Kuwety Kuwety
Przemyślenia

Kuwety

Jakub Popielecki
Czyta się 3 minuty

Taki obrazek: gala oscarowa A.D. 2011, Kathryn Bigelow zaraz ogłosi, kto otrzyma nagrodę za najlepszą reżyserię, ekran telewizyjny dzieli się na pięć, by pokazać wszystkich nominowanych: Darrena Aronofsky’ego, Davida O. Russella, Toma Hoopera, Davida Finchera, braci Coen. O ironio, gdyby zagrać wówczas w „wykreśl niepasujący element”, trzeba by wskazać na pana, którego nazwisko zostało ostatecznie wyczytane. Tom Hooper miał wtedy w zanadrzu Jak zostać królem – i go ozłocili. Dziś nakręcił Koty – i go dopadli.

Triumf Jak zostać królem był przecież triumfem hollywoodzkiej sztampy, uśrednionego gustu i oscarowej konfekcji. Zakrawa więc na karmiczny żart, że noga powinęła się Hooperowi teraz, na dużo bardziej ekstrawaganckim filmie. Sęk jednak w tym, że Koty nie miały być żadnym doświadczeniem granicznym. Tak, to film nieudany w sposób, jaki gwarantuje miejsce w rejestrze kultowych złych filmów. Ale to też transgresja z przypadku. Raczej smutna, brzydka i nudna niż naprawdę wywrotowa.

Pomysł jest przecież do bólu bezpieczny: weź jeden z najsłynniejszych broadwayowskich musicali, postaw za kamerą oscarowego pewniaka, zbierz kwiat aktorstwa, dorzuć popularną piosenkarkę, rozgrzej procesory graficzne do czerwoności. Żaden studyjny decydent nie myślał chyba za długo przed zatwierdzeniem projektu. Czasy w końcu sprzyjają wszelkiej maści kotkom, które za pośrednictwem YouTube’a i internetowych memów na dobre zawładnęły masową wyobraźnią. Cóż, pod pewnym względem udało się i tym razem: Koty to produkcja absolutnie memogenna. 

I nawet jeśli powszechna szydera z filmu ma w sobie coś z łatwizny, to nie dziwi. Koty jakie są, każdy widzi: twarze aktorów cyfrowo „odklejające” się od ich kocich ciał, postacie niespętane okowami grawitacji, wszystko upaćkane w sosie psychodelicznej pstrokacizny i nanizane na nitkę braku fabuły. Nic dziwnego, że niektórzy przewrotnie bronią tego widowiska jako nowego arcydzieła horroru: pomysły twórców na ludzko-kocie krzyżówki to faktycznie przyczynek do koszmarów.

Żeby było jednak śmieszniej, część problemów wynika z natury samego materiału. Hooper po prostu nie bardzo wie, co zrobić z konwencją musicalu. Nijak nie ożywia narracyjnego schematu: oglądamy po prostu kolejne występy postaci ubiegających się o wstęp do kociego nieba. Piosenka goni piosenkę, ale intrygi, konfliktu i emocji brak. Do tego wiele z reżyserskich decyzji zwyczajnie nie działa. Po co tu na przykład sekwencja tańca? Taniec jest przecież popisem możliwości ludzkiego ciała w ruchu. W Kotach tymczasem nie ma ludzkich ciał. Są jedynie cyfrowe hybrydy, sterylne produkty procesorów i programów graficznych. A żeby demonstracja animacji komputerowej zachwyciła, procesory musiałyby sprostać wyzwaniom anatomii i fizyki.

Ktoś powie może, że Hooper próbuje tu twórczo połączyć dwie skrajności, że w tym leży jego transgresyjna siła. Dla mnie wygląda to raczej na bezpieczną drogę środka, na kompromis między sceniczną umownością a scenicznym konkretem. A Koty trzeba było zekranizować, waląc na całego w jedno bądź drugie. Albo pójść w real i sfilmować żywych ludzi w prawdziwych kostiumach na prawdziwej scenie. Albo podkręcić fantazję i zrealizować zwyczajny film animowany. Zaproponowany przez Hoopera rozkrok jest wyjściem tragicznym, bo przekreśla sens filmu: podkopuje musicalową konwencję, wydobywa jej wrodzony absurd.

