Opowieści

Maszyna losująca jest pusta

Paulina Wilk
Czyta się 3 minuty

Cenię Madonnę za wyczucie ducha czasów. Wie, czego pragniemy.
Dzięki temu znów jest w pępku świata.

Nigdy nie było łatwo. Żeby dostać się pod scenę na jej koncertach, dawniej należało koczować co najmniej kilkanaście godzin na karimacie, a po otwarciu bramek na stadiony – które jej fani wypełniali do ostatniego miejsca – biegło się, ile tchu, by zmieścić się w tzw. złotym kręgu. Ochroniarze odliczali dokładnie tysiąc głów.

Potem, gdy uwielbienie muzycznych bożków nieco stopniało i królowa popu występowała na mniejszych arenach, za zbliżenie się do niej trzeba było po prostu więcej zapłacić. Nieduża pula drogich biletów pozwalała przez 100 minut odczuwać jej fizyczną obecność, gdy czołgała się, tańczyła albo siadała z gitarą na wybiegach scenicznych.

Ale ponieważ dziś już zbyt wielu ludzi w zbyt wielu krajach posiada zbyt grube portfele, pieniądze nie stanowią zapory. Trzeba więc było ustawić inną poprzeczkę. Teraz fani Madonny będą płacić słono za jej niedostępność.

Ogłoszenie pierwszych dat na trasie koncertowej nowego albumu Madame X (premiera 14 czerwca) zbiegło się z instrukcją dla fanów. Biletu na koncerty nie można po prostu kupić. Chętni z całego świata mogą jedynie zarejestrować się w specjalnym serwisie i czekać z nadzieją, że maszyna losująca wskaże ich nazwisko. Dopiero jako wybrani i uprzywilejowani będą mogli płacić za rezerwowane miejsca. Element nieprzewidywalności jest wyraźny, a gardło – wąskie, bo Madonna na nowej trasie śpiewa w niedużych salach koncertowych i zobaczą ją jedynie ci, którym się – w sensie ścisłym – poszczęści.

Podoba mi się ta figura – powrót do niedoboru i wyroków losu. Przeciętnie utalentowana dziewczyna z rodziny włoskich imigrantów przyjeżdża do Nowego Jorku i robi zawrotną karierę za sprawą determinacji, tupetu oraz skandali. A gdy osiąga status globalnego bóstwa i zdobywa to, czego chciała – uwielbienie mas, zamyka się w twierdzy, by kontakt umożliwić tylko wyróżnionym. Odkąd wszyscy mogą mieć wszystko, pożądanie i niedostępność to gatunki zagrożone wyginięciem. A więc bezcenne.

Ucieczka przed popularnością i masowym uwielbieniem jest próbą uniknięcia straszliwej banalizacji własnego istnienia. Madonna – świecka święta w komercyjnym cyrku – gra więc epizod w roli „rzadkiego zasobu” i nielicznym obiecuje kameralne, „autentyczne” spotkanie z samą sobą. Intensywnie odmłodzoną, wysportowaną i operacyjnie ulepszoną, opierającą się upływowi czasu i w gruncie rzeczy niezmienną – w takich samych kabaretkach, sznurowanych butach i z sadomasochistycznymi rekwizytami jak ćwierć wieku temu. Można powiedzieć, że królowa reinkarnacji idzie pod prąd, bo zatrzymuje czas. Bycie retro, cofnięcie do świata dóbr ograniczonych, fizycznie namacalnych jest byciem w awangardzie.

Widzę w tym znak czasu – ważną walutę tzw. ekonomii uwagi. Pojęcie ekskluzywności rozmienia się na drobne, gdy byle przedsiębiorcę stać na jacht, SUV-a i bilet do loży na wyścigi Formuły 1. Każdy może mieć wszystko, więc liczy się wyłącznie to, czego mieć nie można. Tylko poprzez brak i niedobór można jeszcze udowodnić, że coś ma finansową wartość, a pieniądze – jakikolwiek sens. Cała gospodarka wolnorynkowa oparta jest na dwóch filarach – wyczerpywalnych zasobach oraz idei wzrostu. Ale gdy wirtualizacja spowodowała dostępność wszystkiego (np. wizerunku i muzyki Madonny) wszędzie, przez cały czas i w nadmiarze, wartość takiego zasobu nieuchronnie powszednieje i spada.

Madonna wie najlepiej. Nie wymyśliła gry w podaż i popyt, ale pioniersko testowała wszystkie jej triki. I teraz prawidłowo wyczuwa, że jedynym antidotum na sytość jest głód.

To, czego nie ma, jest ważniejsze i droższe od pieniędzy. Tych świat ma w nadmiarze. I nawet współczesna bieda tonie w obfitości – od fabryk chińskiej tandety po najtańsze posiłki w amerykańskich fast foodach.

Kto zobaczy Madonnę w reżyserowanym widowisku „na żywo”, będzie czuł się lepszy. Będzie nosicielem rzadkiego genu – osobistego doświadczenia, faktycznego wspomnienia oraz cennego surowca, jakim na rynku mediów społecznościowych są filmy i zdjęcia z miejsca zdarzenia. Królowa popu nie opuszcza złotego tronu, tworzy wąski krąg pomazańców, którzy podbiją jej notowania, jednocześnie umacniając własne.

Lepiej od wybrańców, którzy dostaną się na małe koncerty, mogą poczuć się tylko niezłomni minimaliści prawdziwą wartość widzący w odmawianiu sobie wszelkiego nadmiaru. Z muzycznym fast foodem włącznie.

 

Czytaj również:

Żyła, jakby miała wieczność Żyła, jakby miała wieczność
Opowieści

Żyła, jakby miała wieczność

Paulina Wilk

„Jeśli wszystko pójdzie dobrze, następną pocztę nadam z Indii za pół roku. A gdybyście nie mieli żadnych wieści o nas za rok, będzie to właściwy moment, by zacząć się niepokoić”. Tak napisała na pocztówce, którą wysłała do rodziny 29 marca 1935 r. z chińskiej miejscowości Tangar, położonej przy granicy z Tybetem, na wysokości 3000 m n.p.m. Był to ostatni przyczółek cywilizacji i administracji, ostatni troczek rzeczywistości, od której z radością się odłączała. Zmierzała tam, gdzie przestronna ziemia „nie oferuje niczego poza prawdą”. Postać niezwykłej Elli Maillart przybliża Paulina Wilk.

„Radość – poruszać się naprzód, być znów w drodze, zostawić tych toksycznych biurokratów za sobą, być panią samej siebie […]; radość – czuć łagodny wiatr na twarzy, radością był łagodny kolor muła i rytmiczny dźwięk jego kopyt na drodze” – pisała później w Forbidden Journey, najważniejszej i najpoczytniejszej ze swoich 16 książek o podróżach.

Czytaj dalej