Będzie to felieton o Świętach – co roku wymarzonych i niemożliwych. Też takie macie?
Za każdym razem to samo. Wszyscy pędzą. Wszyscy „oni”, bo ja się opieram. A przynajmniej wydaje mi się, że kroczę spokojnie wbrew lawinie wywołanej grudniowym przeczuciem końca świata. „Przedświąteczna atmosfera” jest jak zjawisko atmosferyczne. Przypomina mi się, co powiedziała Panna Migotka na widok trąby powietrznej zbliżającej się do Doliny Muminków: „Jaka piękna katastrofa!”.
Ludzie z nerwami na postronkach. Kurierzy nie dojeżdżają. Księgowi podliczają. Stłuczki na skrzyżowaniach. Co restauracja, to służbowy śledzik i mgliste spojrzenia znad źle zawiązanych krawatów. Taksówkarze narzekają, że mają za dużo zleceń i naprawdę nie wiedzą, po co ludziom kolejne swetry. Po Wigilii będą narzekać, że za mało zleceń i posucha.
Po Wigilii nastąpi implozja – zalegnie cisza wywołana ponownym niespełnieniem wyidealizowanych wyobrażeń oraz nadmiarem posiłków. Nadejdzie kac natury finansowej, gdy już zorientujemy się, ileśmy wydali oślepieni blaskiem promocyjnej hojności.
Słowem – znów ulegniemy iluzji „przepaści”. Już sama kalendarzowa cezura Bożego Narodzenia działa jak różdżka, zaklina nas w dzieci wierzące w nagły kraniec czasu oraz mogące uratować przed nim cuda. U każdego inny rytuał pełni funkcje magiczne. Dla jednych jest nim nienaruszalna kolejność potraw wigilijnych i ubieranie choinki od czubka po spód (nie na odwrót). Dla innych – rodzinny spacer w pierwszy dzień świąt. A dla prawie wszystkich – iskrzenie na granicy awantury, łagodzone na okoliczność łamania się opłatkiem. Co roku wędrujemy na granicę szaleństwa po to, by z niej zawrócić i dalej uprawiać wyzbytą świętości normalność.
A mnie co roku marzy się święty spokój, który – jak mówią mądrzy ludzie – możliwy jest tylko po śmierci. Szanse na jego osiągnięcie dostrzegam oczyma swej naiwności dokładnie wtedy, gdy bożonarodzeniowe turbiny pochłaniają ostatnie fragmenty mijającego roku i przepuszczają je przez wyżymaczkę przedwigilijnego obłędu. Wtedy w myślach kroczę już do czyśćca, mającego nastąpić pomiędzy drugim dniem świąt (gdy krewni pakują do walizek przydziały pierogów i odjeżdżają hen) a świętem Trzech Króli (gdy nawet ateiści cieszą się z ostatniej doby ustawowego lenistwa). Paradoksalnie wtedy i tylko wtedy, gdy gnamy jeden przez drugiego, głęboko wierzę w nadchodzące uspokojenie. Wtedy wyznaję wielkie hamowanie i z poczuciem niezachwianej pewności spoglądam na stosik książek, których w tym roku nie przeczytałam, choć tak bardzo chciałam. Napisałam „stosik”? Pardon, miałam na myśli książkową wieżę Eiffla. Tę piramidalną konstrukcję wyrzutów sumienia, która w koszmarach sennych przewraca się, przyduszając mnie swą niedocenioną wspaniałością.
Co roku wierzę, że nastąpi poszerzenie czasoprzestrzeni. Położę się na kanapie i rozpocznę cykl teleportacji do światów wytworzonych na mocy niepodważalnych talentów literackich Tołstoja, Manna, Reymonta oraz Mickiewicza, a także dzięki autorom cieszącym się doraźną, sezonową sławą (w tym roku dziurę w brzuchu wiercą mi Miranda July, Yuval Noah Harari, Jesmyn Ward i Rebecca Solnit). W wyobraźni leżę więc i sunę przez wersy i strony, nasycam się pięknem języka, poszerzam horyzonty i zelektryzowana świeżymi myślami zyskuję nowe możliwości istnienia w świecie współczesnym. Nie przeszkadza mi żaden SMS ani żadne powiadomienie rozlicznych aplikacji. Nikt niczego nie chce. Żaden obowiązek nie wzywa. Jestem tylko ja i odkładane od sierpnia, od marca, od stycznia upragnione chwile bycia między słowami.
Rzecz jasna, w tym roku to się ponownie nie uda. Przy odrobinie szczęścia z mojej wieży Eiffla ubędą dwa, może trzy tytuły. Całą resztę poroznoszę – niczym cegiełki gmachu rozmontowanych marzeń – na biblioteczne półki. Powsuwam między książki przeczytane i te odkładane na potem, od lat.
Nic na to nie poradzę. Czytanie jako czynność wymagająca niepodzielnej atencji, a więc monogamiczna, jest ze wszech miar niedzisiejsza. Ci, którzy czytają dużo, są dla mnie jednorożcami zdolnymi oprzeć się bzdurom codzienności. Wydają mi się wręcz bohaterami międzyplanetarnej wojny o ludzką duszę, zaszczepionymi przeciw wielkiemu zagrożeniu – fragmentaryzacji życia.
Im mniej książek czytam w poświątecznej pauzie, tym mniej jestem sobą. Tym więcej mam urywków, które można dowolnie rozszczepiać – i tym słabszy mam z samą sobą związek. Zamiast własnej biografii tworzę luźny zbiór kadrów wrzucanych bez rytmu i składu na konto instagramowe.
Czytanie jest ciągłością – nanizywaniem myśli na neuronowe sieci, skomplikowanym neurologicznym procesem uruchamiającym głębokie emocje. A zatem jedną z najbardziej ludzkich, unikatowych dla nas czynności. W cyfrowej codzienności to już prawie niemożliwe – poczuć się jak dobrze opowiedziana historia. Taka, która ma początek, rozwinięcie i – oby – szczęśliwe zakończenie. Ale od święta? Spróbuję, raz jeszcze.