Przed wojną ludzie byli zdrowsi niż dziś. Nie używali antybiotyków, a katar zamiast siedem dni męczył ich tylko tydzień. Poza kacem zaś zupełnie na nic nie chorował komisarz Maciejewski. Aż do tej feralnej jesieni…
Nasz bohater obudził się z bólem mięśni, zapchanym nosem i ciężkim oddechem. Na nocnym stoliku dzwoniły dwa budziki – oba niewyraźne jak za brudną szybą – i dopiero gdy Maciejewski nacisnął przycisk, zlały się w jeden, by po chwili znów się rozjechać. Komisarz usiadł na łóżku i sięgnął po papierosa, zwykł bowiem palić na śniadanie, ale zapach tytoniu go odrzucił. Wtedy uświadomił sobie, że jest chory, być może nawet śmiertelnie. Jednakże jak przystało na przedwojennego funkcjonariusza państwowego, zwlókł się z pościeli, a po godzinie był już w wydziale śledczym.
– Kto mnie zaraził?! – warknął na dzień dobry. W krótkich żołnierskich słowach, jakich w „Przekroju” się nie drukuje, wyjaśnił podwładnym, że utrata wywiadowcy jest zawsze ciężkim ciosem dla całego wydziału. Utrata przodownika śledczego oznacza chaos w całej komendzie. W przypadku komisarza strata byłaby niepowetowana i zagrażałaby bezpieczeństwu publicznemu. – Więc który mnie zaraził?
Podkomisarz Kraft, który akurat wyciągał z kieszeni kraciastą chustkę do nosa, natychmiast schował ją z powrotem. Wychrypiał, że owszem, jego córki jak zwykle oprócz samych piątek przyniosły ze szkoły paskudne katarzysko, on jednak czuje się wyśmienicie. Na dowód tego wręczył Maciejewskiemu wyciąg z raportów nocnych, sporządzony w kwadrans równym, starannym pismem, bez kleksów i odbitek linii papilarnych.
Wywiadowca Zielny poprawił wybrylantynowaną fryzurę cokolwiek nerwowo. Na czole skrzył mu się pot, ale nie od gorączki, tylko od zmartwień. Podejrzewał od kilku dni, że podczas skrupulatnego wypełniania zadań inwigilacyjno-obyczajowych zaraził się chorobą weneryczną.
– Jak to? Korzystaliście z prostytutek?! – wydobył z gardła Maciejewski.
– Piłem tylko herbatę z wyszczerbionej szklanki – uparł się Zielny i nie odwołał zeznań. Przypomniał za to, że kasa wciąż nie zwróciła mu za dorożkę, którą przed miesiącem pojechał na rewizję do podejrzanego.
Drugi tajniak, Fałniewicz, zaśmiał się. Niestety w złej chwili, bo nagłe poruszenie płuc wywołało kaszel. Miał jednak wytłumaczenie, i to logiczne. Wyznaczony do obserwacji w winiarni, w której na zapleczu prawdopodobnie uprawiano hazard, nie mógł się przecież zdemaskować i musiał palić drogie papierosy egipskie zamiast machorkowych, do jakich przywykł. I dlatego cierpiał na płuca. Wierzył jednak, że samo przejdzie i niebawem będzie gotów do dalszych poświęceń w imię służby.
Zapadła cisza. Maciejewski patrzył przenikliwie na swoich podwładnych. Tych było raz trzech wyraźnych, a raz sześciu rozmazanych. Nie wiedział, co powiedzieć. Jednakże jak często bywa pod koniec zagadek kryminalnych, do gabinetu wydziału śledczego niespodziewanie wpadł posterunkowy Lenz z III komisariatu. Był rześki i rozradowany. W poplamionych atramentem palcach trzymał protokół przesłuchania świadka.
– Panie komisarzu, jest przełom w sprawie…
– To wasza wina, Lenz! – zawyrokował Maciejewski. – Pożegnajcie się z obiecanym urlopem.
– Ale dlaczego, panie komisarzu? – jęknął policjant.
Dlaczego, Drodzy Czytelnicy?
Odpowiedź:
Podczas szalejącej epidemii szczególną uwagę należy zwracać na higienę osobistą, a osobnicy niemyjący rąk są najbardziej podejrzani. Ponadto czyste ręce na służbie i poza nią winny znamionować każdego funkcjonariusza Policji Państwowej (por. J. Hejwowski, Jak myć ręce i nogi? Zbiór instrukcyj higjeny dla funkcjonarjuszów niższych, Zamość 1924).