Małe kroki w stronę lepszego świata Małe kroki w stronę lepszego świata
i
Dzieci w obozie dla uchodźców Vial w Chios w Grecji, zdjęcie: Mstyslav Chernov (źródło: Wikimedia Commons)
Opowieści

Małe kroki w stronę lepszego świata

Katarzyna Rodacka
Czyta się 9 minut

Biblioteka autobusowa, darmowy transport, tłumaczenia, ciepłe posiłki – sposobów na pomaganie jest wiele. Przenosimy się na chwilę do obozu dla uchodźców nieopodal Salonik, patrząc na świat ich oczami oraz z perspektywy wolontariuszy, którzy im pomagają.

Trzeba uporządkować książki na półkach według gatunków lub języków, rozdać wodę, posortować ubrania, kroić cebulę na obiad, pakować skarpety. Tym, między innymi, zajmują się Ata, Simone, Ahmed, Rosa, Keira i Hope, którzy pomagają uchodźcom i migrantom w Grecji. Mają ręce pełne roboty i przyznają zgodnie, że przyda im się praktycznie każda pomoc. W zamian dają wikt i opierunek.

1.

Czas na miejscu dłuży się niemiłosiernie. Mieszkańcy obozów dla uchodźców żyją w kontenerach lub w namiotach. Czekają na tzw. interview, czyli wywiad będący częścią procedury, w wyniku której mogą otrzymać status uchodźcy. Jest jesień 2020, a pochodząca z Afganistanu Masume na swój musi poczekać do 2022 roku. Do tego czasu co miesiąc dostaje 75 euro i nie może legalnie pracować.

Mieszka w jednym z obozów dla uchodźców i w wolnym czasie stara się nie zwariować z nudów. Akurat wyszła na spacer z koleżanką. Będąc w obozie można godzinami obserwować, co się dzieje dookoła. Można pogadać z sąsiadem. Jeśli mieszka się w kontenerze, w którym jest kuchnia, jest czas, żeby coś ugotować. Chwilę posiedzieć bezczynnie. Podejść do biura administracji w swojej sprawie, by usłyszeć po raz kolejny, żeby przyjść w przyszłym tygodniu. Generalnie niewiele się dzieje. W niektórych obozach organizowane są warsztaty czy lekcje angielskiego. Czasem także wyłaniają się liderzy, którzy organizują życie obozowej społeczności. Ciężko jednak być przywódcą, gdy wokół panuje stagnacja napędzana bezsilnością. Niektóre z obozów zlokalizowane są – jak powiedział Mohammad z Afganistanu mieszkający w jednym z nich – „między górami i baranami”. Jeśli już kursuje autobus do miasta, to dostając 75 euro miesięcznie, trzeba dobrze kalkulować, na co wydaje się pieniądze i czy bilet do miasta mieści się w spisie niezbędnych wydatków. Sprawa dodatkowo komplikuje się, gdy autobus nie zatrzymuje się już na najbliższym przystanku. Dookoła tylko góry, pustkowie, kawałek dalej – kopalnia odkrywkowa. Pochodzący z niej pył nieustająco drapie w gardło.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Namioty przy brzegu Morza Egejskiego w obozie dla uchodźców Vial w Chios w Grecji, zdjęcie: Mstyslav Chernov (źródło: Wikimedia Commons)
Namioty przy brzegu Morza Egejskiego w obozie dla uchodźców Vial w Chios w Grecji, zdjęcie: Mstyslav Chernov (źródło: Wikimedia Commons)

W Salonikach są miejsca, gdzie jest całkiem cicho. W jednym z nich stoją bloki, które zostały porzucone zanim ktoś zdążył w nich ułożyć sobie życie. Obok domy, z których życie uleciało już dawno, straszą pustymi oknami i zardzewiałymi furtkami. Nie dochodzi tutaj gwar miasta, nie dociera powiew wiatru znad morza. Powietrze wydaje się ciężkie. To jednak tylko pozory. Pomiędzy budynkami co chwilę ktoś przechodzi. Ta okolica jest punktem docelowym dla wielu osób zmęczonych długim marszem.

Z naprzeciwka idzie Hiszam, chłopak z Algierii. Do Grecji doszedł piechotą ze Stambułu, do którego przyleciał samolotem. W trakcie wędrówki poznał jeszcze kilka innych osób, teraz wszyscy są dla siebie jak bracia. Hiszam niesie w ręku plastikową reklamówkę, w których znajduje się zestaw startowy: skarpetki, bielizna, mydło, pasta do zębów. Z taką siatką idą jeszcze Saber, Hassan, Nabil i Amin. W Salonikach są tylko na chwilę. Za kilka dni ruszą w dalszą drogę, na północ. Ich celem jest Francja.

