A jeśli świat, który nas otacza, jest tylko złudzeniem? Z okazji 101. rocznicy urodzin Stanisława Lema przypominamy kilka niepokojących wizji z książek genialnego pisarza.
Co może przeżywać człowiek podłączony do fantomatycznego generatora? Wszystko. Może wspinać się na ściany alpejskie, wędrować bez skafandra i maski tlenowej po Księżycu, zdobywać na czele oddanej drużyny, w dzwoniącej zbroi, średniowieczne grody lub biegun północny…”. Pisząc te słowa (w opublikowanym w 1964 r. pękatym tomie esejów naukowych Summa technologiae) i fantazjując na temat kierunków rozwoju techniki, która pozwoli człowiekowi przenieść się niezauważenie w świat fikcji, Stanisław Lem miał w dorobku kilka powieści i opowiadań, w których z powodzeniem eksplorował problemy fantomologii, a parę kolejnych jeszcze napisze. Bynajmniej nie wszystkie jego wizje przypominają poczciwe gry RPG. Rzeczywistość wirtualna u Lema ma zazwyczaj o wiele mroczniejsze oblicze.
Od rozrywki do kontroli
Pierwszym krokom Hala Bregga, który wrócił na Ziemię po 127 latach wyprawy kosmicznej, towarzyszy oszołomienie. Świat zmienił się nie do poznania, sam tylko dworzec przypomina wielkie organiczne miasto. Wszędzie pracują automaty, ludzie noszą się inaczej niż dawniej, inaczej mówią i spędzają wolny czas, którego mają zresztą pod dostatkiem. Do tego niektóre budynki, wnętrza i pejzaże wyglądają tak, jakby nie były częścią namacalnej rzeczywistości. Przeczucia Bregga, że tak jest w istocie, potwierdzą się drugiego dnia, kiedy trafi do parku rozrywki, a tam przypadkiem do wirtualnego kina, żeby wziąć udział w rejsie po Amazonce. Jego łódź przemierzy rozległe połacie najprawdziwszej dżungli, rozbije się na skałach, a Bregg – zanim wyląduje na twardej posadzce – cudem ocali życie, wydostając z odmętów wodospadu ponętną towarzyszkę szalonej wycieczki. Niedługo potem dowie się, że tę część rzeczywistości – wraz z kinami 3D, gdzie wyświetla się popularne romanse, i wszechobecną telewizją – mieszkańcy nowego świata nazywają „realem”.
Czym jest lunapark przedstawiony w Powrocie z gwiazd? Z grubsza tym, o czym Lem pisał w Summie technologiae – trójwymiarowym kinem wyposażonym w generatory zapachów czy symulatory ruchu, które pozwalają widzom poczuć się uczestnikami niebezpiecznej wyprawy albo gośćmi na dworze czarnoksiężnika. Przy czym nie idzie o pełną ułudę. Widzowie – choć polewani prawdziwą wodą – ani nie są podłączeni kablem do maszyny fantomatycznej, która stymulowałaby ich centralny układ nerwowy, całkiem wyłączając z rzeczywistości, ani nawet nie bardzo wierzą, że to, co widzą i w czym uczestniczą, wydarza się naprawdę. Przeciwnie: mają świadomość, że biorą udział w bezpiecznej fikcji, stworzonej ku rozproszeniu ich nudy. Nawet Hal Bregg nie daje się całkiem nabrać. Wie, że wystający z wody konar jest wyłącznie hologramem drzewa, a groźny wodospad nie istnieje. Jednak jego zmysły oraz instynkt – należące do człowieka z odległej epoki, wyostrzone latami prawdziwej wyprawy kosmicznej – reagują inaczej, nie potrafią przyjąć do wiadomości, że świat zamienił się we własną atrapę.
