Pamięci Harolda Blooma, 1930–2019

Czy istnieje coś takiego jak kanon artystów, jak artyści kanoniczni? Coś jak kanon świętych, ale gdzie relikwie są głównie trzeciego stopnia, czyli głównie dzieła? Odkąd Harold Bloom nie żyje, nie jest to już takie pewne. On chyba ostatni twierdził, że istnieje, jak najbardziej: mamy literacki kanon, można wymienić z tytułów, por. Kanon Zachodu. Tyle że Bloom jest już „dawno nieaktualny od wczoraj”.

Kanon malarzy, kanon pisarzy, kanon rzeźbiarzy – to jest możliwe, ich twory są trwałe i do ocenienia 400 lat później. W teatrze nie ma kanonu: nie jest możliwy kanon aktorów albo reżyserów, najwyżej dramatopisarzy, to znaczy: pisarzy. Teatr w pewnym mocnym sensie wcale nie „istnieje”, jest nieutrwalalny, najwyżej opisywalny, dlatego krytyka teatralna to jest osobny rodzaj krytyki artystycznej. Bardziej się liczy opis dla teatru niż dla mediów trwalszych, bo teatr jest tu i teraz, a potem go nie ma, więc jedyne miarodajne są świadectwa z pierwszej ręki. It was brilliant while it lasted.

Dzisiaj pomówmy o artyście kanonicznym, więc nieteatralnym: Gustavie Flaubercie. Jest dobra okazja, bo wyszła właśnie po polsku nowa jego książka – po polsku nowa. Były już listy Flauberta, a nawet w „Przekroju” były, ale nie te, nie w tym tłumaczeniu.

Lubię czytać dawnych mistrzów, bo oni nie żyją, więc ich poglądy i światopoglądy nie mają znaczenia. Może kiedyś jakieś mieli, ale o to akurat nikt już ich nie pyta i nie po to się ich czyta. A są tłumaczeni, wydawani i czytani! Jak to jest możliwe? Czy jest sens w ogóle czytać, jeśli z książki się nie dowiesz, JAK JEST, najwyżej – jak było? To są te słynne „niegdysiejsze śniegi”, les neiges d’antant – poglądy polityczne ludzi nieżyjących. I tak mnie obchodzą jak zeszłoroczny śnieg: jeszcze mniej niż tegoroczny.

Flaubert był artystą, więc dużo mówi o sobie i o swojej sztuce, co mu wybaczamy, skoro był Flaubertem, nawet właśnie tego chcemy, „poniedziałek – ja, wtorek – ja”. Dostajemy opis tworzenia od kuchni. Takie rzeczy bym czytał na kursach pisarstwa, a nie amerykańskie lifestyle’owe poradniki.

Listy do Luizy są listami o miłości, ale że je Flaubert pisał, to są też o sztuce. Klasyczny układ: on ją kocha, lecz ZA MAŁO! Na jej miejscu bym się cieszył, że kocha w ogóle, ale Flaubert wtedy jeszcze pisał Panią Bovary, jeszcze nie miał napisanej, jeszcze nie był „Flaubert”. To jest przestroga dla wszystkich kobiet i mężczyzn: nigdy nie wiecie, kto to jest, kogo kochacie.

Listy nie są staroświeckie, o nie. Brzmi to czasem jak Witkowski, bo wciąż prostytutki i prostytucja, oba fenomeny również na „k” nazywane. Flaubert ewidentnie był dzieckiem lekarza, często się nie patyczkuje w wykładni miłości.

Flaubert miał problem z kochaniem, bo jak sam o sobie mówi, serce miał jak cmentarz. Jakoś tak wyszło, Ręka Flauberta to jest książka na ten temat. Matka mu pisze, że miłość do zdań jest dla niego najważniejsza i mu serce wysuszyła. No, niestety. Zdradzał Luizę nie z prostytutkami, ale ze zdaniami. Mogła gorzej trafić.

Książka jest duża, zawiera dużo stron i dużo listów, ale głównie jego do niej. Znamy wydarzenia głównie z jednej strony, bo jej listy się tak jakby, no, nie zachowały. Spalił czy co? Pan pisze do pani.

Pięknie się to czyta, jak się kłócą, jak się godzą, jak sobie „przetłumaczają” jak krowa na miedzy. Głównie on mówi, ale jakby powieść tworzył, inscenizuje „całą sytuację”. Najpiękniejsze listy miłosne w historii miłości – tak się zawsze mówi, więc można i teraz.