Ten rozkrok dziwi o tyle, że w swoim poprzednim filmowym musicalu – Nędznikach – Hooper był bardziej konsekwentny i wybrał wariant realistyczny. W Kotach smark z nosa śpiewającej melodramatyczną pieśń Jennifer Hudson przypomina nawet pamiętny, nagrodzony Oscarem smark z nosa Anne Hathaway śpiewającej inną melodramatyczną pieśń. Tyle że w Nędznikach był to smark zachowujący decorum, współgrający z dokumentalnie roztrzęsioną kamerą i turpistycznym brudem spod paznokcia. W Kotach ma się zaś do owego nosa jak pięść: to dramatyczny wykrzyknik powagi wyzierający niespodziewanie spod tęczowego futerka i landrynkowych wąsików.

Co ciekawe, właśnie w tym barokowym, mezaliansowym miszmaszu niektórzy widzą chyba zaletę filmu, symbol jego pozytywnego przesłania. Okej, w czasach terroru trzymania linii, bycia fit, eko i hip, Koty można rozumieć jako manifest totalnego luzu, totalnej akceptacji, totalnej tolerancji, choćby i dla radosnego obżarstwa, bezpretensjonalnego wyuzdania czy wesołego nieprzystosowania. Jako opowieść o lepszym świecie, gdzie Rebel Wilson może publicznie wąchać się między nogami, a Ian McKellen jak gdyby nigdy nic miziać się z Judi Dench. O świecie, gdzie atmosfera totalnej inkluzywności zostaje jeszcze scementowana przez parareligijną (i paradoksalną) mitologię, w której wszyscy jesteśmy razem w swojej wzajemnej dziwności, a zbawienie należy się największym outsiderom.

Jeśli kogoś kusi zatem, by te nowe Koty zaakceptować – przekornie, wbrew powszechnemu hejtowi – pozornie ma to sens. Byłby to przecież gest absolutnie w duchu opowieści, odruch szlachetnego pochylenia się nad czymś biednym, dziwnym. Jak adopcja brzydkiego, pokracznego kotka. Tylko że jakoś nie bardzo jest się nad czym litować, bo Koty nie są Mruczkiem ze śmietnika ani biednym dachowcem. Bliżej im do wyrachowanego lwa salonowego, któremu powinęła się noga. Korporacyjnego drapieżnika, któremu algorytm przypadkiem coś źle wyliczył. Nie ma więc co żałować, że nie trafi do kociego nieba.

Czytaj również:

Tramp Tramp
Przemyślenia

Tramp

Jakub Popielecki

Joker jaki jest, każdy widzi: blada cera, zielona fryzura, czerwony uśmiech. Ale porównajcie wersję Jacka Nicholsona z wersją Jareda Leto, wersję Heatha Ledgera z wersją Cesara Romero czy Marka Hamilla – na dobrą sprawę więcej tu różnic niż punktów wspólnych. Na dodatek ich głównym spoiwem jest coś poza samym Jokerem, czyli Batman. Taka migotliwość, nieskończona adaptowalność jest jednak fundamentem jego ikonicznego statusu. Zabójczy klaun nie stoi w miejscu, tylko zmienia się z biegiem czasu, ewoluuje. Pokaż mi Jokera, a powiem ci, który mamy rok.

Kiedy postać jest aż tak plastyczna, rodzi się jednak pytanie: gdzie leży granica między Jokerem a czymś zaledwie jokeropodobnym? W swoim filmie Todd Phillips naciąga strunę do – wydawałoby się – granic możliwości. Joker to zazwyczaj enigma: nie wiemy, kim jest ani skąd się wziął (a jeśli nawet wiemy, to zawsze z marginesem wątpliwości). Joker tymczasem wyjaśnia niemalże wszystko. Co więcej, daje nam Jokera bez – wydawałoby się kluczowego – Batmana. Zabierz klaunowi tajemnicę, zabierz mu Człowieka Nietoperza – i co zostanie?

Czytaj dalej