I faktycznie, lunaparkowy „real” przypomina grę komputerową, w której da się zginąć więcej niż dwa razy. Umowna jest rzeczywistość, umowne są także emocje, nawet jeśli towarzyszy im przez chwilę autentyczny lęk, że tym razem aparatura zaszwankuje albo zaskoczy nowym pomysłem i wydarzy się coś niespodziewanego. Powie ktoś: no i cóż z tego? Niby nic, sęk w tym, że powieściowy „real” prędko okazuje się kwintesencją cywilizacji, z której – dzięki chemicznej zmianie genotypu całego gatunku – wyrugowano nie tylko przemoc, agresję czy potrzebę ryzyka, lecz także jakiekolwiek aspiracje intelektualne czy artystyczne, wprowadzając w ich miejsce łagodność i przeciętność. W takim świecie środkiem niezbędnym do utrzymania ładu jest powszechna kontrola; skutkiem ubocznym – paniczny lęk przed stresem. Lem był tego świadom, ostrzegając w Summie technologiae przed rozmaitymi niebezpieczeństwami, jakie przyniesie nowa technologia, przy czym nie chodziło bynajmniej tylko o utyskiwanie na marną jakość wirtualnej rozrywki. O wiele groźniejsze – prorokował – okaże się mylenie fikcji z realnością (charakterystyczne, dodajmy, dla naszej cywilizacji mediów społecznościowych), które może doprowadzić do zawieszenia odpowiedzialności ludzi za własne czyny i do załamań psychicznych, gdy wybudzony z ułudy człowiek zderzy się z rzeczywistością albo w ogóle nie będzie wiedział, gdzie się znajduje. Z jednej więc strony namiastkowe (i natychmiastowe) spełnianie zachcianek, z drugiej – groźba zaistnienia świata, w którym rzeczywistość wirtualna całkiem wyprze autentyk. Społeczne i polityczne mechanizmy takiego otumanienia ukazał Lem w Kongresie futurologicznym.
Wielka ułuda
Inaczej niż w Powrocie z gwiazd, gdzie wirtualna rozrywka była dodatkiem do rzeczywistości (choć nie tylko – dosztukowywano tam do miejskiego pejzażu kawałki fantomowego nieba), w Kongresie… wszystko, co postrzegane zmysłami, jest ułudą maskującą opłakaną rzeczywistość społeczną. Idzie bowiem nie o bajkową fikcję, która znudzonym ludziom wypełnia pustkę egzystencjalną w świecie wyzbytym z większych trosk, lecz o wdrażaną z premedytacją przez władze kampanię dezinformacyjną. Istotą koszmaru, nad którym debatują zgromadzeni w luksusowym hotelu w Nounas – stolicy latynoamerykańskiej Costaricany – zacni delegaci Ósmego Światowego Kongresu Futurologicznego, jest krańcowe przeludnienie Ziemi i równie skrajne rozwarstwienie dochodów grożące w każdej chwili wybuchem wojny światowej. Również targana niepokojami Costaricana stoi na krawędzi konfliktu zbrojnego. I faktycznie, w mieście wybuchają zamieszki. W odpowiedzi autorytarna władza sięga po broń chemiczną.
Broń nie służy jednak do zabijania. Ludzi nie trzeba zagazować, wystarczy zmienić im świadomość, rozpylając w mieście specjalne aerozole. Halucynacyjny trip, jaki staje się udziałem Ijona Tichego, jego urojenia pod wpływem gorączki, odniesione rany, fikcyjny pobyt w szpitalu, choroba psychiczna, hibernacja, pobudka po kilkudziesięciu latach w cudownie arkadyjskim świecie, z którego wyrugowano wszelkie nieprawości – wszystko to składa się na groteskowy, przerysowany zapis doświadczenia w cywilizacji „totalnie sfantomatyzowanej” (termin z Summy technologiae), gdzie żadna „jawa” już nie istnieje. Tichy, wybudzony ze stanu hibernacji, początkowo z zadowoleniem przyjmuje nowy stan rzeczy. Nic dziwnego, na pierwszy rzut oka jest to świat przyjemny. Któż nie chciałby żyć w czasach, gdy wszelkie problemy społeczne znikają po zażyciu odpowiedniej pigułki, a obecny w powietrzu gaz koi psychikę, daje poczucie błogości i zaspokaja wszystkie ludzkie potrzeby? W świecie, gdzie policja brata się z obywatelami, wojsko porzuca broń, a mozolny, wieloletni proces kształcenia zostaje zastąpiony wiedzą w aerozolu? Naturalnie aerozolu dostarczanym przez władzę i ściśle przez nią kontrolowanym, ponieważ to władza ma najwięcej do ukrycia. Oto pod obłokami narkotycznej wizji kryje się świat jeszcze gorszy niż dawniej: bardziej przeludniony, niesprawiedliwy, zdewastowany i stojący na krawędzi ekologicznej katastrofy. Już choćby z tych powodów – uważał Lem – totalne sfantomatyzowanie cywilizacji równałoby się jej samobójstwu.