Wieczorem ateński plac Victorii  – nieduży skwer otoczony kawiarniami – pełen jest ludzi. Skok, zeskok: dzieci zeskakują z murka, okręcają się wokół własnej osi, wskakują ponownie. Dorośli politykują, kłócą się. Ktoś przytula płaczące dziecko. Ktoś wyjaśnia coś w języku dari, jakaś kobieta mruczy pod nosem w paszto. Obok ktoś inny martwym wzrokiem przygląda się tym, którzy rozkładają swoje posłania. Pod drzewami jest nieco więcej cienia, łatwiej będzie zasnąć. Gdy dzieci skończą zabawę, a dorośli zakończą ostatnie spory, niektórzy powiedzą sobie dobranoc, w świetle latarni rozłożą koce i pójdą spać.

Są nimi często uchodźcy, którzy już otrzymali wymarzony tzw. „niebieski stempel”, który poświadcza ich status uchodźcy. Wraz z nim jednak tracą prawo do mieszkania w obozie oraz wsparcie finansowe. W teorii mogliby pójść do pracy, nie jest to jednak proste – w Grecji bezrobocie sięga 17%. Ponadto, żeby dostać pracę trzeba mieć AFM – specjalny numer identyfikacji podatkowej. Żeby go otrzymać, trzeba wskazać stały adres zamieszkania. Błędne koło zatacza tutaj swój krąg: żeby coś wynająć, także trzeba mieć AFM. W konsekwencji, wiele osób prosto z obozu dla uchodźców ląduje na bruku i na własną rękę stara się znaleźć pracę na czarno. Nie mogą wyjechać, bo na wyrobienie paszportu trzeba czekać wiele miesięcy.

Ci wszyscy ludzie powoli stają się niewidzialni. Niby nie znikają, ale przypadkowi przechodnie przechodzą obok nich obojętnie.

2.

Kiedy tylne drzwi busa Echo Library otwierają się na oścież, przy aucie czeka już grupka ludzi. Ktoś przyszedł zapytać o nowości (zwykle ich nie ma), ktoś oddać książki, ktoś chciałby podyskutować o dopiero co przeczytanych powieściach. Mobilna biblioteka Echo Library codziennie podjeżdża do innego obozu, a przez jeden dzień w tygodniu stoi zaparkowana w pobliżu placu Victorii. Czytelnicy wiedzą, o której godzinie pojawi się koło bramy wejściowej obozu, wiedzą też że jeśli zapomną oddać książkę, to do drzwi ich konteneru lub namiotu zapuka Keira, jedna z koordynatorek Echo Library z prośbą o zwrot. Książki to cenne dobro – mimo że nie przyspieszą terminu interview, to jednak pozwolą oderwać się od codziennej frustracji. Wewnątrz niewielkiego busa mieści się bogaty świat. Książki dostępne są w 9 językach m.in. po arabsku, persku, urdu, w paszto. Jest także wiele książek po francusku, angielsku i niemiecku. Można wypożyczyć czasopisma, podręczniki do nauki języków i książki dla dzieci. Oraz wziąć udział w różnych aktywnościach opartych o czytelnictwo, zgłębiać wspólnie baśniowe światy i historie przypominające o tym, że szczęśliwe zakończenia faktycznie się zdarzają.

Najpopularniejsze książki? Klasyki, takie tomiki wierszy Hafeza. Pyta o niego każdy, kto mówi po persku. Wzięciem cieszą się też proste książki po angielsku, niemiecku i grecku, zwłaszcza te dla dorosłych, którzy chcą czytać dobrą literaturę i jednocześnie uczyć się języka. „Czasem organizujemy też książkowe spotkania dyskusyjne. Sporo też wychodzi takich nieformalnych rozmów i spotkań właśnie w trakcie kiedy ludzie przychodzą wypożyczyć książki” – wyjaśnia Keira w momencie, kiedy pod busa przychodzi grupa nastolatków z Afganistanu. „Większość osób to stali bywalcy. Mamy kilka stałych młodych czytelniczek, które przeczytały już chyba wszystko co mamy po persku i za każdym razem pytają nas, czy mamy coś nowego. A my nie mamy, bo nie tak prosto znaleźć książki po persku w Grecji” – dodaje. A książki nawet w tak niepopularnych w Europie językach w wielu domach kurzą się na półkach w mieszkaniach absolwentów filologii orientalnych.