Zaczyna się trzęsieniem, a potem napięcie rośnie. Miłość wybucha angielskim wybuchem: shit hit the fan. Od razu fochy i dramy, przechodzenie na „pan, pani” – oboje artyści, widać! Mógłby być podtytuł „Melodramat w dwóch aktach”, tak listy podzielił autor wyboru i autor przekładu. Można by to spokojnie wystawić na scenie jako totalną love story. Czasem się tak robi: listy jako dramat. Na przykład teraz w Krakowie – listy Herberta do Szymborskiej i Szymborskiej do Herberta. Boys will be boys, Kraków will be Kraków.

Flaubert nie był głupi i gdy chciał jej ostrzej dopiec, wiedział, jak to zrobić. Bynajmniej nie wyzwiskami, lepiej w białych rękawiczkach. Napisał jej to zdanie, za które każda chyba by zabiła: „Pani jest dobra”! No, przegiął, przyznajcie. Por. Iwaszkiewicz, Tatarak: „Nigdy nie mów żadnej kobiecie, że jest dobra. – To co mam mówić? – Nic”.

Czytam to wszystko i ciągle mam w głowie film Love is the Devil z Derekiem Jacobim i Danielem Craigiem. Grają kochanków, co tylko w wypadku Jacobiego było „po warunkach”. Jacobi to Francis Bacon, malarz, a Craig – jego ukochany z klas tak zwanych niższych, w ogóle złodziej, bardzo genetowsko. Oczekiwalibyśmy, że starszy pokocha bardziej, że młody go będzie torturował uczuciowo i w ogóle, a tu nie, na odwrót. U Flauberta to samo: myślałbyś, że wrażliwy artysta będzie bardziej cierpiał, pełzał, płakał i przeżywał. Jest jak u Bernharda: trzeba strzec się słabych, bo to właśnie oni rządzą (por. Rodzeństwo).

Byłbym zapomniał: świetnie przełożone. Nawet nie pomyślałem, bo to chyba oczywiste, ale jakby co, to mówię. Ryszard Engelking nie jest zawodowym tłumaczem, tylko takim rodzajem, który robi to, co lubi. Lubi „dobrze napisane” i umie podjąć wyzwanie, umie sprostać dziełu w języku przekładu. Nie chce mu się tracić czasu na teksty nieważne i nie tworzy nowych, ponieważ starych tyle jest już napisane, a język polski często o tym nie wie. Styl ma prosty, ale piękny. Jednym słowem: czysty.

Książka wyszła w serii „Wielcy pisarze w nowych przekładach”. Mam do niej specjalne, osobiste nabożeństwo, w niej debiutowałem jako przekładarka i pięknie wspominam, to był hardcore tego lata, pięć miesięcy udoju, ale je ne regrette rien. Również listy tłumaczyłem i również love letters. To był moment, kiedy moja siostra doceniła to, co robię. Mówię, że w tej serii wydaje Engelking. „Ale że TEN?” – powiedziała. „Ten” oznaczało „ten od topologii”. Siostra studiowała matematykę na UJ.

Sic! się pięknie uparło na dzieła Flauberta. Seria „Wielcy pisarze w nowych przekładach” mogłaby się też nazywać „Flaubert i inni w nowych tłumaczeniach”. Co wyszło jak dotąd: Pani Bovary, Szkoła uczuć, Trzy baśnie, Korespondencja z George Sand, Kuszenie świętego Antoniego, Bouvard i Pécuchet. Jeśli coś pomijam, sorry. Następna Podróż na Wschód, może tak być? Chętnie przełożę z angielskiego. I koniecznie wydajcie Słownik komunałów, koniecznie.

Listy do Luizy. Orogeneza tego przedsięwzięcia miała i ten moment, gdy wrzuciłem na Fejsa – gdy go jeszcze miałem – coś o starym wydaniu w starym tłumaczeniu (tłum. Wacław Rogowicz, PIW, 1957). Renata Lis napisała w komciu, że namawia Engelkinga, żeby pyknął nowe. Już nie pamiętam, czy dałem serduszko, czy jedynie lajka, ale cheerleaderowałem temu pomysłowi. Czasem Fejs się na coś przyda.