Przemyślenia

Miłość w czasach kwarantanny

Paulina Wilk
Czyta się 6 minut

Podobno „Dżuma” Alberta Camusa sprzedaje się świetnie. Podobno nie ma mydła w Lidlu, papieru toaletowego w „biedrze”, a podawać ręki na powitanie już nie wypada.

„P” jak podobno. „P” jak paranoja i „p” jak plotka. Bo Dżumy brak na jakichkolwiek topkach, za to w kategorii bestsellerowych produktów książkopodobnych wciąż króluje Blanka Lipińska. Mydeł i rolek toaletowych zaś wciąż ci u nas dostatek. Swoją drogą intrygująca logika – co ma wspólnego globalny atak nowego wirusa z papierem toaletowym? Ano ma – budzi lęk, a ten zasila pragnienie zapanowania nad niekontrolowanym i ożywia dawne Polaków (i nie tylko!) niepokoje, nieuchronnie prowadząc do skojarzeń z PRL-em, wojną i kryzysem, czyli po prostu z czasami, gdy „w sklepach nie było niczego”. Najwyraźniej w pierwszym odruchu swych serc i rozumów przestraszyliśmy się nie samego wirusa, ale jego proceduralnych następstw, a w szczególności kwarantanny oznaczającej odcięcie od luksusu kupowania zbyt wielu (zbyt niepotrzebnych) rzeczy na przecenach, które to rzeczy będzie można następnie wyrzucić, oddać potrzebującym lub sprzedać na oeliksie, gdzie zaglądają tacy, co kupią wszystko, z papierem toaletowym włącznie. Bo dlaczego nie kupować, dopóki można? Polak, gdy może, to i potrafi.

Obecnie nam panujący minister zdrowia na jednej z licznych konferencji prasowych uspokajał, że on sobie zapasów mydła ani szamponu nie zrobił i społeczeństwu także tego typu szarże w kierunku drogerii odradza, gdyż na razie nie ma powodów. Na razie może i nie ma, lecz Polak – ciężko doświadczony przez historię i z dziada pradziada zaszczepiony nieufnością wobec władzy – swoje wie.

Znajomi snują już plany ewakuacji. Na działki nad Narwią, do domków letniskowych na Mazurach, które zamierzają w trybie pilnym doposażyć w system ogrzewania na wypadek, gdyby kryzys zawirusowania potrwał dłużej, czyli do zimy (której już nie ma). Ci, którzy nie mają żadnej posiadłości wiejskiej ani choćby działeczki pracowniczej, mogą tylko kupować na zapas kaszę, mąkę oraz wódkę do dezynfekcji. Co niniejszym czynią. I na wszelki wypadek nie podają ręki na powitanie, zamiast tego popularnego do niedawna gestu następuje nieco skrępowane „cześć!” i falowanie ciała, które już, już się nachyliło do odruchowego powitania, by nagle wycofać się na odległość niedosięgłą dla drogi kropelkowej.

Niepokój zawirusował etykietę codzienności i wzbudził jeszcze większą nieufność w narodzie i tak ciągnącym się w ogonie rankingów myślenia o współobywatelach jak o ludziach, pośród których można czuć się bezpiecznie, a czasem nawet na nich polegać.

W tramwajach w kierunku kaszlących mkną wrogie spojrzenia. Kichający powinni się wstydzić, że w ogóle wsiedli do metra. A ręce należy teraz trzymać przy sobie, najlepiej w kieszeniach (gest przez nasze babki uważany za szczyt chamstwa teraz jest na propsie) i niczego nie dotykać. Poręcze, klamki, kontakty, kurki i krany – wszystko jawi się jako zagrożenie. I ufać ludziom nie sposób, bo choć wszyscy są niewinni, choć wszyscy mogą zostać niewidzialnie zawirusowani, a nawet nieświadomie chorować bezobjawowo, to tym bardziej wszyscy stanowią chodzące zagrożenie dla wszystkich innych.

Na szczęście jest jeszcze ostatni ratunek, czyli odrobina śmiechu i pani Jadzia z sanepidu, królowa internetów odradzająca całowanie się nawet z własnym mężem oraz podająca inne zdroworozsądkowe uwagi w kwestii niepożądanego plucia na chodnik. Pani Jadzia przynosi ulgę i pozwala na odprężenie mięśni spiętych od nadmiaru wiedzy i dezinformacji. O nowym wirusie wiadomo coraz więcej, ale nijak nie pozwala to załatwić sprawy, zapomnieć i żyć dalej, jakby się nic nie stało.