3.

Mama Rosa to kobieta z charakterem. Wszyscy ją tu znają. Charyzmatyczna, uśmiechnięta, potrafi zakończyć konflikty, organizuje pracę wolontariuszy. Pomaga jej Justyna oraz Hope – to jej prawdziwe imię i jej rodzice nie mogli w tej kwestii chyba wybrać lepiej. Wszystkie wspólnie prowadzą Wave Thessaloniki.

Pomieszczenie, w którym znajduje się kwatera główna Wave jest dosyć spore. W środku w pudłach stoją przygotowane i opisane rzeczy, które trafią w końcu do odpowiednich rąk. Buty, szampony, skarpetki. Jest też coś na kształt kuchni, brakuje tylko samej kuchenki. „W tygodniu idziemy na targ, żeby zebrać to co zostało po całym dniu i czego sprzedawcy nie sprzedali, a zostawili do wywiezienia przy śmietniku. Wydajemy pieniądze jedynie na suche produkty, na olej i na gaz” – wyjaśnia Hope. Środki na te potrzeby mają z prywatnie wpłacanych im darowizn.

Dzieci w obozie dla uchodźców Vial w Chios w Grecji, zdjęcie: Mstyslav Chernov (źródło: Wikimedia Commons)
Dzieci w obozie dla uchodźców Vial w Chios w Grecji, zdjęcie: Mstyslav Chernov (źródło: Wikimedia Commons)

Ubrania także pochodzą ze zbiórek. Dawniej dostawały także namioty lub śpiwory – wiele z nich po prostu zostawało po różnych festiwalach muzycznych. W tym roku jednak wszystkie imprezy zostały odwołane.

Większość osób, które przychodzą do Wave zostają w Salonikach tylko na chwilę. Są młodzi, silni, nie planują układać sobie życia w Grecji, bo w Grecji nie ma pracy. Będąc z Mahrebu najpewniej i tak nie otrzymają żadnej formy ochrony – kraje Afryki Północnej uznawane są za bezpieczne. Ale jak mówi Hiszam: „Algieria to nie jest kraj dla biednych. Dobrze mają tam tylko bogaci”. Młodzi Algierczycy lub Marokańczycy zazwyczaj lecą do Stambułu i stamtąd idą pieszo. Mimo że ta droga zajmuje około 20-25 dni, to jednak jest prostsza niż trasa przez Hiszpanię. W przypadku tej drugiej opcji trzeba liczyć się z wysoką ceną, jaką liczą sobie przemytnicy za pomoc w przeprawie przez morze. Marokańczycy obawiają się ponadto własnych pograniczników i przemocy z ich strony. Po tak długiej wędrówce, u Mama Rosy mogą odpocząć. „Ludzie przychodzą do nas się po prostu zrelaksować. Dla kogoś, kto żyje w swoim kraju w tak wielkim strachu, że postanawia z niego uciec, a potem idzie pieszo, bojąc się, że zaraz ktoś go złapie, spokojny odpoczynek jest na wagę złota” – wyjaśnia Hope.

Do ich zespołu co jakiś czas dołącza ktoś nowy. Do sali wchodzi jeden z lekarzy. Przyjechał z Niemiec na dwa tygodnie jako wolontariusz. Zaraz przyjdą także inne osoby, które pomagają przy sprzątaniu, tłumaczeniu, gotowaniu i dystrybuowaniu jedzenia, bo w Wave przydadzą się każde ręce do pracy.

4.

Ludzie mieszkający na placu Victorii często powtarzają jedno zdanie. Mówią, że nie mają ani przeszłości, ani przyszłości. Jest jednak trochę osób, które starają się im pomóc w sprawach teraźniejszych, tak jak na przykład Włoch Simone z Egipcjaninem Ahmedem, którzy na plac Victorii podjeżdżają swoim busem. Wożą za darmo ludzi, którzy nie mają możliwości zapłacić za bilet autobusowy. Wystarczy przyjść o określonej godzinie na plac Victorii lub zadzwonić do chłopaków i poprosić o pomoc. Simone jeździ codziennie. Z Victorii do urzędu, z urzędu do prawnika, stąd tam i zewsząd wszędzie. Zawozi ludzi, którzy mieszkają w obozie dla uchodźców do miasta, a tych z miasta do obozu. Simone bardzo dobrze wie i rozumie, czego potrzeba ludziom, którzy nie mają dachu nad głową. Włochy opuścił już dawno. Od prawie 20 lat szwęda się po świecie, sam nie raz spał na ulicy. Wie też, jakie problemy rodzą się, kiedy miasto śpi. Nie śpią wtedy ci, którzy swoje posłania ścielą na chodnikach. Są w trybie ciągłego czuwania.

