nekromancji – na linii, która pełnej napięcia zimy 2022 r. przebiegała wzdłuż granic Ukrainy.
Czy w takich momentach w ogóle powinniśmy myśleć o sztuce? Cóż, pod pewnymi względami wojna jest podobna do sztuki. Obie dziedziny są polityczne, obie dobrze rozumieją pierwotny wymiar człowieczeństwa, a także siłę i symbolikę krwi. Jeśli chodzi o różnice, sztukę i wojnę można porównać do białej i czarnej magii – pierwsza jest tworzeniem, chce chronić życiodajny płyn tętniący w ludzkim ciele, druga odpowiada za niszczenie i krew przelaną w upiornych celach.
Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!