Oto utracony brak pewności, co jest jawą, a co halucynacją, czy szerzej – brak pewności co do podstaw naszego istnienia. Istniejemy „realnie” czy tylko jako treść świadomości innej istoty? I cóż to właściwie zmienia w naszej kondycji? Lem – świadom koszmaru, w jaki wpędziła nas metafizyka, związując bycie z myśleniem – z lubością ponawiał pytanie o granice ludzkiego poznania i nasz status ontyczny. Eksperyment profesora Corcorana – szalonego wynalazcy z jednej z opowieści w Dziennikach gwiazdowych, który w szczelnych skrzyniach pozamykał elektronowe mózgi, tworząc samowystarczalne monady wyposażone w sztuczną pamięć i takież wrażenia, jednym słowem prowadzące jak gdyby sztuczne (choć nieodróżnialne od prawdziwego) życie – dowiódł, że również my sami nie możemy być pewni, czy nie jesteśmy cudzym fantomem. Co, jeśli sami żyjemy w szczelnie zamkniętej skrzyni, nazywanej dla wygody Bogiem albo światem, a wszystko wokół jest wyłącznie projekcją treści zapisanych przez kogoś na perforowanej taśmie? I co, jeśli taka sytuacja powtarza się w nieskończoność? Skrzynia w skrzyni, fantom w fantomie, a wokół duchy.
Nieproszeni goście
W Solaris, swojej najsłynniejszej powieści, Lem zręcznie oblókł rozważania metafizyczne w sztafaż znany z klasycznej literatury grozy. Już sama stacja, na którą przybywa psycholog Kris Kelvin, by zgłębiać tajemnice żywego oceanu – zaniedbana, zagracona i nadszarpnięta zębem czasu – od pierwszych chwil niepokojąco przypomina nawiedzony dom, w którym straszy. Panuje w niej klaustrofobiczna atmosfera, ktoś chodzi korytarzami, pojawiają się tajemnicze postacie: coś na kształt widma, potem czarnoskóra kobieta. Ktoś szarpie za klamkę, coś gdzieś stuka i wyje. Z trzech przebywających dotychczas na stacji naukowców cybernetyk Snaut chodzi pijany i mówi coś o tajemniczych „gościach”. Doktor Sartorius siedzi zabarykadowany w laboratorium. Dowódca placówki Gibarian, nauczyciel Kelvina, popełnił samobójstwo parę godzin przed przybyciem psychologa, który sam już nie wie, czy popadł w obłęd i czy wszystko, co dzieje się na stacji, nie jest aby chorobliwym omamem albo snem. Stan niepewności Kelvina tylko się pogłębi, gdy na pokładzie zjawi się Harey. Niepokojąco realna, namacalnie cielesna nie jest duchem ani hologramem jak kinowe postacie w Powrocie z gwiazd, które z łatwością rozstępują się pod ruchem ręki. Harey, żona Kelvina, to żywa kobieta; ma pamięć, uczucia, jest zdolna do miłości. Tyle że… nie powinno jej tutaj być, ponieważ od 10 lat nie żyje. Kelvin domyśla się, że ma do czynienia ze złudzeniem, jednak zupełnie nie pojmuje jego natury. Podejmuje drastyczne próby uwolnienia się od „gościa”. Istota jednak uparcie powraca.