Ahmed przyjechał z Aleksandrii jakiś czas temu i już na miejscu w Atenach poznał wielu uchodźców. To byli po prostu jego sąsiedzi. Pomagał im przy tłumaczeniach, w urzędach, czasem u prawnika. Razem z Simone niedawno wynajęli i wyremontowali lokal w mieście. Plamy z farby na taboretach są  już zaschnięte, można śmiało siadać. To tu znajduje się siedziba główna ich fundacji Better Life With Refugees. Oprócz pomocy przy transporcie i tłumaczeniach, dystrybuują przekazywane im przez inne ogranizacje ubrania i pieluchy oraz jedzenie. Z tym ostatnim jest najprościej – wieczorem robi się rundkę po mieście i zbiera jedzenie, które zostało wyniesione przez markety na śmietnik, a które ma jeszcze dobrą datę do spożycia.

Na plac Victorii co wieczór przychodzi także Ata. Ata jest imamem, czyli duchowym przywódcą muzułmańskiego ruchu reformatorskiego ahmadija. Oprócz tego kieruje organizacją Humanity First, która co wieczór od początku pandemii wraz z wolontariuszami rozdaje ciepły, darmowy posiłek, trafiający do około 200-250 osób. Sam Ata z rodzinnego Pakistanu uciekł w 2000 r. – od 1974 r. pakistańskie prawo uznaje wyznawców ruchu ahmadija za heretyków. Za przyznanie się do przynależności do tego odłamu islamu grozi kara 3 lat więzienia. Ata dobrze zatem rozumie, w jakiej sytuacji są ludzie, którzy porzucili swoje domy, mimo że sam pochodzi z dobrze usytuowanej rodziny, co – zdecydował się na emigrację – pozwoliło mu po prostu wyjechać na studia za granicę. Dzisiaj, jak co wieczór, wraz z kilkoma innymi osobami, które mają za sobą doświadczenie uchodźctwa, rozkłada koce na placu. Wszyscy siadają po turecku, przysiadają się dzieci, zapalają się latarnie. Każdy, kto jest głodny, głodny stąd nie odejdzie. I to być może drobiazg, bo to, czego potrzeba zdecydowanie bardziej to lepszy system związany z włączeniem osób z doświadczeniem uchodźctwa w rynek pracy, odgórna pomoc we wzajemnej integracji, szybsze procedury przy wydawaniu paszportów, zorganizowana pomoc psychologiczna na dużą skalę dla osób uciekających przed przemocą. Ale jak mówi Ata: „Nie zmienimy całego świata, ale możemy robić małe kroczki, żeby go polepszyć”.

Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!

Czytaj również:

Spoliczkować rządzących i powiedzieć im: zacznijmy żyć! Spoliczkować rządzących i powiedzieć im: zacznijmy żyć!
i
„Bóg istnieje, a jej imię to Petrunia”, reż. Teona Strugar Mitevska; materiały prasowe
Opowieści

Spoliczkować rządzących i powiedzieć im: zacznijmy żyć!

Jan Pelczar

Teona Strugar Mitevska od lat mieszka w Brukseli, ale swoje filmy wciąż kręci w rodzinnej Macedonii. 25 października do polskich kin weszło jej najnowsze dzieło: Bóg istnieje, a jej imię to Petrunia – komediodramat, który był przebojem tegorocznego Berlinale. Tytułowa bohaterka wraca do domu z kolejnej nieudanej rozmowy o pracę. Podczas ceremonii, która w ortodoksyjnym kościele zarezerwowana jest dla mężczyzn, spontanicznie wyławia z wody krzyż. Uczestnicy rytuału, duchowni, przedstawiciele władzy i cała lokalna społeczność chcą zmusić młodą kobietę, by oddała krucyfiks. Mitevska pokazuje kolejne godziny z życia małej miejscowości: atmosfera gęstnieje jak przed linczem, rozbrajają ją błyskotliwe obserwacje Petrunii.

Jan Pelczar: Bóg istnieje, a jej imię to Petrunia to film oparty na faktach?

Czytaj dalej