Sugerowana muzyka w tle: Mort Garson, Mother Earth’s Plantasia*
Z roślinami warto mieć emocjonalny kontakt. Podobno im więcej człowiek do nich mówi (a nawet śpiewa), tym chętniej odwdzięczają się, wydając na świat kolejne liście, pączki i kwiaty. Czy rośliny są rzeczywiście łase na komplementy, czułe słówka i ballady przy pełni Księżyca? I czy w ogóle cokolwiek do nich dociera, skoro nie mają uszu? W końcu wykazują preferencje związane z nasłonecznieniem i wilgotnością, więc może także audiosfera nie jest im obojętna?
Na forach internetowych poświęconych tradycyjnym metodom uprawy roślin ogrodnicy wymieniają się spostrzeżeniami na temat korzystnego wpływu dźwięków na hodowlę. Kolejne wątki dotyczą nawet poszczególnych gatunków muzyki. Ponoć klasyka dobrze działa na kwitnięcie, a hard rock i metal przyprawiają rośliny o zawał chloroplastów.
Rekordzista pochwalił się, że popołudniowe przyśpiewki do juki poskutkowały i z 60-centymetrowej roślinki w ciągu zaledwie kilku lat wyrósł ponad 2-metrowy gigant. Ostatecznie juka musiała się wynieść do mieszkania z wyższym stropem. Czyżby właściciel był posiadaczem cudownego głosu? Albo wręcz przeciwnie – roślina szybko urosła, bo chciała się wynieść z domu w te pędy. Sceptycy sprowadzają gadatliwych ogrodników na ziemię i przyrosty tłumaczą zwykłą koincydencją – ludzie, którzy znajdują czas na umuzykalnianie swoich roślin, są po prostu lepsi w opiece nad nimi: poświęcają im więcej uwagi, a problemy zauważają, zanim w donicy pozostanie wyschnięty kikut. Jeśli nasze monologi nie uzdrawiają roślin, to przynajmniej gadaniem pomożemy sobie – mówiąc, co nam leży na wątrobie, produkujemy równocześnie dwutlenek węgla, który rośliny zamienią w procesie fotosyntezy na zbawienny dla nas tlen. A więcej tlenu oznacza lepsze samopoczucie.
Pozytywne efekty oddziaływania muzyki na wzrost roślin wciąż są przedmiotem dyskusji wśród naukowców. Może więcej w tym pseudonauki, dziwactwa i fanaberii, ale istnieje też zbiór argumentów, które wydają się uzasadnione. Problem zainteresował wielkiego specjalistę od ewolucji – według anegdoty przechadzający się po ogrodzie Darwin zauważył, że sadzonki roślin reagują na głośne granie jego syna na fagocie. Naukowcy specjalizujący się w biologii roślin wysuwają hipotezy, że dźwięki – zarówno te wyśpiewane, jak i wygrane – mogą powodować subtelne zmiany w niektórych roślinach na pewnych etapach ich cyklu życiowego. I nie chodzi o poszerzanie gustu muzycznego rododendronu, ale o docierające do niego wibracje, bo przecież dźwięk to – w uproszczeniu – mikrodrgania powietrza, które niejako „masują” powierzchnię rośliny, stymulując jej wzrost. Przeprowadzone niedawno badania nad rzodkiewnikiem pospolitym dają do myślenia. Na University of Missouri nagrano odgłosy gąsienicy zajadającej się liściem rzodkiewnika, a następnie odtworzono nagranie innym osobnikom tego samego gatunku. Rośliny zaczęły się bronić, wydzielając związki odstraszające szkodnika. Koreańczycy już zwęszyli interes. Twierdzą, że będzie można wykorzystać „słuch” roślin do manipulowania ich wzrostem, co oznacza większe plony. Być może wkrótce uda się zmodyfikować florę tak, aby kwitła, gdy w odtwarzaczu naciśniemy „play”.
Mimo że wpływ muzyki na świat roślin wydaje się raczej anegdotyczny aniżeli poparty szczegółowymi badaniami, lepiej dmuchać na zimne i najskrytsze tajemnice zdradzać w pokoju bez roślin. Cóż, być może pod naszą nieobecność paprotka wcale nie uschła z braku wody, lecz z tęsknoty. Po prostu.