Filmy o aborcji dzielą się na dwa typy: te przeciwko i resztę. Czy raczej: są dzielone na dwa typy. Specyfika politycznego sporu wokół tematu potęguje polaryzację. Rezultat jest taki, że w dyskusjach o „kinie aborcyjnym” samo kino staje się drugorzędne.
Oczywiście to, co filmowe (podobnie jak to, co prywatne), jest zarazem polityczne i trudno rozdzielić opinie o jednym od poglądów na drugie. Ale koniec końców liczą się tylko ideologiczne ciągi przyczynowo-skutkowe: jeśli film nie jest jednoznacznie „przeciw”, na pewno nie spodoba się tym, którzy są. Wszelka krytyka i pochwała zostaną zaś potraktowane jako komentarz w sprawie aborcji, a nie w sprawie filmu. Niestety: krzykacze z obozu „anty” narzucają ton.
Sęk w tym, że kino „anty” to przeważnie po prostu bardzo złe kino (spróbujcie obejrzeć Nieplanowane). Złe już na poziomie artystyczno-realizatorskim, zanim w ogóle zacznie się je rozliczać z wkładu w debatę (zazwyczaj znikomego). Filmy „anty” w zasadzie nie są nawet „filmami” – tylko propagandowymi broszurkami. Nie próbują podejmować dyskusji, bo temat jest dla nich zamknięty. Ich czarno-biała retoryka, naginane pod tezę fakty i generalna łopatologia przypominają raczej straszące na mieście billboardy z martwymi płodami niż cokolwiek jakkolwiek artystycznego.
Miejmy to więc z głowy: Nigdy, rzadko, czasami, zawsze nie jest filmem „anty”. Co więcej, w ogóle nie bawi się w argumentowanie. Zamiast dyskusji stawia na obserwację. Zamiast przekonywać – pokazuje. Oczywiście, ktoś zaraz powie, że to po prostu kolejny sposób na zajęcie stanowiska w dyskusji (przypominam: są tylko filmy „przeciwko” i reszta). Ale tak się składa, że to również fundament wartościowej sztuki. Takiej, która zamiast formować wulgarne slogany, zmusza do myślenia i wyciągania wniosków samemu.
Nieprzypadkowo cały film Elizy Hittman zbudowano właśnie na napięciu między mówieniem a niemówieniem, między przemilczeniem a nazywaniem rzeczy po imieniu. Wiemy tyle: Autumn (Sidney Flanigan) to licealistka z małego amerykańskiego miasteczka, która odkrywa, że zaszła w niechcianą ciążę. Po rozważeniu swoich opcji dziewczyna postanawia wyruszyć do Nowego Jorku, by dokonać aborcji. I już.
Hittman pokazuje nam cały proces krok po kroku: od testu ciążowego po wizytę w wielkomiejskiej klinice. Obraz jest ziarnisty, „realistyczny”, a tok narracji rzeczowy. Bohaterkę poznajemy nie poprzez dialogi, tylko poprzez działanie. Na tym właśnie polega wspomniane „niemówienie”: Hittman nie wykłada nam wprost motywacji Autumn. Bohaterka pozostaje zamknięta, wycofana, o ciąży rozmawia w zasadzie tylko z lekarzami, a na zabieg wyjeżdża w tajemnicy przed rodzicami. Jest w tym coś zarazem szlachetnego, jak i intrygującego.
Szlachetnego, bo nie ma tu publicystyki, deklaratywnego wyliczania dowodów „za” czy „przeciw”. Intrygującego, bo surowy opis aborcyjnego doświadczenia zmusza nas nie tylko do zadania w duchu pytania „dlaczego?”, ale i do rozważenia, czy takie pytanie w ogóle wypada zadawać.
Jest w filmie poruszająca scena – nazwijmy ją „tytułową” – w której Autumn wypełnia przedzabiegową ankietę. Psycholożka przepytuje ją z prywatnej seksualnej historii, a dziewczyna ma do wyboru cztery odpowiedzi: nigdy, rzadko, czasami, zawsze. I tu właśnie procentuje reżyserska powściągliwość Hittman. W długim ujęciu, w prostym zbliżeniu, Sidney Flanigan gra dziewczynę, która wypowiada na głos swoje doświadczenie. Po raz pierwszy dla nas, ale też po raz pierwszy dla siebie samej.
To moment bolesnej konfrontacji z prawdą o Autumn. Dla widza tym potężniejszy, że niekompletny, bo ukryty za fasadą czterech tytułowych słów. Pozostaje nam jedynie czytanie między wierszami, interpretowanie malujących się na twarzy dziewczyny emocji, dopowiadanie sobie faktów, które mogą (albo nie mogą) stać za jej kolejnymi wyznaniami czy zawahaniami. Reżyserka każe nam uświadomić sobie stereotypy – czy to filmowe, czy obyczajowe – jakimi chcemy tłumaczyć sobie czyjąś decyzję o przerwaniu ciąży. Ale przede wszystkim sugeruje, że nie tylko „prywatne jest polityczne”, ale i na odwrót: polityczne bywa prywatne. Dlatego znacząco szanuje prywatność – nawet jeśli to prywatność fikcyjnej bohaterki.
W efekcie dokonuje się tu jeszcze jedno przewartościowanie. Powściągliwy sposób opowiadania Hittman, tak różny od histerycznych antyaborcyjnych narracji, każe przemyśleć, co jest tu prawdziwym dramatem. Reżyserka wystawia przecież na próbę zwyczajową retorykę, według której sam akt aborcji to Zbrodnia Zbrodni albo co najmniej Trauma Traum. Nienachalna, przytomna obserwacja z Nigdy, rzadko, czasami, zawsze pozwala bowiem dostrzec, że a) bardziej dramatyczne od samej aborcji bywają sprawy wokół, które do niej prowadzą albo od niej odgradzają; że b) jeśli ktoś chce licytować się na cierpienie, to musi wziąć pod uwagę cierpienie uwarunkowań genderowych, rodzinnych, ekonomicznych, prawnych czy logistycznych, które bywają zarazem motywacją do zabiegu, jak i przeszkodą na drodze do niego; że c) sama aborcja nie tylko nie musi przynosić traumy, ale może wręcz przerywać traumatyczny cykl, a mimo to, że d) nie trzeba się nikomu z niej tłumaczyć. No i że e) da się o niej nakręcić dobry film.
Ktoś napisał lekceważąco, że Nigdy, rzadko, czasami, zawsze to taka przystępna, znieczulona wersja wybitnego rumuńskiego 4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni: „aborcyjny” seans w sam raz dla widzów o słabych nerwach. Myślę, że zarazem trafił w sedno, jak i kosmicznie przestrzelił. Przestrzelił, bo w nagrodzonym Złotą Palmą filmie Cristiana Mungiu szło przecież nie tyle o przerywanie ciąży, ile o rozliczenie opresyjnego systemu. Aborcja była tam tylko papierkiem lakmusowym, dramaturgiczną soczewką, która pozwalała wdzięcznie skrystalizować problem. Film Elizy Hittman jest tymczasem filmem O aborcji przez wielkie „o”. A że to film wyjątkowo stonowany i zrównoważony? A to już inna sprawa. Zresztą i to jest tu niezwykle cenne. Patrzcie: można mówić o takich sprawach na poważnie, nie rozdzierając przy tym szat, nie obrażając się nawzajem i nie ciskając kamieniami. Jestem za.