Maria Bello, gwiazda Ostrego dyżuru i Agentów NCIS, opowiada Arturowi Zaborskiemu o kobiecej armii w królestwie Dahomeju i tłumaczy, dlaczego celebryci muszą dziś – chcąc nie chcąc – przejmować obowiązki ekspertów.
Na 59. Festival de Télévision w Monte Carlo, gdzie rozmawiamy, Maria Bello zjawiła się z synem Jacksonem Blue McDermottem i najlepszą przyjaciółką. Nawet gdy była w ich towarzystwie, fotoreporterzy na ściance na próżno błagali ją o uśmiech. Amerykańska aktorka o włosko-polskich korzeniach do popularności podchodzi na własnych warunkach. Niektórzy dziwią się, jak to możliwe, że jest na topie już kolejną dekadę – sławę przyniósł jej Ostry dyżur, w którym wystąpiła jeszcze przed trzydziestką – skoro nie szczerzy się do paparazzich, a jej profile w mediach społecznościowych zioną pustką. Co więc przyciąga do niej dziennikarzy i widzów? Przede wszystkim autentyczność, empatia i życiowa mądrość.
W Monako Bello z góry zastrzegła, że nigdy wcześniej nie była w tej części Europy, dlatego chciałaby maksymalnie wykorzystać czas na spacery i poznawanie kultury. Bo to właśnie chłonięcie nowych miejsc jest dla niej największą wartością, jaką oferuje jej zawód. Cenniejszą niż wszystkie nagrody i nominacje, nawet te do Złotych Globów, które ma na koncie dwie: za Cooler i Historię przemocy. Dla gwiazdy serialu Agenci NCIS, który w Polsce emituje telewizja AXN, ważne jest to, co gromadzi w głowie, a nie to, co stawia na półce.
Artur Zaborski: Żałujesz, że odeszłaś z Ostrego dyżuru, kiedy był