A przecież do takiego biegu zjawisk i znikania problemów jesteśmy teraz przyzwyczajeni. Wojna w Jemenie? O, przykra sprawa, umierają cywile. Jedno westchnięcie nad losem dzieci, dwa przeczytane artykuły. I co? Lecimy dalej, bo saudyjski książę porwał własną rodzinę (ha, ha), kongijskie lasy deszczowe utraciły zdolność wchłaniania CO2 (no cóż…), uchodźcy znów szturmują europejskie granice (wzmocnijmy je natychmiast!), a cena ropy poleciała w dół (to dobrze czy źle? czy to też wina koronawirusa?). Tematy, problemy i tragedie w mediach istnieją jako migawki. Niezakorzenione, niczyje, płyną żółtym paskiem poza margines ekranu. Nie wiadomo, skąd się biorą ani dokąd odchodzą. Wiemy tylko, że przemijają, nim zdążymy się wczuć w sprawę.

A ten wirus jakiś złośliwie uporczywy. Pączkuje i rozłazi się po medialnym interfejsie, zajmując coraz większą przestrzeń. Niestety, jest już w naszej zagrodzie i nie da się na niego machnąć jak na Afganistan. Szczególnie że nawet dzieci wracają z przedszkola zainfekowane wiedzą o prawidłowym myciu rąk i pouczają rodziców o istotności namydlania przestrzeni między palcami oraz nasady kciuków.

Świat zawirusowany to świat obkurczony i rozczarowujący. Polak ma wszelkie powody, by się na niego obrazić. Bo przecież świat jest od tego, by stać otworem i by dało się go używać na maksa. A tu wczasy trzeba odwołać, bilet lotniczy zwrócić, zapomnieć o plażowaniu i nurkowaniu oraz zakupach po taniości, wśród – niestety – wszechobecnych Chińczyków. Z kina i z koncertu też lepiej zrezygnować, nic tylko te ręce myć i przeczekiwać. I tak, nawykli do nadmiaru czynności pozbawionych znaczenia, nauczeni ślepego konsumenckiego pobudzenia, znaleźliśmy się w obliczu najgorszego – perspektywy, że cały ten cyrk sztucznie rozbudzonych potrzeb może okazać się błahy, nieistotny, zupełnie zbędny. Pozostaje zamknąć się w domu, pobyć z rodziną, pomartwić się, pomyśleć. Odczuć świat, siebie i życie jako obszar skończony, mający granice i kruchy.

Lęk przed niemożnością „skoczenia do »biedry«” jest tym właśnie – wizją skonfrontowania się z myślą, jak niewiele spraw istotnych da się kupować w nieskończoność.

Kwarantanna to zaś paraliżująca wizja zatrzymania. Niemożności uprawiania wykonywania zasłony dymnej, pustych gestów, zbędnych ruchów. Nagłe zahamowanie nie pozwoli na rutynową wymówkę: „Jestem zajęty” albo „Nie mam czasu”. A to może być czas, o którym nieraz marzyliśmy, chwila na zredukowanie życia do tego, co faktycznie istotne. Chwila na telefon do przyjaciela, z którym od lat nie było czasu pogadać. Chwila na posiedzenie w fotelu i popatrzenie na własne dziecko z uwagą, która na co dzień jest nieosiągalnym luksusem. Chwila na nudę, jakiej nie uprawialiśmy od PRL-u, gdy czas się jeszcze mozolił. I gdy można było postać w kolejce.

Może więc jednak „p” jak pragnienie? „P” jak powolność i perspektywa tymczasowego ozdrowienia z zarazy współczesności, która zmieniła nas w ludzi szybkoobrotowych, przebiegających przez życie bez tchu. „P” jak prawdopodobieństwo, że nam ten nowy wirus wyjdzie na zdrowie.

 

Czytaj również:

Wiedza i niewiedza

Superbakteria na wolnym rynku

Tomasz Stawiszyński

Wiele wskazuje na to, że nawet jeśli zdołamy jakimś cudem przetrwać katastrofę klimatyczną, dzieła zniszczenia ludzkiej cywilizacji dokończą superbakterie, czyli organizmy odporne na wszelkie znane antybiotyki.

Już w 2013 roku o zagrożeniu epidemiologicznym związanym z tego rodzaju infekcjami alarmował „The Lancet”.

Czytaj dalej