Skąd „goście” na pokładzie stacji badawczej? Goście – ponieważ każdemu z naukowców ktoś tu towarzyszy: Kelvinowi – Harey; zmarłemu Gibarianowi – czarnoskóra kobieta; psychopatycznemu Sartoriusowi – ukryta w czeluściach laboratorium istota, której nigdy nie zobaczymy, choć wyobraźnia podsuwa kształt homunkulusa; Snautowi – własne lęki. Wizyty zaczęli składać tuż po tym, gdy naukowcy uparcie drążący tajemnicę żywego oceanu, którego niezwykła natura od przeszło 100 lat wymyka się ludzkiemu poznaniu, potraktowali go wiązką ciężkich promieni Roentgena, próbując wymusić kontakt. A wtedy kisielowaty ocean nagle im odpowiedział, powołując do życia „twory F” ulepione z… No właśnie – z czego? Wedle Sartoriusa nie są one ani żywymi ludźmi, ani kopiami określonych osób, a tylko zmaterializowanymi projekcjami tego, co na temat danej osoby wie mózg „gospodarza”. Snaut, który nad problemem rozmyślał chyba najdłużej (albo zechciał podzielić się swoimi przemyśleniami), ujmuje to tak: „Każdy gość, kiedy się zjawia, jest prawie fantomem, poza bezładną mieszaniną wspomnień i obrazów zaczerpniętych ze swojego Adama jest właściwie pusty. Im dłużej jest tu z tobą, tym bardziej się uczłowiecza”.
Nie było w tym żadnego cudu. Wątpliwe, by ocean chciał nawiązać kontakt z badaczami albo ukarać ich za przeprowadzenie brutalnego eksperymentu na jego ciele. Przypuszczalnie w ogóle nie działał świadomie, kiedy penetrował na ślepo najtajniejsze zakamarki ludzkich mózgów i wydobywał stamtąd twory, których obecność dla mieszkańców stacji okazała się trudną do zniesienia udręką psychiczną. Wedle Snauta ontologia umysłu jest materialistyczna: cząstki rozmawiają z cząstkami, elektryczne bodźce wpływają na inne elektryczne bodźce, wszystko jest ruchem molekuł, którym jesteśmy my sami i nasza tożsamość: „W mózgu nie ma żadnych słów, uczuć, wspomnienie człowieka to obraz spisany językiem nukleinowych kwasów na wielkomolekularnych kryształach asynchronicznych…”. Nie inaczej z oceanem, w którym człowiek pragnąłby widzieć rozumiejącego Boga. Ocean jest niewidzącym lustrem, obojętnym ekranem projekcji: „Wziął to, co było najwyraźniej wytrawione w nas, najbardziej zamknięte, najpełniejsze, najgłębiej odciśnięte. Ale wcale nie musiał wiedzieć, czym to jest dla nas, jakie to ma znaczenie”.
Choć o fantomie Snauta nie wiemy nic, to właśnie on sformułuje całkiem przekonującą teorię „psychicznych otorbień” – „oderwanych od reszty, zamkniętych w sobie, stłumionych, zamurowanych, zapalnych ognisk pamięci”, które ocean odczytuje i materializuje w postaci neutrinowych, niezniszczalnych tworów. Bo chociaż ocean nie jest psychoanalitykiem, to reagując na rozmaite napięcia elektryczne w naszym mózgu, z łatwością zagłębia się w naszej nieświadomości. Co z niej wyjmuje? Zakopaną przeszłość, intymne wspomnienia, koszmary – jednym słowem coś, co w przypadku Kelvina okazuje się zmarłą ukochaną, a w przypadku Snauta musi pozostać tajemnicą równie dręczącą co zagadka Solaris.
Czy możliwe, że Stanisław Lem – jak nieraz czynił w swoich powieściach – przemycił w Snaucie cząstkę siebie? Jeśli tak było, to co próbował odsłonić, a co scedować na kapryśną powłokę myślącej planety? Co pragnął zasugerować, zamykając przed Kelvinem i czytelnikami drzwi do pracowni Snauta, co ukryć, a co anihilować, żeby więcej nie powróciło?