Przepiękna wystawa. Dopracowana w najdrobniejszym szczególe wystroju. Scenografia podbija, dodaje, uprzytamnia i daje poczucie. Książki, które są tematem i podmiotem, nagle stają się częścią rzeczywistości, choć ciągle jesteśmy na wystawie. A może jednak jest za pięknie? Bo, zanim weszłam, usłyszałam przestrogę: „tylko nie spodziewaj się przypadkiem zdjęć!”.
„Fotoblok. Europa Środkowa w książkach fotograficznych” to z jednej strony typowa duża przekrojowa wystawa w Międzynarodowym Centrum Kultury. Budżet był i to widać. Zorganizowanie przestrzenne – owa scenografia – robi wrażenie. Z drugiej strony to zwieńczenie wieloletniej pracy nad fotoksiążkami tej części Europy, którą podjęli Łukasz Gorczyca i Adam Mazur. Tym ciekawszy jest więc katalog, bo wystawa, choć i tak trwająca długo, kiedyś się zamknie, natomiast katalog, w pełni samodzielny, poszerzony wobec treści z wystawy, pozostanie.
Aż ma się ochotę krzyknąć: „mamy to!”. Bo mamy wreszcie naszą własną, środkowoeuropejską książkę o książkach, a Gorczyca z Mazurem to trochę jakby słowiańska wersja Gerry’ego Badgera i Martina Parra. Ich już trzytomowe dzieło The Photobook: A History niespecjalnie wiele miejsca poświęcało naszej części Europy. Więc tak, mamy to, w końcu!
Książki o książkach mają jednak podstawowy mankament. Bo poza ilustracjami wybranymi przez autorów, zdjęcia okładki, nie mamy zwykle jak dostać się do publikacji. Zatem wystawa wydaje się tą właściwą propozycją do mówienia o książkach. Móc przekartkować, dotknąć.
Tymczasem przecież mówimy tu momentami o białych krukach. Część się udało wyeksponować użytkowo, widz-czytelnik dotyka, sporadycznie może przysiąść i zaczytać się. Głównie jednak ta przepiękna scenografia zmusza do kucania i klęczenia (podziemna walka z socjalizmem), stania na baczność przy ścianie (budowanie socjalizmu), pochylania się i karku (II wojna), oraz innych ćwiczeń gimnastycznych. Korci, by wynieść znaczenia z przewidywanej przez projektanta pozycji ciała zwiedzającego do tematu danej sali. Grubymi nićmi, ale powiedzmy, że się zgadza.
Bo z kolei użytkowość się kompletnie nie zgadza. Nie mogła, jak sądzę, gdy książki wstawiono do gablot i za szkło. Niektóre przekartkowano do kamery i można oglądać na ekranie. Wówczas niespotykana i niespodziewana wdzięczność spływa na widza, gdy trafi na książkę, którą może wziąć w ręce, choćby trzeba było się gimnastykować z ciężarem, a książka na krótko przypięta do regału. Zmagania czytelnicze, ale to wszystko idzie przecież w cenę, czytelnik wie, rozumie, wybacza. Gorzej z widzem, który przychodzi na wystawę. Bo, faktycznie mało na niej zdjęć-zdjęć. Takich w ramach, takich nawiązujących do publikacji, okresu. Czytać trzeba, nie ma żadnego promenowania po galerii sporadycznie rzucając okiem na ściany.
W dodatku trzeba tu spędzić przynajmniej godzinę, a podejrzewam, że widz-czytelnik totalny spędziłby tu bez powtórek nawet dobry dzień, i też nie przeczytałby wszystkiego. Ta godzina starcza na rozeznanie, machnięcie głową przy punktach już znanych. Przejście całości z oglądaniem wnikliwym, powiedzmy, trzech książek, a sześciu pobieżnie wymaga już dołożenia kolejnej godziny. Ale wtedy wychodzi się już z „czymś”, z poczuciem nowości, dowiedzeniem się.
„Środkowoeuropejskie książki fotograficzne to intrygujące repozytorium powikłanej historii regionu. Marzenia artystów, utopijne wizje przyszłości, dążenia niepodległościowe, dokumenty codziennego życia i zakrojonej na szeroką skalę modernizacji przenikają się z powielanymi w celach propagandowych obrazami cierpienia i masowej śmierci.” To idealne streszczenie ekspozycji zawarte w tekście wstępnym jest od razu przewodnikiem po kolejnych działach. Geografię regionu wymieszano, nie ma żadnych narodowych kącików. Wystawa zasadniczo prowadzi nas tematycznie, a zaczynamy od definicji i rozumienia (co nie znaczy, że w końcu wykreślono jakieś granice między albumem, książką a fotobukiem).
Przechodzimy przez fotografię artystyczną – „Fotografika” występuje tutaj jako idea, więc oprócz wzorcowych przykładów, mogły się tu znaleźć także prace Natalii LL jak i Anety Grzeszykowskiej. Kolejny dział „Budowa nowego państwa” prowadzi nas poprzez albumy najdziwniejsze z całości. Jest ich dużo, są jakby znane, wychowaliśmy się wśród nich, chcąc nie chcąc. Karty brudzące ręce, otrzymywane onegdaj z różnych okazji oficjalnych, wrzucane na stosik podobnych, bezwartościowych, propagandowych. Dziś oglądanie choćby „MDM. Marszałkowska 1730-1954” sprawia wrażenie solidnego déjà vu pomieszanego ze spóźnionym zachwytem, że tam były tak znakomite zdjęcia. Obok leżą podobne perły z ościennych i braterskich państw.
„Wojna i trauma” to z pewnością najciekawiej zaaranżowany fragment wystawy. Ciężkie metalowe komody, szuflady muzealne. A ściany puste. Na własną odpowiedzialność otwierasz. Tu głównie daje do myślenia sama ilość publikacji, owo wstępne „powielanie”. A w podłogę wbija, mnie przynajmniej, genialnie poprowadzona publikacja Piotra Uklańskiego „The Real Nazis”. Ogromna, za duża, powielona niemożliwie. Każde uczucie widza zostało tu przewidziane, od ostrożnej ambiwalencji, przez szyderę mniej lub bardziej celową, po zniesmaczenie, i finalnie obrzydzenie. I potem ten moment zastanowienia, kiedy wyszłam z dzieła artysty a dotknęłam historii i przezroczystych zdjęć? Właśnie tego najbardziej mi brakowało, żeby dostać się także do idei fotoedycji. Rozumiem zakres geograficzny, szalony też przedział czasu (cały!), trudności z tłumaczeniem, zbieraniem, wypożyczaniem, i tak dalej. Tylko czy kilka reprintów, tych naj-naj ważniejszych książek, zaszkodziłoby całości?
Wracamy do wystawy, dalej „Zwykłe życie” (fotografia humanistyczna) i na końcu „Głos ulicy” (ruchy niepodległościowe). W każdej z tych części cofamy się w czasie i docieramy do współczesności. Niektóre przykłady dobrane chyba z przymróżeniem oka, niemniej to właśnie one dodają lekkości, nie jesteśmy w muzealnym archiwum, przytłoczeni wykładaną tezą. Ekspozycja otwiera szuflady dawno zapomniane, nie domyka ich dosadnie. Dla tych, którym brakuje narodowych mechanizmów, skupienia się na chronologii czy geografii – katalog. Potężna robota, która niejako w zamian za fizyczność książek z wystawy, oferuje pogłębione opisy i materiał do kilkudniowych studiów. Dobry punkt startu.
P.S.: Ciągle nie rozumiem po co prace Zbigniewa Libery są na wystawie.