Czas serialowych antybohaterów dobiega końca. Ci, którzy ledwie dwie dekady temu rewolucjonizowali telewizję, wypierając szlachetne postacie będące wzorem dla widzów, ugięli się pod naporem superbohaterów, a ostatnio niewiarygodnych narratorów. Serialowej postaci nie wystarczy więc dziś być już tylko poranionym emocjonalnie i uzależnionym od silnych psychotropów geniuszem medycyny (Dr House). Lepiej być cierpiącym na rozszczepienie osobowości i zaniki pamięci mutantem z rodzinną traumą (Legion).
Ten ostatni doczekał się właśnie serialu, który nie tylko wpisał się w coraz popularniejszy trend nielinearnej fabuły, ale i przez swoją eksperymentalną formę zdołał zredefiniować gatunek seriali superbohaterskich. Napisany i wyreżyserowany przez twórcę antologii Fargo Noah Hawleya Legion jest produkcją zjawiskową z kilku powodów. Po pierwsze, nie próbuje uciekać od komiksowych korzeni i zamiast quasi-realistycznej opowieści w stylu Daredevila czy Jessiki Jones kreuje świat zawieszony poza konkretnym miejscem i czasem. Po drugie, bawi się formą, przyjmując konwencje kojarzone do tej pory z kinem retro, filmem noir, klasycznym science fiction, a nawet francuską Nową Falą. Wprawne oko wyłowi tu nawiązania do filmów Wesa Andersona, Stanleya Kubricka czy Davida Lyncha, ale lista inspiracji jest dłuższa. Po trzecie – ma fantastyczną obsadę, z Brytyjczykiem Danem Stevensem (Downton Abbey) brawurowo posługującym się amerykańskim akcentem i szerokim wachlarzem stanów emocjonalnych.
Mimo że Legion to kolejna odsłona marvelowskiego uniwersum, które zdominowało przemysł rozrywkowy, jest od niego oderwany. Pozostając blisko kanonu, jednocześnie całkowicie odcina się od filmów o X-Menach. Ten serial to anatomia szaleństwa, bo jego główny bohater – David Haller – jest szalony. Noah Hawley w wywiadach podkreślał, że w Legionie próbował zwizualizować widzom, jak czuje się człowiek cierpiący na schizofrenię. Udało się, dzięki czemu Legion to najbardziej nieoczywisty serial superbohaterski, jaki kiedykolwiek powstał.